Robię za kandelabra

Danuta Nowicka
Julian Sienkiewicz: - Teraz, kiedy jestem już starszy, mówią mi, że staję się podobny do dziadka.
Julian Sienkiewicz: - Teraz, kiedy jestem już starszy, mówią mi, że staję się podobny do dziadka.
Rozmowa z Julianem Sienkiewiczem, wnukiem wielkiego pisarza - Henryka.

- Jak początkowo czytał pan Sienkiewicza - jako pisarza oddanego narodowej sprawie czy jako własnego dziadka?
- Za czasów mojego dzieciństwa czytała go mama, to dzięki niej miałem pierwszy kontakt z "W pustyni i w puszczy". Nie wiem dlaczego byłem wtedy przekonany, że dziadek był rycerzem. Pisarz... To mi się nie podobało, na dźwięk tego słowa wyobrażałem sobie gminnego urzędnika z zarękawkami. Samodzielne czytanie rozpocząłem od "Trylogii". Pewno opuszczałem opisy przyrody, ale bitwy i romansowe przygody bohaterów niesamowicie mnie wciągały. Długi czas nie docierało do mnie, że napisał je dziadek, jego wielkość uświadomiłem sobie dopiero kiedy poszedłem do gimnazjum i tam zadawano nam "dziadkowe" lektury i głoszono peany na jego cześć.

- Nauczyciele orientowali się w pokrewieństwie?
- Niestety. Wymagali ode mnie więcej niż od innych, a że byłem dość niesforny, nie spełniałem ich oczekiwań. Któryś powiedział, że dziadek pewno się w grobie przewraca, a ja odpaliłem, że trochę gimnastyki mu nie zaszkodzi... Zrobiła się straszna afera.

- Młodzieńczy bunt wobec uznanej świętości?
- Właśnie. Próbowałem znaleźć jakieś niedostatki w twórczości, w życiorysie - szukałem, szukałem, ale za wiele tego nie znalazłem, poza "Rodziną Połanieckich". Straszny knot, co łatwo wytłumaczyć: dziadek miał awersję do filistrów, a przyszło mu robigrosza awansować na głównego bohatera.

- Nie jest tak źle. Romans Zawiłowskiego i Castelki wydaje się przekonywający.
- Castelka miała swój pierwowzór w osobie Marynuszki Włodkowiczówny, drugiej żony Sienkiewicza, a piekielna ciocia Broniczowa to pochlebiony portret pani Włodkowiczowej. Pewna zaprzyjaźniona z Włodkowiczami krakuska za tę postać wymówiła salon mojemu dziadowi, a on nie pozostał dłużny. Napisał o jej córkach: "Piękna Ama, piękna Ata, ale najpiękniejsza mama. Biedna Ama, biedna Ata, ale najbiedniejszy tata".

- Niestety, nie poznał pan dziadka...
- Zmarł w 1916 roku, a rodzice pobrali się w 1925. Matka widziała go tylko raz, w teatrze.

- Ale dorastał pan w Oblęgorku, gdzie jego duch musiał się unosić...
- Trudno, by go nie było, choćby ze względu na liczne konterfekta. Dziadek cały czas na nas patrzył z portretu w salonie, wygodnie usadowiony w fotelu. Otaczały nas meble i liczne obrazy z jego wyboru. Jego gabinet pozostał nienaruszony, ojciec nigdy z niego nie korzystał. Rysował - był architektem - w swojej sypialni.

- Żeby nie zatrzeć śladów?
- Bardzo niechętnie szedł tropami swojego ojca, nawet powoływanie się na niego przychodziło mu z wielkim trudem. Nie cierpiał uroczystości, na których fetowano Sienkiewicza-pisarza, chował się wtedy jak ślimak w skorupie. Nie lubił o nim mówić. Opowiem pani pewne zdarzenie: kiedy wrócił do kraju z Paryża, ze studiów, z rąk austriackich wykupiono zamek na Wawelu. Zatrudnił się przy renowacji i w sali Pod Ptakami z herbami Wazów odkrył piękny kominek. Na drugi dzień w prasie na ten temat ukazała się notatka, autor stwierdził, że odkrycia dokonał syn Henryka Sienkiewicza. Wie pani jak ojciec zareagował? Natychmiast zwolnił się z pracy. Chciał być zauważany ze względu na własne predyspozycje, a nie pokrewieństwo.

- Jak żyło się w Oblęgorku?
- Kiedy mieszkałem tam z siostrami, to były czasy sielsko-anielskie; w chwili zakończenia wojny miałem zaledwie 13 lat. W Oblęgorku czuliśmy się świetnie nie dlatego, że był sienkiewiczowski... To był nasz dom, od urodzenia. Dziad dostał go na 25-lecie pracy pisarskiej, więc nie za wiele czasu w nim spędził, dzieci były już dorosłe - ojciec tuż przed maturą, ciotka zaledwie o rok młodsza.

- Z czym kojarzy się panu przedwojenny Oblęgorek?
- Z mnóstwem służby - w samym domu, na prawie 20 pokojach było zatrudnionych bodaj 10 ludzi: kucharki, dwie dziewczyny do sprzątania, praczka, człowiek, który rąbał drewno i palił w piecach... Pałacyk był bardziej ludny służbą niż właścicielami. Niestety, nastąpiła okupacja: niemiecki administrator, poznaniak, pan Cybulski, zresztą bardzo pracowity człowiek, zaangażowany w AK, kierował majątkiem, a my właściwie żyliśmy z ordynarii i, prawdę mówiąc, biedowaliśmy.
- A potem ludowa władza rozprawiła się z "obszarnikami"?
- W ciągu trzech dni musieliśmy się wynieść poza powiat kielecki. Co cenniejsze rzeczy - rękopisy, albumy, szczególnie wartościowe książki - rodzice porozsyłali po księżach, po okolicznych chłopach. Pozostały tylko meble. Dom stał pusty, przychodziły dzieciaki ze wsi i robiły, co chciały.

- Naród dał, lud wziął...
- No właśnie. Dopiero po całej aferze - literaci, polonia amerykańska, która w dużej części złożyła się na zakup Oblęgorka, protestowali, że to dar narodowy, że nas wyrzucono - zwrócono nam resztówkę, jedną piątą dawnego majątku. Mieszkaliśmy w rządcówce, bo w pałacyku miała powstać fabryczka przetworów runa leśnego. Co prawda do tego nie doszło, ale urządzono w nim magazyny, suszono drewno, w gabinecie dziadka stały krowy... Kiedy odzyskaliśmy pałacyk, ojciec zwrócił się do władz rządowych, że gotów jest oddać go razem z parkiem na skarb państwa, pod warunkiem, że będzie tam muzeum sienkiewiczowskie. Tak też się stało. Otwarto je w 1957 roku.

- Ojciec miał w tym swój udział?
- Przede wszystkim pomógł w urządzeniu wnętrza. Oddaliśmy meble pałacowe, w zamian otrzymaliśmy jakąś nędzną "cepelię", która po paru latach się rozleciała. Pościągaliśmy obrazy i książki zdeponowane u ludzi.

- Wróćmy jeszcze na moment do Oblęgorka pańskiego dzieciństwa...
- Kiedy następowały chłody, przenosiliśmy się do części, które można było jako tako ogrzać. Salon, jadalnia, stały nie użytkowane, tylko na wigilię rozpalało się w piecu. Był to jedyny dzień, kiedy jadaliśmy z rodzicami. Na co dzień nie uczestniczyliśmy we wspólnych posiłkach; takie były wówczas ziemiańskie obyczaje. Na stół wjeżdżał barszcz z uszkami, karp, kapusta z czymś tam, nieodłączna strucla z makiem. Pamiętam, że podczas wojny, kiedy zabrakło karpia, siostra upiekła pieróg z kapustą z grzybami w kształcie ryby. Dzieci była czwórka, rodzice, do tego jakaś ciotka rezydentka albo dwie, a nawet trzy. Służba też zasiadała do stołu.

- Jak wówczas wyglądała choinka?
- To była jodła sięgająca sufitu. Sami robiliśmy jeżyki i łańcuchy, farbowaliśmy orzechy, wieszaliśmy jabłka i mocowali świeczki. Po Trzech Królach choinkę się wynosiło, okręcało słomą i zapalało. Słup ognia na gazonie przed domem sygnalizował koniec Bożego Narodzenia.

- Sienkiewicz zimą w Oblęgorku nie bywał?
- Zdarzyło się to raz, w 1892 roku, kiedy próbował tam zamieszkać na stałe, ale okazało się to niemożliwe nie tylko ze względu na niedogrzanie domu, ale i fatalny dojazd. Teraz do Oblęgorka prowadzi asfaltowa droga, wtedy były takie wertepy, że łamały się osie i konie po brzuch się taplały.

- Dar dla wielkiego pisarza okazał się kłopotliwy?
- Dziadek powiedział, że "nie ja zjadam dochody z Oblęgorka, tylko Oblęgorek moje". Inna rzecz, że Sienkiewiczowie nigdy nie byli dobrymi gospodarzami.

- Podobno podtrzymał pan rodzinną tradycję?
- Jedyna zasługa, jaką oddałem mojemu gospodarstwu, to ta, że przestałem gospodarować. Nie kochałem pracy fizycznej, więc musiałem korzystać z najemnej siły roboczej, a nigdy przez gardło mi nie przeszło, że ktoś źle pracuje. Kiedy widziałem, że mnie okradają, szedłem w inną stronę.

- Kiedy ostatecznie przekonał się pan do dziadka?
- Mama była pierwszym kustoszem muzeum w Oblęgorku i bardzo mnie prosiła, żebym zajął jej miejsce po przejściu na emeryturę. Pracować w muzeum i o Sienkiewiczu nic nie wiedzieć byłoby głupio, więc zabrałem się za czytanie utworów literackich, potem przyszła kolej na publicystykę i listy, na teksty o nim samym... W ten sposób stałem się sienkiewiczologiem-amatorem i teraz, kiedy jestem zapraszany przez szkoły, które przyjmują imię dziada, robię za kandelabra.

- W Oblęgorku zastąpił pan mamę?
- Nie. Bardzo mi nie odpowiadało, że zwiedzający, jak tylko dowiedzieli się, że oprowadza ich wnuk Sienkiewicza, sprawdzali, czy jestem prawdziwy, czy wypchany. Czułem się skrępowany, bo w końcu nie ja napisałem "Quo vadis?" i nie ja dostałem Nobla. Rzuciłem robotę, kiedy się dowiedziałem, że na Pomorzu poszukują etnografa ze znajomością budownictwa. Miałem pracować trzy lata, siedzę trzydzieści. Pracowałem w Pracowni Konserwacji Zabytków, przez ostatnie siedem lat byłem dyrektorem muzeum w Koszalinie.

- Do Oblęgorka często pan jeździ?
- Jakżeby inaczej! Z żoną i córką, które też są etnografami, jeździmy przede wszystkim na coroczne zjazdy rodzinne. W ostatni weekend czerwca lub pierwszy lipca pojawia się cała familia, około 30 osób.

- Do czego ciągnie pana szczególnie?
- Do klimatu, do krajobrazu, do ścieżek, drzew. Oblęgorek leży w bocznym pasie Gór Świętokrzyskich, las jest mieszany, jesienią wygląda fantastycznie z feerią kolorów. Dziadek w jednym z listów napisał, że mało jest w Królestwie wiosek tak pięknie położonych.

- A może przede wszystkim wraca pan do kraju dzieciństwa?
- O tak. I przygód partyzanckich. Co prawda sam w tym nie uczestniczyłem, ale przez nasz dom przewijało się wielu partyzantów i w związku z tym przeżywaliśmy różne dramatyczne chwile. Cofające się Wojsko Polskie w 1941 roku zakopało w naszym lesie broń. Gajowego, który im pomagał, rozstrzelali, moich rodziców zaaresztowano. W 1944 ojciec jeszcze raz dostał się do aresztu - Niemcy dowiedzieli się, że ukrywał partyzantów. Mieli go wywieźć do Oświęcimia, ale chłopi zebrali łapówkę i go uratowali. Z czasów okupacji zapamiętałem też taką historię: nieoczekiwanie do Oblęgorka wpadli niemieccy żołnierze. Właśnie oczekiwaliśmy partyzantów, kiedy zajechali dwunastoma ciężkimi samochodami i otoczyli dom. Co robić... Rodzice zadecydowali, że będzie najlepiej, kiedy poślą z ostrzeżeniem mnie i dziewczynkę, która u nas mieszkała. Nazajutrz, z samego rana przemknęliśmy szpalerem wzdłuż żywopłotu, krzakami pod mostem wyszliśmy na pole. Śnieg był po kolana, byliśmy ciężko przestraszeni, strach był jeszcze większy, kiedy tuż nad głowami wystrzeliła rakieta. Przywarliśmy do ziemi, ale już za chwilę trzeba było iść dalej, parę kilometrów lasem. Z trudem dotarliśmy, zameldowaliśmy dowódcy, że pałac otoczony, a on na to: - A jakimi bylibyśmy partyzantami, gdybyśmy tego nie wiedzieli!

- Życie dostarczyło panu szczególnych emocji dzięki dziadkowi?
- Trudno powiedzieć. Zawdzięczam je przede wszystkim przyjaznym, sympatycznym ludziom, a takich spotkałem wielu.

- Pewno w rodzinie zachowało się wiele pamiątek po Henryku Sienkiewiczu?
- Kilka zdjęć, wysadzana turkusami szabla, którą przywiózł z Turcji. Wszystkie pozostałe ojciec sprzedał lub przekazał do Ossolineum i muzeum w Oblęgorku. Niech inni się cieszą.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska