Ręka do uratowania. Chirurdzy dokonują cudów

fot. Paweł Stauffer
fot. Paweł Stauffer
Jest 2 listopada. Tego dnia Grześ, uczeń pierwszej klasy ze Schodni, ma w szkole wolne. Jego mama musi coś załatwić w Opolu, dlatego zawozi go do dziadków do Antoniowa...

Dziadek Grzesia akurat tego ranka tnie drzewo na podwórku. Wnuk kręci się w pobliżu. Niespodziewanie jego ręka trafia pod piłę tarczową. Krzyk, płacz, krew. Starszy pan, nie namyślając się ani chwili, wsadza chłopca do samochodu i jedzie z nim do najbliższego szpitala - do Ozimka.

- Nie rozstaliśmy się z Grzesiem na długo, ja już wracałam z Opola i właśnie jechałam po niego do Antoniowa, gdy to się stało - opowiada smutnym głosem pani Mariola, jego mama. - Z tego co wiem, to syn włożył rękę do dziury w drewnie. Zrobił to bezwiednie. Miał rękawiczkę, która zahaczyła o jakąś drzazgę i niestety nie zdążył jej w porę wyjąć. To jeszcze dziecko…

W Szpitalu św. Rocha w Ozimku chirurg obejrzał skaleczoną rękę, kazał założyć gips, opatrunek i podać małemu pacjentowi środek przeciwbólowy. - Gdy dotarliśmy tam z mężem na izbę przyjęć, to ręka Grzesia już była zabandażowana - opowiada pani Mariola. - Myśleliśmy, że to nic poważnego, że opatrunek wystarczy i zaraz wrócimy z synem do domu. Nie sądziliśmy, iż skaleczenie jest tak ogromne. Tymczasem lekarz wypisał nam skierowanie i powiedział, że musimy natychmiast pojechać do WCM do Opola, gdyż konieczna będzie operacja ortopedyczna. Nie zwlekaliśmy ani chwili. Przez całą drogę ja prowadziłam auto, a mąż trzymał Grzesia na kolanach. Syn bardzo płakał. Gdy dotarliśmy na miejsce, okazało się, że WCM nie pełni jednak tego dnia ostrego dyżuru i nie mogą syna przyjąć.

Personel WCM wezwał jednak karetkę, która przewiozła chłopca do Szpitala Wojewódzkiego na Katowicką. Na początku stan ręki wskazuje na to, że być może mały pacjent będzie musiał zostać przetransportowany do specjalistycznego ośrodka w Trzebnicy, który specjalizuje się w mikrochirurgicznych operacjach przyszywania kończyn. Lekarze ze Szpitala Wojewódzkiego konsultują się nawet telefonicznie w tej sprawie z ośrodkiem. W końcu jednak zapada decyzja: chłopiec będzie operowany na miejscu. Ok. 13.30 Grześ trafia na salę operacyjną. Zabieg trwa 3 godziny.

- Uznaliśmy, że operacja mikrochirurgiczna nie wchodzi w grę - mówi Rafał Swaton, ordynator Oddziału Chirurgii Urazowo-Ortopedycznej Szpitala Wojewódzkiego w Opolu, który wraz z kolegami operował Grzesia. - Tu nie było szans na szycie naczyń krwionośnych. Rana ręki u tego chłopca była zbyt ogromna: szarpano-miażdżona. To były uszkodzenia wielotkankowe: naczyń, ścięgien, kości. A bardzo rzadko się zdarza, żeby pacjenci z tak dużymi urazowymi ranami rąk - dzieci jak i dorośli - mogli być wysyłani do ośrodków replantacyjnych. W takich przypadkach jak ten, gdy dochodzi do ran zadanych piłą tarczową czy siekierą, stosuje się tzw. zaopatrzenie chirurgiczne.

Polega ono na oczyszczeniu rany z obcych ciał, usunięciu resztek martwych tkanek. Następnie - na misternym zszywaniu wszystkiego, co się da: naczyń, ścięgien, nerwów. Na ile jest to możliwe. Tak właśnie postąpili lekarze operujący Grzesia. Chirurg musi bowiem dbać o ukrwienie ręki i uważać, aby jeszcze bardziej jej nie uszkodzić. Ostatnia faza w takim postępowaniu to podawanie antybiotyku, który ma zapobiec zakażeniu.

Operacja u Grzesia potoczyła się dobrze, gdyż u tego dziecka w całym nieszczęściu tak się szczęśliwie złożyło, że wprawdzie kciuk z dwoma palcami został odcięty, ale nadal trzymał się dłoni - podkreśla dr Rafał Swaton. - Dzięki temu zostało podtrzymane tzw. krążenie oboczne. Wstępne gojenie rany też przebiegało bez żadnych powikłań. Ponieważ w ręce nie ma oznak stanu zapalnego, przestaliśmy profilaktycznie podawać chłopcu antybiotyk. Nie musi już brać żadnych leków.

Grześ na razie nie wymaga hospitalizacji. Wyszedł do domu na przepustkę. Ma założony gips, który zostanie zdjęty za ok. 3-4 tygodni. - Dopiero wtedy ocenimy, co będzie z kośćmi, czy doszło do ich zespolenia, czy też będzie potrzebna wtórna rekonstrukcja ubytków ręki - wyjaśnia ordynator. - Okaże się też, co ze ścięgnami, czy w ogóle konieczny będzie jeszcze jakiś zabieg. U dzieci różnie z tym bywa, gdyż młody organizm sam z siebie jest w stanie wiele naprawić. Poza tym sama natura jest tak zdolna, że potrafi tworzyć nowe połączenia naczyń krwionośnych. Naczynia pączkują, zaczynają się wydłużać, jak palec w rękawiczce robionej na drutach, a potem się spotykają i łączą. Jako lekarza zastanawia mnie zawsze jedno: skąd natura wie, w jakim kierunku te naczynia mają rosnąć, żeby się spotkać?

Ręka w mieszalniku
W latach 80. i 90. częstymi pacjentami oddziału chirurgii urazowo-ortopedycznej Szpitala Wojewódzkiego w Opolu byli rolnicy, u których dochodziło do ran ciętych stóp, podudzi i rąk z powodu nieumiejętnego posługiwania się kosą czy sierpem. Ale to już przeszłość, odkąd rolnictwo zostało zmechanizowane, a prymitywne i zarazem niebezpieczne narzędzia - wyparte. Obecnie, według chirurgów ortopedów - maszyną numer jeden do uszkadzania rąk jest piła tarczowa, a drugim częstym sprawcą nieszczęść - siekiera. Opolscy lekarze mieli już jednak do czynienia z ofiarami różnych urządzeń. Ktoś się zagapi, czegoś nie przewidzi - i nieszczęście gotowe.

- Ratowaliśmy mężczyznę, który obsługiwał urządzenie do wyrabiania kitu - wspomina Rafał Swaton. - Może się na chwilę zamyślił, wsadził rękę do środka i maszyna zaczęła mu ją "mieszać" razem z kitem. - Pamiętam, że ręka była w strasznym stanie, ale zanim mogliśmy przystąpić do interwencji chirurgicznej, musieliśmy przez dwie godziny oczyszczać ranę z kitu. Był on w ścięgnach, skórze, kościach - całość wyglądała niesamowicie, jak inkrustacja. A my cierpliwie ten kit wyciągaliśmy, kawałek po kawałeczku. Nie można było niczego przyspieszyć ani niczego ominąć.
Innego mężczyznę długa kręcąca się rura znajdująca się na końcu jakiejś maszyny - gdy się na chwile odwrócił - owinęła wokół siebie i powaliła na ziemię. - Doszło u niego najpierw do złamania przedramienia, a następnie do wyrwania prawie całej ręki wraz ze stawem łokciowym - opowiada ordynator. - Ręka tego pacjenta dosłownie wisiała. Ale udało nam się pozszywać wszystkie tkanki i nerwy. Mamy specjalne lupki, dające dwu-, trzykrotne powiększenie, przy pomocy których tego typu zabiegi przeprowadzamy. Żadnych mikroskopów nie używany, to już domena mikrochirurgów. Wypadek tamtego mężczyzny wydarzył się jakiś czas temu. Wiem, że ta ręka całkiem dobrze służy mu do dzisiaj. To są sytuacje, które naprawdę lekarza cieszą.

Szczególnie dramatyczne zdarzenie dotyczyło pewnego kolejarza. W nocy chciał zeskoczyć ze schodów wagonu jednego z pociągów. Nie zauważył, że obok przejeżdża drugi skład. Otworzył drzwi i najpierw wystawił na zewnątrz rękę z lampką, żeby sobie poświecić. Mijający pociąg uderzył go w tę rękę z niesłychaną siłą, wyrwało mu prawie wszystkie kości śródręcza i zostały same palce. - Ale one też były pogruchotane, a paliczki połamane - opowiada ordynator. - W samej ręce naliczyliśmy 11 złamań. Operacja u tego pacjenta to dopiero było wyzwanie. Potem kciuk trochę mu się opornie goił. Ręka zrobiła się krótsza, bo palce jakby wyrastały z nadgarstka, ale już nic więcej nie dało się zrobić. To cud, że w ogóle uratowaliśmy mu rękę. Nasz pacjent poczuł się na tyle dobrze, że niedługo po wyjściu ze szpitala sam jeździł samochodem. Nawet dla mnie było zaskoczeniem, że okazało się to możliwe.

POMAGA IM TECHNIKA
Podstawowa zasada, którą kieruje się chirurg ortopeda, brzmi: Trzeba maksymalnie ratować, co się da, a co się nie da - usunąć. Chodzi o to, by martwe tkanki nie stały się pożywką dla bakterii, aby zapobiec ewentualnym powikłaniom. Za każdym razem jest to trudna, indywidualna decyzja, a w jej podjęciu pomaga wieloletnie doświadczenie lekarza wykonującego zabieg.

Pomocny jest również coraz to doskonalszy sprzęt. W ciągu ostatnich 10 lat w zakresie technik operacyjnych w chirurgii urazowo-ortopedycznej - nastąpił ogromny postęp.
Takim dobrodziejstwem jest dla nas monitor rentgenowski, dzięki któremu można skrócić operację, ograniczyć liczbę dużych cięć - podkreśla ordynator. - Bowiem to, co musieliśmy kiedyś naocznie zobaczyć, widzimy teraz na monitorze. Aby np. nastawić złamaną kość, żeby znalazła się w poprawnej pozycji, nie musimy już nacinać skóry, zaglądać do środka. Dzięki temu zyskują pacjenci, gdyż poprawiło to wyniki leczenia operacyjnego. A nam łatwiej się pracuje.

Monitor rentgenowski kosztował 300 tys. zł i został kupiony ze środków unijnych. Tego samego typu urządzenie ma też WCM, Brzeskie Centrum Medyczne oraz Szpital Powiatowy w Oleśnie.
Chirurdzy ortopedzi mają też do dyspozycji o wiele lepsze nici, bardziej wytrzymałe na ewentualne mechaniczne uszkodzenia.

- Pacjentów nam nie brakuje - podsumowuje ordynator. - Kiedyś dostarczało nam ich dużo rolnictwo. A obecnie są to głównie ofiary wypadków drogowych.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska