Ratownik medyczny z Opola: Zamknięcie przychodni w pandemii było wielkim nieporozumieniem

Mateusz Majnusz
Mateusz Majnusz
Przychodnie podstawowej opieki zdrowotnej większość zadań przerzuciły na ratowników, którzy jeżdżą do przypadków, do których nie powinni być wzywani
Przychodnie podstawowej opieki zdrowotnej większość zadań przerzuciły na ratowników, którzy jeżdżą do przypadków, do których nie powinni być wzywani Tomasz Gatnikiewicz
- Jak to w ogóle było możliwe, że po nadejściu pandemii przychodnie się pozamykały, a pacjenci nie mieli możliwości, aby skontaktować się ze swoim lekarzem pierwszego kontaktu? Medycyna to system naczyń połączonych. Jeśli w jednym miejscu pojawiają się nieprawidłowości, odczuwają je w pozostałych, na czym cierpi cały system – mówi Tomasz Gatnikiewicz, ratownik z Opola.

W ubiegłym tygodniu w jednej z podwrocławskich szkół doszło do wypadku, w wyniku którego u jednego z uczniów doszło do zatrzymania krążenia. W obrębie miasta i w dwóch sąsiadujących powiatach nie było wolnej karetki, dlatego do akcji ratowniczej zaangażowano śmigłowiec LPR z Opola. Z powodu strajku ratowników medycznych do takich sytuacji dochodzić będzie częściej?
Tomasz Gatnikiewicz: Jeśli nie było wolnej karetki, do pomocy zaangażowano najbliższy zespół ratownictwa. Można więc powiedzieć, że system zadziałał prawidłowo. Oczywiście do takich sytuacji nie powinno dochodzić, bo kluczową kwestią jest czas. Im bliżej karetka miejsca zdarzenia, tym większe szanse na uratowanie pacjenta. Jeśli jednak karetek w całej Polsce jest za mało i nie jest to problem, który pojawił się nagle, tylko systematycznie się pogłębia od wielu, wielu lat, nie może dziwić, że w końcu są tego efekty.

Ratownicy, z którymi rozmawiałem, skarżą się również na zbyt dużą liczbę pacjentów, do których są wzywani.
- To chyba clou sprawy. Przychodnie podstawowej opieki zdrowotnej większość zadań przerzuciły na nas, lekarze nie chcą dojeżdżać do pacjentów i odmawiają wizyt. Jeździmy do przypadków, do których nie powinniśmy być wzywani, a dyspozytorzy niejednokrotnie zbierają wywiady i wysyłają nas do osób, które nie potrzebują naszej pomocy. Ludzie kategorycznie żądają karetek i upierają się, że ma zostać wysłana. W takiej sytuacji nawet gdybyśmy dorzucili po kilka karetek dla każdej stacji, to jeśli nie zmienimy tego podejścia, to żadna liczba karetek nie poprawi naszej sytuacji.

Jednak często dla ludzi wezwanie karetki jest jedyną możliwością, aby otrzymać pomoc.
- Najgorsza sytuacja jest w małych wioskach, gdzie na pięć miejscowości często jest tylko jeden lekarz POZ, który co godzinę jest w innym miejscu. Schorowani ludzie, często w sędziwym wieku, dzwonią do przychodni i słyszą od pielęgniarki, że lekarz akurat jest gdzieś indziej i już go w tym tygodniu nie będzie. Co w takiej sytuacji ma zrobić osoba, która potrzebuje recepty albo źle się poczuje? Dzwoni po karetkę. Sytuacji wypadkowych zagrażających życiu jest naprawdę niewiele. Gdybyśmy obsługiwali tylko takie zdarzenia, praca ratownika byłaby prostsza.

Podobny problem jest również na SOR-ach, do których zgłaszają się pacjenci niewymagający pilnej pomocy.
- Dochodzi do tak kuriozalnych sytuacji, w których na SOR-y zgłaszają się osoby ze skierowaniem od lekarza POZ. Gdyby przychodnie działały w taki sposób, w jaki powinny, czyli przyjmowały pacjentów od rana do wieczora, szpitalne oddziały ratunkowe mogłyby w końcu odetchnąć, a ratownicy skupiliby się na ratowaniu życia, a nie na podłączaniu pacjentów do kroplówek. Medycyna to system naczyń połączonych. Jeśli w jednym miejscu pojawiają się nieprawidłowości, odczuwają je w pozostałych, na czym cierpi cały system.

A pandemia koronawirusa spowodowała, że pracy mieliście jeszcze więcej.
- Jak to w ogóle było możliwe, że po nadejściu pandemii przychodnie się pozamykały, a pacjenci nie mieli możliwości, aby skontaktować się ze swoim lekarzem pierwszego kontaktu. Wtedy właśnie pacjenci wzywali karetki nawet z powodu zwykłego bólu brzucha czy głowy. O ile w szpitalach obowiązywał ścisły reżim sanitarny i tak z ulicy nie można było wejść, o tyle karetki jeździły do wszystkich pacjentów, bez względu na ich stan zdrowia czy zagrożenie epidemiczne. Od początku zeszłego roku wszystkie stacje ratownictwa medycznego w Polsce odnotowały rekordową liczbę wyjazdów. Karetki długimi godzinami stały w kolejach pod szpitalami, bo nie było komu przyjmować i leczyć pacjentów, których przywoziliśmy. Byliśmy świadkami wielu sytuacji, w których pacjenci pozbawieni łatwego dostępu do lekarza, zwyczajnie przestawali brać leki, bo nie mieli skąd wziąć recepty. Zaprzestano profilaktyki, samego leczenia, co skutkowało tym, że stan zdrowia ludzi w trakcie pandemii znacznie się pogorszył. Co mieliśmy zrobić, gdy wzywano nas do pacjenta kardiologicznego, który od miesiąca nie wziął lekarstw? Przecież ratownicy nie są od leczenia, tylko stanowią doraźną pomoc i wiele rzeczy jest poza naszymi kompetencjami.

A jednak w tym trudnym dla wszystkich czasie ratownicy nie opuścili swojego stanowiska pracy, a wręcz przeciwnie – heroicznie stanęli na pierwszym froncie walki z koronawirusem.
- Pierwsza fala pandemii była wielką niewiadomą. Nie wiedzieliśmy, z czym tak naprawdę się mierzymy. Wielu z nas wyprowadziło się z domu, zamieszkało w hotelu, by nie narażać naszych rodzin. Przychodziliśmy do pracy, zakładaliśmy kombinezon, dwie pary rękawiczek i niemal od razu wyjeżdżaliśmy na interwencję. Czasem trwała godzinę, czasem cztery. W tym czasie nie było możliwości skorzystać z toalety albo coś zjeść. Najgorszej było w listopadzie, gdy ratownicy przestali nawet przynosić jedzenie do pracy, bo dosłownie nie mieliśmy czasu, aby je zjeść.

Co czuliście obserwując w tym samym czasie lekarzy POZ, którzy zamknęli przychodnie i zaczęli leczyć prywatnie?
- Nie wypada mi tego komentować, bo cisną mi się na usta jedynie niecenzuralne słowa.

NFZ usilnie próbuje skończyć z praktyką teleporad, które w przypadku wielu pacjentów okazywały się niewystarczające. W tym samym czasie sieć Żabka od 1 września oferuje pierwsze w Polsce przedpłacone vouchery na telekonsultacje z lekarzem podstawowej opieki zdrowotnej.
- Jeśli w systemie jest luka, od razu ktoś będzie chciał ją wykorzystać. O ile przepisanie recepty osobie, która bierze jakiś lek od dłuższego czasu jest słuszne, bo w przychodni niepotrzebnie zajmowałaby kolejkę, o tyle sprowadzenie leczenia specjalistycznego do teleporad na dłuższą metę może spowodować jedynie więcej szkód.

Nie obawiacie się, że strajk ratowników medycznych i masowe przechodzenie na zwolnienia lekarskie lub nawet składanie wypowiedzeń nie spowodują zapaści służby zdrowia?
- O naszych postulatach mówiliśmy od początku tego roku. Informowaliśmy przełożonych i ministerstwo, że nasza cierpliwość się kończy i że we wrześniu rozpocznie się protest. Jeśli ktoś nie traktował tych ostrzeżeń poważnie, to nie jest to nasza wina.

Nawet wtedy, kiedy do pacjenta nie przyjedzie karetka i dojdzie do tragedii?
- Od ponad roku pracujemy ponad nasze siły. Jesteśmy przemęczeni, straciliśmy motywację do pracy, bo jak ją mieć, skoro jesteśmy najbardziej pominiętą grupą medyczną w Polsce. Zarabiamy mało, znacznie mniej niż warta jest nasza praca. Ktoś może powiedzieć, że zawsze pracować możemy więcej. I tak właśnie się dzieje. Musimy pracować po 200, 300, a w niektórych przypadkach nawet 400 godzin miesięcznie, aby zarobić na utrzymanie rodziny. Jeśli kogoś to nie przekonuje, niech pomyśli, czy chciałby, aby do niego samego albo kogoś bliskiego przyjechał ratownik, który jest na 24-godzinnym dyżurze i psychicznie czuje się wypalony? Jak mamy motywować się do codziennej pracy i walki o ludzkie życie, skoro po ostatniej nowelizacji przepisów zostaliśmy skategoryzowani jako "inny zawód medyczny", trafiając do tej samej grupy co m.in. grzyboznawca, logopeda, higienistka szkolna czy dietetyk. Z tego powodu domagamy się nowelizacji ustawy o państwowym ratownictwie medycznym oraz ustanowienia zawodu ratownika medycznego.

O co jeszcze walczycie?
- Chcemy, aby kwota covidowego dodatku ministerialnego 1600 zł brutto dla ratowników, którą dostawaliśmy do końca czerwca, została teraz wliczona do podstawy wynagrodzenia. Postulujmy też, by zatrudniano nas na umowę o pracę, by nie pracować już na kontraktach bez żadnych przywilejów. Minimalne wynagrodzenie zasadnicze miałoby wynieść co najmniej 4600 złotych brutto oraz aby do tej kwoty były doliczane premie, nagrody i dodatki za prace w święta i w nocy. Wśród postulatów, które realnie mogą poprawić sytuację ratownictwa medycznego, jest także zapis o zwiększeniu wyceny dobokaretki.

Minister zdrowia Adam Niedzielski zapowiedział właśnie, że od 1 października wzrosną wyceny dobokaretek o ponad 30 proc. W sumie tylko w tym roku system Państwowego Ratownictwa Medycznego zostanie dofinansowany dodatkowo o 62 mln zł. Oznacza to spełnienie waszych postulatów i zakończenie protestu?
- Bardzo byśmy chcieli, aby te podwyżki mogły być przeznaczone tylko na wynagrodzenie dla ratowników medycznych, a nie dla pracodawców np. na amortyzację sprzętu. Jeśli tak się stanie i zobaczymy już na piśmie gotowe rozwiązania, będzie mogli się do tego odnieść. Póki co 11 września planujemy wziąć udział w Warszawie w wielkiej manifestacji pracowników ochrony zdrowia. Do tego czasu protest trwa nadal.

od 7 lat
Wideo

Jakie są najczęstsze przyczyny biegunki u dorosłych?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska