Religia w szkole. Katecheza dwadzieścia lat później

Rys. Andrzej Czyczyło
Rys. Andrzej Czyczyło
Dwie dekady temu lekcje religii przeniesiono w Polsce z salek katechetycznych do szkół. Dziś widać, że zmiana przyniosła sporo zysków, ale i strat niemało.

Wejście religii do szkół było właściwie powrotem. Powrotem do międzywojennej tradycji, w której katecheza odbywała się w Polsce właśnie szkole. Chciał tego Kościół, bo w wielu regionach brakowało domów katechetycznych (na Śląsku było pod tym względem w porównaniu z resztą Polski dobrze), a nauka w szkole podwajała liczbę godzin katechezy. Chciało państwo zrywające wówczas - w sferze symboli - więzi z okresem komunistycznym.

Liczby są sukcesem

Po latach dwudziestu sukcesem szkolnej katechezy z pewnością są liczby. Tysiące wykształconych na wydziałach teologicznych katechetów obejmują nauczaniem zdecydowaną większość uczniów. Ale jest to jednocześnie - jak mawiał Lech Wałęsa - plus ujemny.

Z powodu tej masowości w szkolnych i przedszkolnych salach siadają obok siebie uczniowie obojętni religijnie, często niepraktykujący, czasem i niewierzący oraz niezbyt liczni, ale obecni w każdej grupie młodzi zaangażowani chrześcijanie. Całość uzupełnia milcząca i dość obojętna większość, co to ani z Bogiem się nie wadzi, ani mu się przesadnie nie narzuca.

Katecheta w takiej grupie jest często skazany jeśli nie na porażkę, to w każdym razie na ciężki kawałek chleba. Uczniowie niepraktykujący i obojętni każdy przejaw wymagań, nie wspominając o kartkówce czy pytaniu na ocenę, traktują jako prześladowanie chrześcijan, a na lekcjach często się nudzą, bo sprawy wiary zwyczajnie ich nie interesują.

To z ich środowiska najczęściej odzywają się głosy, że najlepiej byłoby obowiązkowe lekcje religii ze szkoły usunąć. Zaangażowani młodzi katolicy otrzaskani na oazie i wyedukowani w Katolickim Stowarzyszeniu Młodzieży, grupie ministranckiej i Bóg wie gdzie jeszcze narzekają z dokładnie odwrotnych powodów. Dla nich wszystko na lekcji jest za łatwe, a katecheta drażni, bo nie różni się specjalnie od nauczyciela biologii czy muzyki, a oni czekają na proroka, który będzie fascynował Bogiem.

A może jednak w parafii?

Kiedy dwadzieścia lat temu w ciągu kilku miesięcy Kościół wystawił armię katechetów w sutannach oraz bez i zapewnił nauczanie w szkołach, był to niewątpliwie dowód na jego organizacyjną sprawność i siłę kościelnej dyscypliny. Dziś widać, że była to tylko jedna strona medalu. Na hasło "wszystkie ręce na pokład!" rzucono się do szkół, ale nauczycieli, którzy do niej poszli - i księży, i świeckich - gwałtownie zabrakło w parafiach, skąd katecheza została wycięta niemal w pień. W większości parafii cała edukacja religijna przeniosła się do szkoły, łącznie z przygotowaniem do I Komunii św. Przy okazji naderwano, a w niektórych przypadkach wręcz zerwano więź dzieci i ich rodziców z parafią.

Czy to oznacza, że katecheza powinna opuścić szkołę i wrócić wyłącznie do przyparafialnych salek, jak to było w PRL-u i jak dziś postuluje część społeczeństwa i niektórzy politycy lewicy? Byłby to kolejny skok z wrzątku do przerębla, a takich organizacyjnych szoków każda edukacja, religijna także, nie lubi. Zresztą wielu dyrektorów szkół i nauczycieli innych przedmiotów przyznaje, że obecność religii i personalnie katechetów i księży w szkołach przyniosła wiele dobrego.

Nauczyciele religii są nie tylko wychowawcami, ale w środowisku szkolnym, także poza lekcjami, naturalnymi ekspertami w sprawach wiary. Tak jak przychodzi się do polonisty zapytać o pisownię nie z czasownikami, tak u katechety szuka się pomocy przy wątpliwościach dotyczących teologii czy etyki chrześcijańskiej. Wydaje się, że dziś najbardziej pożądane byłoby rozwiązanie pośrednie. Sami katecheci mówią, że być może byłoby dobrze, zostawiając jedną lekcję religii w szkole, drugą przenieść do parafii. Choć to nie będzie łatwe do przeprowadzenia, zwłaszcza tam, gdzie uczniowie chodzą do gimnazjów i szkół średnich poza miejscem zamieszkania.

Najbardziej ambitnym rozwiązaniem wydaje się organizowanie poza dwiema lekcjami katechezy w szkole dodatkowej lekcji przy parafii, zwłaszcza w okresie przygotowywania uczniów do przyjęcia sakramentów, czyli przed I Komunią św. i bierzmowaniem. Skoro sakramenty mają wiązać dzieci i młodzież z Bogiem i kościelną wspólnotą, byłoby dobrze, by i choć część przygotowania do nich odbywała się w tej wspólnocie, a nie w położonej na drugim końcu miasta szkole. Trzeba jednak do tego dodatkowego zajęcia przekonać nie tylko uczniów, ale także ich rodziców.

Katecheta został sam

Dotykamy tu jednego z największych problemów polskiej katechezy szkolnej. W założeniu - 20 lat temu - miała ona być tylko jednym z trzech ogniw religijnej edukacji dzieci i młodzieży. Pozostałymi miały być parafie i domy rodzinne. W praktyce rodzice coraz bardziej zapracowani i zabiegani, za to z pokolenia na pokolenie coraz mniej wiedzący o sprawach wiary i często praktykujący rzadko, a bywa, że w ogóle, nie zajmują się przekazywaniem dzieciom wiary i wiedzy religijnej.

W parafii lekcji religii nie ma, a czasy, gdy na msze św. szkolne czy nabożeństwa majowe, różańcowe itp. przychodziły tłumy dzieci, należą do przeszłości. Zatem katecheta zostaje często jedynym i ostatnim ogniwem łączącym dziecko z Kościołem.

Jest swego rodzaju paradoksem, że dzisiejsi katecheci świeccy, mający za sobą teologiczne studia uniwersyteckie i - przynajmniej teoretycznie - lepsze niż ich starsi koledzy, uczący w PRL-u w salkach, przygotowanie metodyczne, są chyba najbardziej krytykowaną grupą wśród pedagogów.

Za nudne lekcje, za nadmiar wymagań albo za ich brak, za opowiadanie przez pół roku o misjach na Madagaskarze, za przepytywanie ze znajomości modlitw i za tysiąc innych rzeczy. Przyczyn tego zjawiska jest co najmniej kilka. Pewien, zresztą nieduży procent katechetów naprawdę minął się z powołaniem. Nie mają oni pomysłu na lekcje, a często i słabo dają świadectwo o swojej wierze.

I to właśnie oni pracują na negatywną opinię swego środowiska. Zdecydowana większość katechetów wcale nie pracuje gorzej niż ich koledzy uczący biologii, fizyki czy chemii. Ale - po pierwsze - od nich wymaga się więcej (reprezentują przecież Kościół), po drugie - krytykuje się ich dotkliwiej (nierzadko z tego samego powodu).

Oceniać czy nie oceniać

Zwolennicy powrotu katechezy do salek często podkreślają niezwykłą atmosferę tych przyparafialnych spotkań w czasach PRL-u wolnych od szkolnej rutyny, nie wtłoczonych między geografię a wf., będących raczej religijnym przeżyciem niż szkolną lekcją. I wszystko to prawda. Poza tym, że czasy bardzo się jednak zmieniły.

A rodzice tęskniący do salkowej katechezy muszą sobie odpowiedzieć na kilka pytań: Czy posłałbyś dziecko do salki? Czy znalazłbyś czas, by je zaprowadzić i odebrać, bo lekcje musiałyby się odbywać wieczorami, po zakończeniu przez dzieci nie tylko lekcji szkolnych, ale i zajęć z angielskiego, teatru, baletu, fortepianu itp., itd.

Katecheza raczej pozostanie więc w szkole. I będzie nadal budzić kontrowersje. Jedną ze spraw spornych pozostanie z pewnością ocena z religii i jej wpływ na promocję do następnej klasy. Przeciwnicy ocen chętnie wrócą raz jeszcze pamięcią do salek i przypomną, że tamte oceny miały wartość tylko symboliczną, a przecież nauczanie się odbywało i to całkiem skutecznie. Zwolennicy ocen - w tym także większość katechetów - będą się upierać, że przedmiot obecny w szkole, ale nie oceniany jak inne stanie się od razu "michałkiem".

A jeśli wiedza ma towarzyszyć wierze, to trzeba ją jakoś egzekwować, zwłaszcza w kraju, w którym 90 procent obywateli deklaruje, że wierzy w Boga, ale znacznie mniej potrafi wymienić z pamięci choćby imiona czterech ewangelistów, nie mówiąc już o choćby najbardziej podstawowych prawdach wiary. Byle nie stawiać ocen za przychodzenie na mszę szkolną czy do comiesięcznej spowiedzi, ale za wiedzę religijną.

Ta przyda się na pewno i to nie tylko osobom głęboko wierzącym. Bez znajomości Biblii i katechizmu trudno przeczytać, a zwłaszcza zrozumieć nie tylko mistycznego Słowackiego, ale i religijnie obojętnego Alberta Camusa.
Nie zwalnia to katechetów - księży i świeckich - od starannego przygotowania do lekcji, mówienia o Bogu zrozumiałym językiem, szukania sposobów na dotarcie z prawdą o zmartwychwstaniu także do tych, co wierzą w reinkarnację. Słowem - od solidnej roboty, która nie myli chwały Bożej z chałą Bożą.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska