Robert Janowski: Mogę żyć bez telewizji

Fot. ASD
Fot. ASD
Rozmowa z Robertem Janowskim - piosenkarzem, dziennikarzem, prezenterem, poetą, aktorem.

- Podczas tegorocznego festiwalu w Opolu poprowadzi pan dwa koncerty: Serialowy Przebój Lata i Superjedynki. Nie miałby pan ochoty wystąpić w Opolu jako wokalista? Śpiewać, stawać w szranki z innymi śpiewającymi w Premierach czy Superjedynkach?
- Gdybym miał 22 lata, to może... Poza tym nigdy nie byłem kojarzony jako wokalista rynkowy - taki, na którego płyty czy piosenki się czeka, który uczestniczy w wyścigach typu listy przebojów etc... Jeśli nagrywałem swoją muzykę, to raczej dla przyjaciół, ludzi, którzy wiedzieli, że śpiewam.

- Trochę pan przesadza... "Mury Jerycha" czy "Co mogę dać" to były w latach 90. przeboje ze szczytów list. A płytę długowłosego wokalisty, który smutnym wzrokiem patrzy z okładki i śpiewa te piosenki miała na półce niejedna nastolatka. Ja miałam kasety...
- To miło, dziękuję. Ale ciągle będę się upierał, że to nie są popowe piosenki, które znała szeroka publiczność. Dlatego stoję sobie w którymś rzędzie wśród muzyków i naprawdę mi w nim dobrze. Oczywiście mam pewność, że jeśli nagram płytę, to ją sprzedam. Tylko nie będą to nakłady złote czy platynowe.

- "Song.pl", czyli jedna z ostatnich pana płyt, z przedwojennymi i nie tylko piosenkami, jest platynowa.
- Ale to nie są moje piosenki. Ja je tylko zaśpiewałem. Tu jest pies pogrzebany. To piękne melodie, dobrze zagrane, z orkiestrą. Ale nie moje.

- Poza tym te są komercyjne, a pana muzyka była zbuntowana.
- Raczej wymagająca. Ale jak się nagrywa swoją pierwszą płytę w wieku dwudziestu kilku lat, a na niej połowa tekstów to teksty Jonasza Kofty, to potem trudno tę poprzeczkę przeskoczyć. Zwłaszcza, że Jonasza już nie ma i trzeba szukać kogoś podobnie wrażliwego. Ja w końcu znalazłem - Justynę Holm. Jest genialna i pisze wspaniałe teksty. Nawet czasem pozwalała mi zaśpiewać to, co sam napisałem.

- Czemu nie pisze pan piosenek sam dla siebie? Wydał pan cztery tomiki poezji.
- Nie każdy wiersz można zaśpiewać. Piosenka musi mieć swój rytm. Dobrze, jeśli ma też rym, przesłanie, puentę, punkt kulminacyjny, jakąś opowieść i nastrój. Napisać dobry tekst to trudna rzecz. Mam na myśli taki, który się pamięta po 20 latach.

- Te pana pierwsze piosenki pamiętam niemal po 20 latach i zastanawiam się, dlaczego pan do tego nie wróci. Nie kusi ani trochę?
- Być może po prostu dlatego, że ciągle mam w siebie niewiarę. W te pierwsze trzy swoje płyty włożyłem masę siebie, zrobiłem sobie na nich wiwisekcję, a okazało się, że trzeba śpiewać coś, w czym często się przewija wers w rodzaju "Jak się masz kochanie"... Kiedy nagrywałem swój trzeci krążek, królował bodaj Michał Wiśniewski. Bardzo to szanowałem, ale obserwowałem to wszystko, porównywałem i myślałem: Po co? Nie będę już nagrywał.

- Niepotrzebnie pan porównywał.
- To się działo samoistnie. Choćby nie wiem jak się kto zapierał, to zawsze z tyłu głowy pojawi się pytanie, czy jest szansa na to, by moją płytę kupiło sto tysięcy ludzi, a nie tysiąc. I nie chodzi nawet o popularność czy pieniądze. Muzyka to taka wartość, którą artysta chce się podzielić. Nie wierzę, że ktoś pisze dla siebie. Piszemy dla ludzi, dla odbiorców. Dlatego przykro mi, kiedy patrzę na nakłady płyt artystów, których cenię i widzę właśnie tysiąc sprzedanych egzemplarzy. Ale to też kwestia czasów. Dla mnie ważne jest, by mieć płytę w ręku, obejrzeć dołączoną do niej okładkę, poczytać książeczkę, posłuchać całego krążka. Młodym wystarczy jeden ulubiony z niej kawałek na mp3. Na imprezach słuchają przecież składanek. Nie buntuję się przeciwko temu - takie czasy. Moje córki też mają iPhony, a w nich kilka tysięcy piosenek i do głowy im nie przyjdzie, żeby czytać książeczki z płyt, dowiedzieć się, kto z kim nagrywał, kto na czym grał, dlaczego powstała ta właśnie płyta...

- A mają na tych iPhonach piosenki taty?
- Mają. Sam im je wgrałem (śmiech). A poważnie - rzeczywiście mają i czasem nawet niektóre śpiewają. Wcale nie po to, żeby mi zrobić przyjemność.

- Na pana stronie jest informacja, że jest jakaś płyta w przygotowaniu. Jaka?
- To będzie coś w stylu płyty "Song.pl", tylko tym razem z piosenkami z lat 80. Też z orkiestrą, bo to dodaje piosenkom szlachetności, i też z końcówką "pl" w tytule, żeby kontynuacja była czytelna. Tamta płyta była jak odkurzanie starych obrazów, tych ze staroświecką miłością w tle. Ta ma być odkrywaniem na nowo utworów z czasów, które były dla polskiej piosenki najgorszymi pod względem aranżacji i brzmienia. Ale melodie były piękne. Jestem na etapie kompletowania repertuaru.

- Co się w nim znajdzie?
- Na pewno "Pocieszanka" Andrzeja Rybińskiego, "Słodkiego miłego życia", "Ale wkoło jest wesoło" - wszystko w wersji swingowej, ale oczywiście z pełną orkiestrą symfoniczną. Mam nadzieję, że płyta ukaże się 8 marca.

- Starymi płytami z czasów długich włosów zaczarował pan młodzież, przedwojennymi piosenkami z orkiestrą z krążka "Song.pl" - najstarszych słuchaczy. Teraz kolej na kobiety, skoro krążek pojawi się w Dzień Kobiet. Dziękujemy. Wrócę jeszcze do Roberta długowłosego. Jak to się stało, że ze zbuntowanego poety stał się pan gwiazdą show-biznesu?
- Gwiazdą? Takie wielkie słowo? Ale nawet jeśli aż takie - to odpowiedź jest prosta. Ktokolwiek z Państwa byłby na moim miejscu i przez 13 lat codziennie wyglądał w domach z telewizorka, to tak by się również z nim stało. A znalazłem się w tym telewizorku, bo wcześniej pojawiłem się w miejscu, w którym był casting. Wprawdzie pojawiłem się na nim, jak już wybrali kogoś innego, słynnego dziennikarza telewizyjnego, ale ostatecznie stanęło na mnie.

- Kogo wtedy wybrali przed panem?
- A tego nie powiem, choć to już tyle lat. W każdym razie napatoczyłem się i w końcu zaproponowali mi tę pracę. Na początku odmówiłem, bo propozycja nie do końca mi się podobała - a byłem wtedy jeszcze w ogniu długich włosów, miałem bunt we krwi. Nie chciałem odczytywać słów, które ktoś miał mi pisać. Powiedziałem butnie, że mam dwa fakultety i umiem składnie powiedzieć po polsku kilka zdań. Oni się nie zgodzili na moją propozycję, ja na ich... i się rozstaliśmy. Ale potem stanęło na moim. Do dziś jestem jednym z nielicznych, którzy w telewizji nie posługują się prompterem.

- To jest klucz do sukcesu programu "Jaka to melodia"? To, że jest pan w każdym momencie spontaniczny i na gorąco wymyśla scenariusz?
- Trochę tak. Zabrzmi to pewnie dziwnie, ale codziennie przychodzę do pracy i... nie wiem, co powiem. Za każdym razem jest na zasadzie: a..., zobaczy się. Poza tym za każdym razem mam innych ludzi, czasem wielkie osobowości. Nawet nie byłoby sensu przygotowywać sobie dialogów na spotkania z nimi. Dlatego jest autentycznie - jak się fajnie z kimś gada, to i w programie jest fajnie, jak nie - to nie. Widz ma pewność, że to jest prawdziwe. Dlatego jeśli zdarza mi się mylić, to proszę, by tego nikt nie wyrzucał na montażu.

- Przy okazji - skąd wy bierzecie tych ludzi? Nie raz próbowałam się z nimi ścigać, a może raczej ich doścignąć, i po dwóch nutach wiedzieć, co to za melodia. Nigdy nie wyszło.
- I nie wyjdzie.

- Dlaczego?
- Bo poświęcasz temu za mało czasu. Pamiętam chłopaka, który opowiadał mi, że ma kilka grubych zeszytów, a w nich zapisane tysiące piosenek. Ma też nagrane kilka tysięcy naszych programów i przygotowuje się z nich do występu metodycznie. Jest profesjonalistą, zawodowcem. Niektórzy z tego po prostu żyją. W pewnym momencie mocno mnie to zdziwiło - bo jak to tak, żyć z piosenek, nie śpiewając ich, nie będąc ich autorem? A można, jak widać.

- W wywiadach często powtarza pan, że kiedy odejdzie z telewizji, to sobie w życiu poradzi. Dlaczego zakłada pan, że z niej odejdzie? Program świetnie sobie radzi, angażują pana do kolejnych festiwali w Opolu.
- Nie zakładam. Staram się tylko odwieść niektórych od myślenia, że jeśli nie będę w telewizji, to nagle stracę osobowość, zacznę pić wódkę z rozpaczy albo coś podobnego. Że telewizja jest moim celem i bez niej nie istnieję. Otóż nie. Życie jest ciekawe i kolorowe, można w nim robić wiele rzeczy. Ja się ich nie boję. Na pewno gdyby się tak stało, to mam co najmniej jeden ciekawy pomysł na to, co bym robił.

- Jaki?
- Będę na przykład coachem.

- Do weterynarii pan nie wróci?
- Nie, jestem za leniwy. To zawód, w którym ciągle trzeba się kształcić. Ciągle coś się zmienia - choćby w farmakologii.

- Ale psa czy kota znajomym pan jeszcze opatrzy?
- Tak, podstawowe rzeczy jeszcze pamiętam. Sanitariuszką mogę być, lekarzem już nie.

- Umawialiśmy się na rozmowę 1 września. Przełożył pan ją ze względu na pierwszy dzień szkoły swoich córek. Jest pan tatą od rozpieszczania czy od strofowania?
- Zdecydowanie bardziej od rozpieszczania. Ale oczywiście nie ma tak, że dziewczyny chodzą mi po głowie i że robią sobie ze mnie plac zabaw. Jeśli już, to się bawimy razem i wtedy na maksa, ale zawsze jest gdzieś granica. Czasem trzeba spojrzeć nieco groźniej i pogrozić palcem. Ale to metoda na budowanie wzajemnego szacunku i nauka życia w granicach. Człowiek jest bardziej uporządkowany, kiedy żyje w ramach. Dzieciom trzeba pokazać, że nie mogą chodzić po polanie, która nie ma granic, bo wtedy nie bardzo wiadomo, w którą stronę pójść.

- Wszędobylskie Pomponiki i Pudelki obwieściły ostatnio, że został pan teściem za sprawą najstarszego syna Makarego. Stąd o krok do roli dziadka. Jest pan na nią gotowy?
- Oczywiście. Nie boję się zmian. Rozmawialiśmy o tym, co będzie, jeśli nie będę w telewizji. Otóż - nic się nie stanie. Co się stanie, jak zostanę dziadkiem? Nic się nie stanie. Oczywiście to będzie duża zmiana, ale skoro będzie, to znaczy, że jest potrzebna.

- Króluje pan czasem na parkiecie, wykorzystując umiejętności z "Tańca z gwiazdami"? O samym programie nie wyrażał się pan zbyt ciepło.
- Bo to jest mało rozrywkowy program dla uczestników. Za dużo tam Formuły 1. Ale na pewno jest to świetna rozrywka dla widza. I znakomita proklamacja tańca. Pewnie wiele osób, które wzięły udział w tych zmaganiach, to potwierdzi. A czy tańczę - nie. Już chyba wszystko zapomniałem. Nawet nóżką ruszyć się wstydzę, kiedy stoję u siebie w programie przed pulpitem (śmiech). Mam już tak, że jak coś robię, to chcę, żeby to było dobrze. W związku z tym nie tańczę, bo ciągle jestem w tym beznadziejny.

- Beznadziejny? W "Tańcu..." doszedł pan do czwartego miejsca!
- Ale to czwarte miejsce nie świadczy wcale o tym, że umiem tańczyć. Świadczy o tym, ile SMS-ów dostałem. To znaczy co najwyżej, że widzowie mnie lubią. To też jest fajne, bo człowiek może sobie uświadomić, gdzie stoi w rankingu sympatii.

- Dziękuję za rozmowę.
- Też dziękuję. I na koniec chciałbym powiedzieć, że wszystko można zmienić w życiu. By niewygodne stało się wygodne. Nieszczęśliwe - szczęśliwe. Beznadziejne - nadzieją. Tylko my o tym decydujemy.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska