Reforma oświaty zgermanizuje Opolszczyznę?

fot. Paweł Stauffer
Zajęcia w izbie regionalnej to świetna okazja do rozmów z uczniami o niemieckiej i polskiej przeszłości ich rodzin.
Zajęcia w izbie regionalnej to świetna okazja do rozmów z uczniami o niemieckiej i polskiej przeszłości ich rodzin. fot. Paweł Stauffer
Prezydent Kaczyński boi się, że reforma oświaty doprowadzi do germanizacji Opolszczyzny. To bzdura.

Nowe przepisy oświatowe mają dać więcej swobody samorządom. Będą one mogły przekazywać szkoły stowarzyszeniom nawet bez zgody kuratorów. I właśnie ta swoboda zaniepokoiła prezydenta tak bardzo, że być może zawetuje ustawę.

- Po jej wprowadzeniu będziemy w Polsce mieli nie jeden, a wiele systemów oświaty - mówił w wywiadzie dla "Dziennika" Lech Kaczyński. - Kontrola społeczna nad prowadzeniem polityki oświatowej zostanie osłabiona. Nie widzę przesłanek, by liczyć na to, że zapobiegnie się przeniesieniu na teren oświaty różnych dziwnych nastrojów miejscowych establishmentów, nastrojów, które można określić jako transfer lojalności z własnego kraju na sąsiada, silniejszego sąsiada. Miejscowi notable sądzą, że trzeba się koncentrować na lokalnej historii, która przez wiele wieków nie była polska.

Pracownicy prezydenckiej kancelarii nie zostawiają wątpliwości, że tym silniejszym sąsiadem, którego wpływu obawia się głowa państwa, są Niemcy.
- Można sobie wyobrazić, że w jakimś regionie treści historyczne byłyby przekazywane nie z punktu widzenia polskiej, lecz na przykład niemieckiej racji - precyzuje myśl swego szefa wiceprzewodniczący prezydenckiej kancelarii Piotr Kownacki.

Niemiecka szkoła, polski uczeń
W wypowiedziach prezydenta i jego ludzi wprawdzie wprost Opolszczyzna się nie pojawia, ale i tak nasi nauczyciele i samorządowcy reagują na podobne zarzuty pomieszaniem zdumienia, niedowierzania i złości.

- Ktoś, kto tak mówi, nie zna realiów Śląska ani szerzej pogranicza i zrobił zbyt mało, by je poznać - mówi Jolanta Lamm, dyrektorka szkoły podstawowej w Otmicach, polonistka i nauczycielka regionalizmu. - Pan prezydent zatrzymał się na realiach drugiej wojny światowej. Niestety, oglądanej raczej przez pryzmat "Czterech pancernych i psa". Ucząc lokalnej historii, nie dążymy wcale do "transferu lojalności na rzecz silniejszego sąsiada". Ale przecież nie możemy uciekać od prawdy o tym, że przez wieki dzieje naszej ziemi były także historią Niemiec. Rozumiałabym, że takich subtelności nie wyczuwa prosty człowiek, ale żeby prezydent? To nawet nie wypada.

Na dowód tego, że dzieje Śląska Opolskiego są bardziej skomplikowane, niż się wydaje z perspektywy Pałacu Prezydenckiego, pani Jolanta przypomina dzieje otmickiej szkoły. Założył ją w 1900 roku niemiecki właściciel zamku w Izbicku, von Strachwitz, ale przemówienie inauguracyjne ksiądz wygłosił po polsku. Przed wojną niemiecki wizytator szkoły w Otmicach zanotował, że na 120 uczniów stu mówiło po polsku, czyli gwarą śląską, około 10 było dwujęzycznych, a kolejnych 10 znało wyłącznie język niemiecki. Zatem historia niemieckiej szkoły jest zarazem historią polskich uczniów.

Żeby pokazać całą jej złożoność, trzeba przypomnieć, że aż do plebiscytu nie każdy, kto na Śląsku mówił po niemiecku, był zwolennikiem państwa niemieckiego i nie każdy, kto mówił po polsku, głosował potem za Polską. To z takiej wymiany kulturowej biorą się - jak to określił Lech Kaczyński - dziwne nastroje miejscowych establishmentów.

- Pracuję w szkole ponad 20 lat i nikt mi nigdy nie narzucał, że mam, ucząc regionalizmu, eksponować bardziej niemieckie elementy śląskich dziejów - zapewnia Jolanta Lamm. - Staramy się po prostu uczyć prawdziwej historii.
Jednym z miejsc masowo odwiedzanych przez szkolne wycieczki jest zamek w Kamieniu Śląskim. To jeden z tych obiektów, w których elementów niemieckich nie da się oddzielić od polskich. Regionaliści są zgodni: Najpierw opowiadają w Kamieniu o św. Jacku, polskim szlachcicu, krewnym krakowskiego biskupa Iwo Odrowąża, który jako wysłannik z Krakowa pojechał do Rzymu, by tam otrzymać habit dominikański. Przypominają jego polskich krewnych, bł. Bronisławę i bł. Czesława. A potem do historii Odrowążów dodają dzieje Larischów i Strachwitzów, czyli niemieckich właścicieli Kamienia Śląskiego.

Polskie książki za kasę Strachwitzów
W Otmicach Strachwitzowie nie są tylko postaciami z podręcznika. Hrabianka von Strachwitz przyjeżdża tu z Niemiec kilka razy w roku. Uczestniczy w "Śląskim beraniu" i w odpuście św. Jacka. Przekazuje też pieniądze na szkołę. Ale wcale nie na podręczniki do niemieckiego, tylko na polskie książki do biblioteki i pomoce naukowe do innych przedmiotów. Wygląda więc na to, że Niemka pomaga w polskiej szkole urzeczywistniać polską, a nie niemiecką rację stanu.

- Gdybyśmy chcieli uczyć tylko o św. Jacku, czyli o polskiej tradycji na Śląsku, to byłby to prostą drogą powrót do PRL-u - uważa Jolanta Lamm. - Ale taki powrót jest już niemożliwy. Zmieniła się świadomość i wiedza ludzi. A patriotyzmu i tak uczy się bardzo trudno. Nie można go nakazać ani zakazać. Nie wystarczy podać definicji. Trzeba nauczyć odczuwania. Tymczasem uczniowie niechętnie sięgają dziś nie tylko po "Rotę", ale nawet po "Pana Tadeusza". Kiedy jako polonistka mówię na lekcji o miłości ojczyzny, to zdarza się, że ktoś mi się w twarz roześmieje. Bo to nie jest modny temat. Dlatego patriotyzmu staramy się uczyć, zaczynając od tego, co dzieci znają - od rodzinnego domu i małej ojczyzny.
- Od czterdziestu lat wykładam studentom, że nie ma miłości do narodu bez zakorzenienia się w swojej małej ojczyźnie i jej lokalnych symbolach - dodaje prof. Dorota Simonides, etnolog, była senator RP. - Przez nie dochodzi się do kochania symboli ogólnonarodowych - hymnu, flagi i orła z koroną. A pan prezydent, który zawsze mieszkał w Warszawie, pomija małą ojczyznę i myśli od razu o państwie. Ale my nie możemy historii zakłamywać. Lepiej otworzyć się na prawdę i mówić, żeśmy byli na Śląsku w zasięgu kultury niemieckiej. A jednocześnie walczyliśmy o polskość, mieliśmy trzy powstania śląskie, a rodłacy szli za swój patriotyzm do obozów koncentracyjnych. To wszystko jest nasza historia.

Jolanta Lamm obawia się, że gdyby nauczyciele zaczęli nagle pomijać niemieckie tematy w historii Śląska, to spowodują raczej efekt odwrotny do tego, jakiego oczekuje pan prezydent. Owoc zakazany smakuje najlepiej. W czasach realnego socjalizmu próbowano udawać, że tu nigdy żadnych Niemiec nie było i wszystkie kamienie nieprzerwanie przez tysiąc lat mówiły po polsku. Skutek był taki, że właśnie wówczas tęsknota za RFN, czyli - jak mówiono - Richtig Fajnymi Niymcami kwitła.

Z tej tęsknoty na początku lat 90. wyrosła bardzo silna mniejszość niemiecka. Dziś niewiele zostało z tamtego entuzjazmu. Po prawie dwudziestu latach mniejszość wciąż nie dorobiła się swojej szkoły. Niewiele jest też klas i szkół dwujęzycznych. Ale one też nie chcą być uważane za narzędzie germanizacji.

- Przecież my nie zastępujemy na lekcjach Mickiewicza Eichendorffem - wyjaśnia Ilona Wochnik-Kukawska, dyrektor Zespołu Szkół Dwujęzycznych w Solarni. - Jeśli szkoły czy samorządy będą miały więcej swobody w kształtowaniu programu, to i tak ustawodawca będzie mógł zabezpieczyć uczniów przed przerysowaniami obcej historii i kultury. A to, że dzieci uczą się intensywnie niemieckiego, nie jest ich germanizacją. Coraz więcej dzieciaków chce poza polskim i niemieckim znać nie tylko angielski, ale również francuski czy hiszpański. Można się bać, że w ten sposób się zgermanizują albo sfrancuzieją. Tylko dlaczego tak myśleć? Przecież te dzieci otwierają się na Europę, bo w tym widzą swoją szansę.

Żadnego wyznania wiary
W szkole w Solarni uczą się nie tylko dzieci z domów polskich, śląskich i niemieckich. Uczniowie pochodzą także z rodzin mieszanych, np. polsko-ukraińskich i niemiecko-ukraińskich.

- Dzieci, jak to dzieci, mają swoje sympatie i antypatie - dodaje dyrektor Kukawska. - Przystąpiliśmy do programu "Szkoła bez przemocy", bo jak wszyscy mamy problemy tego rodzaju. Ale na pewno nie są one wynikiem napięć na tle narodowościowym. Bo też nie każemy naszym uczniom składać narodowego wyznania wiary, ani polskiego, ani niemieckiego. W naszej dwujęzycznej szkole odbywają się, jak wszędzie, apele i akademie z okazji świąt narodowych. Wywieszamy z okazji 3 Maja czy 11 Listopada biało-czerwone flagi. Lęki pana prezydenta są pozbawione podstaw.

Przesadne wydają się też obawy, że wójt, burmistrz czy starosta z mniejszości zechce zmieniać ducha szkoły na swoim terenie. Powód jest prosty. Żeby stanąć na czele samorządu, trzeba mieć poparcie także większościowego elektoratu. Głosy samych Niemców nie wystarczą i to jest najlepsza gwarancja, że historia, literatura czy kultura nie będą w szkole zakłamywane. Krzysztof Wysdak, wicestarosta opolski ziemski, podkreśla, że samorząd jako organ prowadzący zajmuje się głównie zapewnieniem bazy materialnej szkołom, a nie ingerowaniem w programy nauczania.

- Skoro uczniowie mają zdawać egzaminy i przechodzić na wyższe szczeble edukacji, muszą czytać ten sam kanon lektur i przyswoić tę samą wiedzę ogólną - mówi starosta Wysdak. - Ale tak jak uczeń mieszkający w Warszawie czy Krakowie powinien znać dzieje tych miast, tak samo nasz winien znać historię Śląska. Jeśli w podręczniku historii Polski czyta, że w czasie szwedzkiego "potopu" król Jan Kazimierz schronił się w Głogówku, to nie zrozumie tej informacji, jeśli nie będzie wiedział, że Śląsk należał wtedy nie do Rzeczypospolitej, tylko do Korony Czeskiej. A przy okazji przekona się, że śląska otwartość ma swoją wielowiekową tradycję.
Zarzuty prezydenta, że lokalne elity będą na potrzeby szkoły przekręcać historię Polski, na nowo podsyciły dyskusję o przekłamaniach polskich podręczników, nie tylko w czasach PRL-u, ale i obecnie.

- Nadal w wielu podręcznikach uczeń może przeczytać, że Śląsk był pod zaborem pruskim - mówi Norbert Rasch, lider TSKN i sekretarz gminy Prószków. - Nas, Niemców, takie przeinaczenia bolą. A pan prezydent niepotrzebnie się obawia, choć obserwujemy duże zainteresowanie językiem niemieckim. Bardzo wielu rodziców składa już w przedszkolu deklaracje, że chce, by dzieci się uczyły tego języka. Ale jednocześnie my, Niemcy, jesteśmy lojalnymi obywatelami państwa polskiego. Prószków jest tzw. gminą mniejszościową, a przecież wieszamy na budynku urzędu gminy polskie flagi nie tylko w święta narodowe, ale i w rocznicę wybuchu powstania warszawskiego. Obawiam się jednak, że nawet gdyby pan prezydent przyjechał i zobaczył to na własne oczy, nie zmieniłby zdania. Nie znam antidotum na jego fobie.

Podwójna moralność
Andrzej Popiołek, starszy wizytator w opolskim kuratorium oświaty, przyznaje, że przeniesienie części kompetencji z kuratoriów na samorządy może być niebezpieczne. Jednak widzi te niebezpieczeństwa zupełnie gdzie indziej niż Lech Kaczyński.

- Moje obawy nie wynikają absolutnie z przyczyn narodowościowych. I dotyczą także tych regionów, w których skupisk mniejszości w ogóle nie ma - uważa Popiołek. - Skoro samorządy będą jednocześnie prowadzić szkoły i je nadzorować, to staną się w pewnym sensie sędziami we własnej sprawie. A to nie jest dobry pomysł. Jestem za przyznaniem istotnej samodzielności województwom, ale schodzenie z nią aż na poziom gminy może być dla szkół niekorzystne.

Profesor Dorota Simonides nie dziwi się lękom Lecha Kaczyńskiego
- Pan prezydent dobrze czuje się w oblężonej twierdzy i chętnie tę twierdzę umacnia - uważa pani profesor. - Skoro Litwini nie boją się rządów polskich wójtów, a Polacy, obywatele niepodległej Litwy, mogą śpiewać po polsku i mają polskie nabożeństwa, to i my nie możemy bać się Niemców. Nie wolno forsować podwójnych standardów. Skoro pomagamy Polakom na Litwie, by zachowali tożsamość, to musimy się zgodzić, że mniejszość niemiecka też dba o swoje tradycje, także w szkole. To nie jest żadna germanizacja. Pan prezydent, niestety, w sprawach narodowych forsuje podwójną moralność. Nie umiem się na to zgodzić.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska