Ratownik w kopalni nigdy nie jest pewny, co będzie za chwilę

fot. Paweł Stauffer
Od lewej: Piotr Józefiok, Piotr Dziacko, Roman Trzcionko, Roman Makuła. – Ratownik nigdy nie jest pewny, co będzie za chwilę, a kopalni nigdy się dobrze nie pozna.
Od lewej: Piotr Józefiok, Piotr Dziacko, Roman Trzcionko, Roman Makuła. – Ratownik nigdy nie jest pewny, co będzie za chwilę, a kopalni nigdy się dobrze nie pozna. fot. Paweł Stauffer
Każdy ratownik w ciągu kilkunastu lat wydrążył na kolanach w kopalni tunel takiej długości, że można by nim dotrzeć ze Śląska do Gdańska. Trzeba ryć centymetr po centymetrze, metr po metrze, żeby dotrzeć do przysypanych górników.

Wąskim, dusznym tunelem, w ciemnościach, na kolanach, w masce na twarzy i z tysiącami ton skał nad głową, które w każdej chwili mogą runąć. Nad tym nikt się zastanawia. Ruszając do akcji, dostaje się takiego kopa adrenaliny, że tylko jedno świdruje mózg: trzeba wyciągnąć żywych ludzi!

- Ale z naturą, na dole, nie zawsze się wygrywa - mówi Piotr Dziacko, zmianowy kierownik Centralnego Pogotowia Górniczego w Bytomiu. - Nie da się też bez końca ryć, przychodzi moment, że trzeba przestać, żeby wrócić do bezpiecznej strefy.

Pięciu ratowników wskakuje do wozu ratowniczego. Ich uniformy koloru soczystej zieleni z daleka rzucają się w oczy. Po chwili auto mija tablicę upamiętniającą tych, co polegli podczas akcji ratowniczych. Ale dzisiaj spokojnie jadą, na kopalniany przegląd.

- Ratownik nigdy nie jest pewny, co będzie za chwilę, a kopalni nigdy się dobrze nie pozna - podkreśla Dziacko.

Z wpisów na pamiątkowej tablicy poległych jasno wynika, że w ciągu ostatnich stu lat górnicy ginęli przede wszystkim w trzech ostatnich miesiącach roku. Naukowcy jakoś to im tłumaczyli, że to przez ciśnienie, które jesienią spada na powierzchni i powoduje wzrost stężenia metanu pod ziemią. Mądrze mówili, trudno im nie wierzyć, ale górnicy wiedzą swoje.

- W ostatnim kwartale święta Barbara częściej o nas zapomina - kiwa głową Piotr Józefiok, od 22 lat na kopalni, od 19 ratownik.

- Nie można jednak o tym myśleć, trzeba odsuwać czarne myśli, bo przecież życie można stracić wszędzie - odzywa się znów Józefiok.

- Każdy ma swoją świeczkę, która pali się tylko tyle, ile jest jej dane - ucina filozoficznie Roman Makuła, ćwierć wieku na kopalniach, od 22 lat w ratownictwie. U Makułów to rodzinna tradycja, od trzech pokoleń wyrywają z objęć śmierci górników.

- Za mojego dziadka zwożono na dół kanarki w klatkach, za czujniki robiły - opowiada Makuła. - Kanarki nawet przy niewysokim stężeniu metanu padały. Jak zdychały, to był sygnał, że trzeba uciekać. No i wtedy, za dziadka, szacunek do życia był dużo mniejszy niż dzisiaj, liczyło się wyłącznie wydobycie. Kiedy ojciec był ratownikiem, kilka razy w tygodniu jechał na akcję. A nie o wszystkich wypadkach się wtedy mówiło. I dziadek, i ojciec doczekali spokojnej emerytury...

Na wiecznej szychcie

Kopalnia Wirek, Mysłowice, Halemba, Pokój, Brzeszcze czy Wujek - wymieniają te trudne akcje ratownicze.

- Było ich tyle, że trudno wszystkie zapamiętać. A może to mózg sam reguluje, czego człowiek nie chciałby pamiętać? - zastanawia się Dziacko.

- Ostatnio na Wujku po akcji wyjeżdżamy na górę, człowiek czarny od pyłu, tak że własna żona go nie rozpozna - opowiada Józefiok. - Wychodzimy, a dookoła pełno dziennikarzy i wozów transmisyjnych, ktoś mnie ciągnie przed kamerę, żebym coś powiedział, jak jest na dole, jakie warunki. To ja na to: w niecałą minutę nie jestem w stanie opowiedzieć o tych czternastu godzinach akcji. Tym chłopom na dole to nie pomoże, a ja teraz marzę tylko o zimnym piwie.

- A jak człowiek fajczy, to zaraz po akcji pierwsze, co musi, to wreszcie zakurzyć - dopowiada Dziacko. - Bo na dole zapalenie papierosa to zawsze groźba wybuchu.

Były też takie akcje, które zapamiętali nie z powodu trudności czy dużej liczby ofiar. Jak ta w kopalni Śląsk, gdzie obsunęła się ściana i przygniotło człowieka. - Praca na dole ludzi cementuje, górnicy chcieli sami wyciągać kolegę - wspomina Roman Trzcinko, ratownik od 12 lat; zaczynał od fedrowania na przodku prawie ćwierć wieku temu na kopalniach Zagłębia. - Byli w jakimś amoku, nie chcieli nas dopuścić, mogli przez to w każdej chwili doprowadzić do następnego wypadku. Czasem myślę, że w takich sytuacjach to koledzy czują się winni. Tylko dlatego, że im udało się wywinąć śmierci.

Nie sposób też zapomnieć Nowaka, tego, co na Halembie przetrwał pięć dni i nocy pod zawałem. - Nasz zastęp jako pierwszy go namierzył - opowiadają. - Był od nas w odległości 9,1 metra, ale nie mogliśmy już iść dalej, po naszych wskazówkach dotarł do niego zastęp z następnej zmiany. Nowak w kopalni był za "metaniorza", to znaczy odpowiadał za pomiary stężenia metanu. Znał się na tym, bo przysypany tak się kręcił, ustawiał nos, by chwytać powietrze, a nie metan, który dusi.

Albo górnik z kopalni Brzeszcze. Upłynął prawie rok, zanim znaleziono jego ciało. - Zaraz po zawale szukało go czterdziestu ratowników, ale akcję po kilku tygodniach przerwano, bo zagrożenie dla pozostałych było zbyt duże - tłumaczy Dziacko. - Ponad trzydzieści stopni temperatura, wilgotność powietrza okropna... Dopiero po roku warunki się poprawiły. A dopóki nie wywiezie się człowieka żywego albo umarłego, to tak, jakby pozostawał na dniówce. Więc żona bierze dniówkę i nadgodziny.

Horror w Wirku

To było w połowie lat 90., zasypało dziewięciu górników. - A wśród nich był jeden ratownik, to dzięki jego opanowaniu udało się czterech z nich uratować - wspominają.

- To właśnie na Wirku wlewaliśmy do masek przeciwpyłowych krople walerianowe - opowiada Józefiok. - Żeby nie czuć. Na dole, przy wysokiej temperaturze i wilgotności zwłoki rozkładają się błyskawicznie. Ciało jednego z odnalezionych górników tkwiło przy ścianie już długo. Zrobiliśmy wszystko, żeby je godnie wyciągnąć...

To dlatego tak jak żołnierz zawiesza na szyi "nieśmiertelnik", swój numer identyfikacyjny, tak każdy górnik ma nosić "markę" w kieszeni.

- Każdy dostaje ją razem z umową o pracę - mówi Dziacko. - Ale zdarzało się, że znajdowało się blaszkę, a chłopa nie było. Teraz w wielu kopalniach zamiast "marki" jest karta magnetyczna, z którą górnik też nie powinien się rozstawać. Bo po wybuchu metanu wszyscy są jednakowo poparzeni, więc twarze mają podobne. Trudno kogokolwiek rozpoznać, wtedy tylko karta daje taką szansę.

Kiedy jechali na Wirka, już po drodze odebrali sygnał, że wielu górników nie żyje. Józefiok z listy się dowiedział, że na dole jest Waldek, jego sąsiad.
- Rzędem leżały przykryte ciała nieżyjących górników - wspomina Józefiok. - A Waldek chyba najdłużej i najbardziej cierpiał, miał wiele wewnętrznych obrażeń. Umarł na rękach kolegi, chwilę przed naszym wejściem.

To Józefiok zapakował sąsiada na wieczną szychtę. Potem się bał - co powie jego żonie, jak go zapyta o Waldka: czy zginął od razu, czy cierpiał. - Ale nigdy mnie o nic nie zapytała.

Jak jedna pięść

Na kopalni Wirek odwoływano z akcji kolejne zastępy. - Trudne warunki, temperatura 30 stopni i wilgotność, że człowiek uszedł na kolanach chwilkę i musiał odpoczywać, a tlenu w butli jest na cztery godziny - tłumaczy Dziacko.

Kiedy ktoś z zastępu gorzej się poczuje, to nie zmieniają go, tylko odwołują wszystkich, czyli pięciu ratowników. - Bo zastęp jest jak pięść, jak cała ręka, tak musi czuć i działać, inaczej się nie da ratować - tłumaczy Dziacko. - Jak człowiek zna swoich ludzi, to rozumie się z nimi bez słów. Wystarczy, że popatrzy mu w twarz. A nieraz i patrzeć nie trzeba, każdy wie, co ma robić.

- I nawet już nie kpią ze mnie, że jestem zza rzeki cudów, bo tutaj jadę na kole, a za mostem na Brynicy już jestem na rowerze - śmieje się Roman Trzcionko, od 12 lat ratownik, a górnik prawie prawie od 25.
- Boś ty je gorol z Zagłębia, a wiadomo, że mieć dziołcha z Zagłębia i jeść kaszanka zamiast krupnioka to nie grzech, ale wstyd jak piorun - żartują z niego koledzy z zastępu.

Ale na dole przestaje mieć znaczenie to, czy ktoś jest z Zagłębia czy ze Śląska. I nieważne, że Roman nie krzyknie "dowej śtompel", tylko "dawaj stojak".

Ratownicy mówią, że ci, którzy tworzą przepisy, niestety tego nie rozumieją. Kiedyś, jak już ktoś trafiał do centralnej stacji ratownictwa, to na pięć lat. Dzisiaj na trzy miesiące...

- Ale żeby człowiekowi z zastępu spojrzeć w twarz i wiedzieć, że dzisiaj z żoną się pokłócił, to trzeba przecież czasu - tłumaczy Józefiok. - Na akcji w kopalni Halemba w zastępie miałem samych młodych ratowników i znaliśmy się od dwóch tygodni. Na dole zobaczyłem, że pakują już w worki ciała, a oni ze śmiercią jeszcze się nie zderzyli. Więc mówię im, że może nas zastąpić inny zastęp. Że mamy czas, żeby się wycofać. Ale oni twardo, że idą. Bardzo dobrze przeszli ten swój chrzest bojowy...

Ten, kto kieruje zastępem, na dole ma posłuch, a na górze wielkie poważanie. Bo bierze na siebie cały ciężar odpowiedzialności nie tylko za powodzenie akcji ratowniczej, ale też za ludzi. - Pierwszy raz byłem zastępowym w kopalni Mysłowice, gdy miałem 24 lata - wspomina Dziacko. - Wiedziałem, co to znaczy być bezpośrednio na ścianie, bo na kopalni już byłem od młodocianego pracownika. Byłem też kombajnistą. Ale jakoś ciągnęło mnie do ratownictwa. Ludzie, jak ja się bałem, żeby czegoś na Mysłowicach nie spieprzyć! Wiedziałem, że trzeba ryknąć głośno i po męsku, to wtedy akcja lepiej idzie. Krzyczałem, żeby iść po żywych, a nieżywych mieliśmy zabrać później. Wtedy zginęło 17 górników...

Żony o nic nie pytają

Teraz, kiedy Dziacko wraca po akcji do domu, wie, że żona śledziła wszystkie telewizyjne stacje. Jak wszystkie żony ratowników dzwoniła wcześniej do centrali z pytaniem, czy zjechali na akcję. Wie, co się dzieje, ale tak jak wszystkie żony ratowników - o nic nie pyta. - Kiedy się żeniłem, to już byłem ratownikiem, więc może było jej łatwiej - zastanawia się Dziacko.

Grzegorz Paduch ratownikiem jest od 14 lat, od 16 na kopalni. - Dwa miesiące po ślubie zostałem ratownikiem, a kiedy jechałem na Wirek, to dziecko miało trzy miesiące - wspomina. Nigdy nie rozmawiał z żoną o tym, że którymś razem może nie wrócić. Bez słów się rozumieli: jak świeczka ma zgasnąć, to czy się będą bali czy nie, i tak zgaśnie.

- Jestem krwiodawcą, dawcą szpiku kostnego i nie wyobrażam sobie innego miejsca w życiu niż ratownik górniczy - mówi. - Jak popatrzysz kilka razy na śmierć, to już wiesz, że w życiu ważnych jest tylko kilka spraw. I nie warto rozmieniać się na drobne.

- Pamiętam, jak w połowie lat 70. jeździłem do ojca na centralną stację - wspomina Roman Makuła. - Byli zgrupowani na dwa tygodnie, nie tak jak dzisiaj, na trzy dni. Na niedzielę mama pakowała w słoiki kluski, roladę i jechaliśmy do ojca. Pamiętam, że za którymś razem zdążyła tylko wyjąć to wszystko na stół. Ojciec nie usiadł już do stołu - pognał, bo z kopalni Dymitrow był sygnał. Wyskoczył jak stał, do wozu bojowego, tam się przebierał. Wtedy zginęło wielu górników. Dorosłem i nikt mnie nie wstrzymywał, żeby zostać ratownikiem. Przeszedłem różne badania i testy psychologiczne, ale nie takie jak mój dziadek - śmieje się. - Jego zamknęli na pół dnia w bunkrze, żeby sprawdzić, czy nie ma klaustrofobii.

Familoki już odeszły

Wraz z nimi - klatki z królikami i gołębie, przy których odpoczywali górnicy. - Przy blokach się już nie dało trzymać klatek - tłumaczą ratownicy. - A na działkach wprowadzono zakaz hodowli gołębi.
- Teraz odpoczywamy inaczej - dodaje Dziacko. - Wędki, rowery i wspinaczka wysokogórska. Gołębie hodują tylko najstarsi.

- Właśnie emerytów na wystawie w Chorzowie zginęło najwięcej - wspomina Roman Trzcionko. - Włączyli nas do akcji, ale dla ratownika z kopalni to była inna akcja. Zimno i jasno, to podstawowa różnica, no i pod dowództwem Janusza Skulika, brygadiera strażaka. Ale podobnie jak w kopalni trzeba było patrzeć do góry, bo w każdej chwili mogły runąć konstrukcje hali. No i tunelem, wyrytym w zwałowisku gruzu i stali, wydobywaliśmy ludzi.

Wynosili młodą dziewczynę, ledwo trzymali nosze, bo ręce poparzyli jakimiś chemikaliami dla gołębi i królików. - Odchodziła spokojnie, wiedzieliśmy, że umiera z wyziębienia. Zamknęła oczy i wydawało się, że gdzieś odpłynęła...

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska