Reguła wiecznego powrotu polskiej polityki - partie władzy nigdy nie upadają do końca

Witold Głowacki
Witold Głowacki
Mecz Polska-Rosja podczas Euro 2012
Mecz Polska-Rosja podczas Euro 2012 brak
W pierwszej lidze polskiej polityki nie ma czegoś takiego, jak „ostateczny koniec”. Polskie partie władzy nawet upadając albo podnosiły się na nowo, albo zamieniały w formy przetrwalnikowe, albo też odradzały pod nowymi szyldami i pod wodzą nowych liderów. Warto o tym pamiętać, gdzy dziś przyglądamy się głębokiemu kryzysowi Platformy Obywatelskiej. Choć tego życzyliby jej najwięksi wrogowie, PO nie rozpłynie się w niebyt

Platforma Obywatelska znalazła się właśnie w najgorszym położeniu w całej swej historii. Sondażowe notowania PO spadły do kilkunastu procent, tym samym wróciły więc do poziomu z czasów poprzedzających rok 2005. Tamtą epokę różni jednak od obecnej to, że wówczas Platforma dopiero szła po raz pierwszy po władzę stopniowo się do niej przybliżając, dziś zaś jest kompletnie na odwrót. Im więcej czasu mija od momentu utraty władzy przez Platformę, tym bardziej wydaje się też oddalać moment potencjalnego do niej powrotu.

Platforma jest na scenie już ponad 20 lat, zaś ludzie, którzy tę partię tworzyli i rozbudowywali, wywodzą się z tych pierwszych pokoleń polityki III RP, aktywnych od 1989 roku i wcześniej - w erze działalności w peerelowskiej opozycji demokratycznej. 16 lat trwała z kolei epoka określana mianem duopolu Platformy i PiS - czyli okres, w którym obie te partie dominowały w polskiej polityce do tego stopnia, ze w publicystyce regularnie pojawiały się tezy, jakoby Polska wzorem Stanów Zjednoczonych czy - wówczas - Wielkiej Brytanii miała zmierzać do systemu dwupartyjnego. To bardzo długi czas, więc już trudno nam choćby sobie wyobrażać polską politykę zarówno bez silnej Platformy, jak i bez jej współdzielonej z PiS-em hegemonii w ramach duopolu organizującego polską scenę.

Tymczasem Platforma nie jest już silna, a i duopol de facto już nie istnieje. Na to ostatnie są w tej chwili dwa twarde na to dowody. Po pierwsze, to już nie Platforma jest tym drugim w sondażach ugrupowaniem po PiS-ie. Przez 16 lat pierwsze i drugie miejsce należało zawsze do jednej z tych dwóch partii. Teraz jednak pierwszy jest PiS a druga Polska 2050 Szymona Hołowni, Platforma musi zadowolić się dopiero trzecim miejscem - a ten stan trwa już pół roku i nic nie wskazuje, by miało się się to szybko zmienić.

Po drugie, czego nikt jeszcze albo nie zauważył, albo nie ośmielił się głośno powiedzieć, Platforma i PiS liczone w sondażach razem, zwłaszcza bez przystawek w rodzaju koalicjantów PiS i pozaplatformerskich uczestników Koalicji Obywatelskiej, nie mogą już specjalnie liczyć na podzielenie się choćby symboliczną połową głosów Polaków biorących udział w wyborach. A co to za duopol, który wspólnymi siłami nie przechwytuje głosów większości?

Trzeba sobie więc powiedzieć, że coś się kończy. Jedna z polskich partii władzy właśnie przestaje nią być, co oczywiście w żadnym wypadku nie musi być ostateczne, zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę przyszłe możliwe wcielenia Platformy. Zarazem jednak wygasa główny podział organizujący polską scenę polityczna przez ostatnich 16 lat, co nie będzie pozostawało bez wpływu i na kształt tej sceny i na polityczną przyszłość i strategię drugiego z uczestników duopolu - czyli PiS-u.

Takiego „końca epoki” nie było w Polsce od lat, co jednak nie znaczy, że wcześniej nie oglądaliśmy momentów, w których partie władzy spadały, jak SLD czy UW, do drugiej ligi - i to na długi czas, lub wręcz ulegały, jak AWS, zupełnej dezintegracji.

Jesienią 2005 roku SLD był tuż po przegranych wyborach, w wyniku których postkomuniści stracili władzę. Wziął ją wtedy PiS (do spółki z Samoobroną Andrzeja Leppera i LPR Romana Giertycha), jednak kolejną beneficjentką nieudanych rządów Leszka Millera okazała się Platforma Obywatelska.

Wynik postkomunistów był dla nich wtedy kompletną traumą. Cztery lata wcześniej SLD (w koalicji z Unią Pracy) zdobyło aż 41 procent głosów, co dało aż 216 mandatów. Tym razem Sojusz otrzymał zaledwie 11,3 procenta głosów i musiał zadowolić się tylko 55 mandatami. Po jednej kadencji - w dodatku cały czas u władzy - sejmowy stan posiadania SLD zmniejszył się czterokrotnie. Historia tej kadencji zaczynała się od tekstów o „żelaznym kanclerzu” Leszku Millerze, który jako pierwszy szef partii w III RP zdołał skupić w swoich rękach realną władzę w Polsce, ale kończyła w atmosferze obrad komisji śledczych ds. afery Rywina i prywatyzacji PZU, zaś mniejszościowy rząd Marka Belki mógł utrzymać się u władzy tylko dzięki łasce ówczesnej opozycji.

A przecież jeszcze w maju 2005 roku roku wśród części polityków Sojuszu Lewicy Demokratycznej nie brakowało myśli, że te wybory mogą się okazać wręcz wygrane. Była to trochę świadoma strategia doświadczonych graczy z długim stażem, a trochę wynik autentycznej presji pokoleniowej, w każdym razie na czele SLD stanął wtedy polityk młodej generacji - 31-letni wówczas Wojciech Olejniczak, który zastąpił jednoznacznie kojarzącego się ze wszystkim co w SLD tamtej ery najgorsze Józefa Oleksego. To miało dać SLD nowe otwarcie i nową energię, pozwolić na odcięcie się od grzechód przeszłości oraz wskazanie jej błędów i wypaczeń. Jednocześnie Sojusz miał bardzo mocnego kandydata na prezydenta. Według sondaży Włodzimierz Cimoszewicz mógł pokonać i Donalda Tuska, i Lecha Kaczyńskiego. Z jednym i drugim wiązano w SLD ogromne nadzieje, rozwiane jednak w wypadku Cimoszewicza po tym, gdy zrezygnował on - nie bez usilnej pomocy stawiających już na nową władzę służb - z kandydowania na skutek tzw „afery Jaruckiej”. Również i Olejniczak nie okazał się realną lokomotywą wyborczą. Jedna kadencja wystarczyła, by z partii trzęsącej Polską Sojusz zamienił się w średniej wielkości klub opozycyjny.

Po trzech latach Olejniczak musiał przekazać partię kolejnej nowej nadziei Sojuszu, którą tym razem był Grzegorz Napieralski, by wreszcie skończyło się to w 2011 roku ponownym objęciem rządów w SLD przez Leszka Millera. Do względnej formy SLD powrócił dopiero w ostatnich latach - czyli dwa rozdania później.

Ten etap historii SLD może budzić pewne skojarzenia z epokami Schetyny, Budki - i kto wie czy znów nie Schetyny - w tych najnowszych dziejach Platformy. Wprawdzie PO nie zaliczyła wyborczego upadku tak spektakularnego jak ten eseldowski w roku 2005, jednak ostatnia sondażowa równia pochyła wraz z problemami wewnętrznymi i brakiem odpowiedzi na oczekiwania i aspiracje Polaków zdają się ją pchać właśnie w tym kierunku.

Nie ulegajmy jednak zbyt łatwym mechanizmom myślowym. Historia wcale nie musi się powtarzać, zresztą widzimy w niej też dowody na to, że może być zupełnie inaczej. Drugi znany nam przykład upadku całej formacji władzy to implozja AWS-u, której towarzyszył zanik realnego politycznego znaczenia Unii Wolności.

Choć wtedy, przed 2001 rokiem, większości obserwatorów wydawało się, że oglądają niekończący się, tasiemcowy serial, AWS załamał się równie szybko jak powstał. W 1997 roku formacja uważana za zbawienie całego obozu solidarnościowego w koalicji z Unią Wolności tryumfalnie przejmowała władzę z rąk postkomunistów. 4 lata później szczątki AWS-u już bez Unii Wolności musiały im tą władzę oddać. Oczywiście AWS był bardzo specyficzną konstrukcją złożoną z kilku średnich partii i łącznie kilkunastu mniej lub bardziej kanapowych środowisk politycznych, co mocno sprzyjało jego dezintegracji. Jednak tempo, w którym cała formacja słabła, czy wręcz się rozsypywała, było naprawdę imponujące. W efekcie tego procesu w wyborach w 2001 roku masa upadłościowa po AWS (Akcja Wyborcza Solidarność Prawicy) uzyskała zaledwie 5,6 procenta głosów i nie zdołała (jako koalicja) przekroczyć progu 8 procent.

Skutki koalicji z AWS-em a potem jej zerwania zaprowadziły zaś na margines partię, która choć nigdy nie miała większości w Sejmie, to jednak trzęsła polską polityką i debatą publiczną przez całe lata 90. Unia Wolności - bo to o niej mowa - już się z tego nie podniosła. Partia, która wyznaczała dominujące narracje lat 90. znalazła się na marginesie i już tam pozostała.

Na świeżutkich grobach AWS i UW błyskawicznie powstały przecież jednak dwie nowe formacje centroprawicy - Platforma Obywatelska i PiS. PO przejęła część struktur i działaczy UW i niektórych środowisk AWS-u. Z kolei PiS powstawało na fali popularności jedynego ministra rządu AWS, któremu udało się wchodzenie w jego skład przekuć w osobisty sukces - czyli byłego szefa resortu sprawiedliwości Lecha Kaczyńskiego.

Ale i to nie jest przecież ostatni ze znanych nam scenariuszy politycznego upadku. W dodatku polityczny upadek zdecydowanie nie musi być ostateczny.

Była przecież w tej całkiem najnowszej polskiej historii partia, na której również stawiano już krzyżyk, gdy wielokrotnie przegrywała kolejne wybory. Ba, Michał Kamiński z Andrzejem Morozowskim wydali nawet książkę o wiekopomnym tytule „Koniec PiS”. Dziś łatwo z tego pokpiwać, ale przecież PiS pozostawał w opozycji przez długich osiem lat, będąc silnym głównie siłą swego twardego elektoratu, co skutecznie uniemożliwiało partii Jarosława Kaczyńskiego jakiekolwiek próby rozszerzania poparcia niezbędne do powrotu do władzy. Przed rokiem 2014 każde kolejne wybory oznaczały, że na liczniku porażek PiS pojawia się właśnie kolejna pozycja. Wydawało się to już na tyle nieprzekraczalnym prawem polskiej polityki, że u progu kampanii wyborczej Andrzeja Dudy w jego szanse na zwycięstwo nie wierzyli nawet komentatorzy z mediów jednoznacznie sprzyjających prawicy. Być może i taka droga jest jakąś szansą dla Platformy - czekanie, niczym Polska pod zaborami, na ten właściwy, sprzyjający moment, w którym wrogowie pokonają się sami, a potem powrót, na białym koniu oczywiście.

W polityce III RP obowiązuje coś w rodzaju reguły wiecznego powrotu. Żaden z kluczowych politycznych bytów nie znika w niej na amen. Prawdziwy koniec SLD nie nastąpił nigdy i obecnie nic nie wskazuje na to, by kiedykolwiek miał nastąpić, upadek AWS-u (i zarazem Unii Wolności), choć hałaśliwy i spektakularny szybko skutkował wyłonieniem się nowych partii - tych przecież, które trzęsły polską polityką przez długie lata.

Bo w pierwszej lidze polskiej polityki polski nie istnieje coś takiego jak ostateczny koniec. To raczej młodsze i bardziej rzutkie pokolenia poszczególnych obozów dobijają swych politycznych ojców po ich klęskach i albo przejmują ich dzieło, albo spadek po nim.

Platforma jest polityczną spadkobierczynią Kongresu Liberalno-Demokratycznego i Unii Wolności. PiS niesie ze sobą historię Porozumienia Centrum i części AWS-owskiej prawicy. Te środowiskowe kody mają zresztą punkty zaczepienia i oporu w koteriach w łonie peerelowskiej opozycji demokratycznej, w której światy Lecha Kaczyńskiego i Antoniego Macierewicza mocno różniły się od światów Adama Michnika czy też Bronisława Geremka, już nie wspominając o wyspach w rodzaju tej Aleksandra Halla czy Kornela Morawieckiego. SLD z kolei wcześniej nazywało się SdRP, a określenie „postkomuniści” bardzo długo nie niosło w sobie żadnej złośliwości, tylko precyzyjnie oddawało fakt, że partia została założona przez wpływowych działaczy PZPR po jej rozwiązaniu. Napięcia między Aleksandrem Kwaśniewskim a Leszkiem Millerem także miały swe źródła w schyłkowym okresie PRL, a dotyczyły między innymi postrzegania szans PZPR i ekipy Jaruzelskiego na względnie płynną adaptację do zmieniającej się rzeczywistości.

Te polityczne spadki po PRL organizują i będą jeszcze długo - niestety! - organizować polską scenę polityczną. Kto raz znalazł się w jednej z drużyn lub do niej dołączył już w III RP, ma bardzo dużą szansę na pozostanie w obrębie danego środowiska do samego naturalnego końca swej politycznej kariery.

Gdy dziś zastanawiamy się, co mogłoby stać się z - świadomie użyjmy tego brzydkiego określenia - masą upadłościową po Platformie, bylibyśmy więc bardzo naiwni wyobrażając sobie, że może się ona rozpłynąć w niebycie. W tej chwili przecież wyłania się Ruch Wspólna Polska Rafała Trzaskowskiego, który ma pomóc części środowiska Platformy w odklejeniu się od obciążeń w postaci części polityków starszych generacji. Jednocześnie Grzegorz Schetyna wyraźnie zmierza do przejęcia kontroli nad tym, co mogłoby pozostać w obrębie Platformy po zakończeniu operacji rozpoczętej przez Trzaskowskiego. Gdyby im obu się udało - tym razem i polityczni ojcowie, i ich synowie mieliby coś dla siebie. Jeśli uda się tylko jednemu z nich - będzie jak z SLD po 2005 roku, albo jak z życiem po życiu AWS-u po roku 2001.

Oświadczenia majątkowe polityków opublikowane. Kto zarobił najwięcej?

Oświadczenia majątkowe polityków opublikowane. Kto zarobił najwięcej?

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Powrót reprezentacji z Walii. Okęcie i kibice

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Reguła wiecznego powrotu polskiej polityki - partie władzy nigdy nie upadają do końca - Portal i.pl

Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska