Kiedy w niedzielę 29 stycznia 2006 roku wczesnym przedpołudniem spod żelastwa i ton śniegu wydobyto ostatnią, sześćdziesiątą piątą ofiarę, w katowickim szpitalu pośród 144 rannych leżał Wojciech Bąk z Dobrzenia.
45-letni dzisiaj pan Wojciech odbiera telefon. Pięć lat temu na targach był w pracy. Reprezentował swoją firmę.
- Możemy rozmawiać tylko przez telefon, bo na bezpośrednią rozmowę się nie zgadzam - ustala na wstępie. - Teraz jestem kaleką, na wózku inwalidzkim, po amputacji nogi. Na dodatek ta rana się nie chce zagoić…
Spod katowickiej hali wyciągnęli go poranionego, miał rozerwaną całą jamę brzuszną.
- Te rany jeszcze bolą i od roku warszawscy lekarze próbują je goić antybiotykami, ale na razie nie pomaga - odpowiada.
28 stycznia Wojciech Bąk widział, jak wali się dach. Jeszcze krzyknął do kogoś obok: Uważaj!
Obok niego, przy stoisku siedziała Iwona Cebulla, znana prezenterka niemieckiej telewizji. - Chyba nie cierpiała, to stało się tak nagle, więc na pewno niczego nie widziała. - Nie wiem, jak długo leżałem pod tym żelastwem. Wyłączyłem komórkę, bo nie chciałem, żeby ktoś do mnie dzwonił. Bałem się, że zadzwoni moja Ewa, a nie chciałem jej opowiadać, że krew ciągle ze mnie uchodzi…
- A ratownicy nie przyszli tak od razu - dodaje po chwili. - Wtedy chyba czekali, myśleli, że jeszcze jakieś żelastwo runie.
Pan Wojciech czekał na pomoc półtorej godziny.
- Cały czas byłem świadomy. - Dopiero w szpitalu w Katowicach film mi się urwał.
Lekarze z katowickiego OIOM-u walczyli o jego życie kilka tygodni.
- Kiedy się ocknąłem, to zapytałem, jaki dzień mamy - wspomina. - Usłyszałem, że czwartek. Pomyślałem sobie: co oni od tej niedzieli ze mną tak długo robili? Dopiero za jakiś czas się skapnąłem, że był już marzec, więc upłynęło już ponad osiem tygodni.
Nie zorientował się od razu, że nie ma nogi. Kiedy już wiedział, przychodziła do niego szpitalna psycholog.
- Siadała obok i płakała razem z moją Ewą - mówi pan Wojciech. - Taki był pożytek z tej pani psycholog.
Po co panu odszkodowanie?
Potem przewieźli go do szpitala w Tychach.
- A w lipcu z tymi nie zagojonymi ranami wnieśli mnie na noszach do domu - wspomina. - Gdyby nie opolski Caritas, tobyśmy sobie nie poradzili. Łóżko, potem wózek inwalidzki, to tylko od nich. Potem jeszcze węgiel. A teraz… - głos Wojciecha milknie w słuchawce. - Teraz jestem na rencie, jestem kaleką, więc gdyby moja Ewa nie pracowała, to byłoby krucho…
A co z odszkodowaniem?
- Byłem prywatnie ubezpieczony, więc mam pieniądze na mecenasa - tłumaczy pan Wojciech.
Założył sprawę cywilną nie tylko Międzynarodowym Targom Katowickim, ale też Skarbowi Państwa, który był właścicielem gruntu, na którym stała hala.
- W sądzie mecenas MTK mnie pytał, do czego potrzebne mi są pieniądze, skoro biorę rentę - mówi rozżalony. - Być może kiedyś zagoją mi się te rany. Wtedy dostosowałbym sobie auto i jeździł na taryfie.
Tylko że proteza, która pomogłaby mu w życiu, kosztuje 150 tysięcy złotych. - To jest cena w sam raz dla polskiego rencisty - po drugiej stronie słuchawki słychać śmiech Wojciecha.
Caritas diecezji opolskiej pomagał wtedy wielu osobom poszkodowanym w katastrofie. - Dzisiaj kontaktujemy się jeszcze z niektórymi osobami, tymi, które chcą się z nami kontaktować - wyjaśnia Artur Wilpert z opolskiego Caritasu. - Po tej tragedii i wielu innych sytuacjach, w których niósł pomoc Caritas, widać, że brak systemowej opieki państwa. I nie zawsze wynika to z braku konkretnych uregulowań prawnych, czym najłatwiej się można zasłaniać. I też nie chodzi o to, żeby z poszkodowanego zrobić milionera. Chodzi o poczucie bezpieczeństwa i sprawiedliwości dla poszkodowanego czy jego rodziny, kiedy człowiek w jednej chwili traci życie lub zdrowie.
Chciałabym pogadać z mamą…
25-letniego dzisiaj Mateusza Kołodzieja z Szymiszowa uratowały gołębie.
- Wyjechałem pół godziny przed katastrofą, żeby w domu nakarmić pozostawione ptaki - mówi Mateusz.
W katastrofie zginął jego ojciec.
Mateusz nie chce rozmawiać o katastrofie, bo ciągle jeszcze w ich rodzinie nie zabliźniona rana. - Wie pani, tamta historia nauczyła nas jednego: nie licz na odszkodowanie, licz zawsze tylko na siebie.
Piąta rocznica tragedii, tak jak poprzednie, to będzie ciężki dzień u rodzeństwa Ewy i Marka Knosalów z Polskiej Nowej Wsi. W tej katastrofie zginęli oboje ich rodzice i młodszy braciszek. Długo się po tym zbierali. Ewa też miała jechać na wystawę, ale wcześniej umówiła się z chłopakiem.
- Przychodzą takie chwile, że człowiek tak bardzo tęskni do mamy - mówi 25-letnia dziś Ewa Knosala, studentka Politechniki Opolskiej. - Chciałoby się jej coś powiedzieć, a jej przecież nie ma.
Marka, obecnie ucznia gimnazjum, wychowują teraz dziadkowie Urszula i Helmut Soppowie. - Przepraszam, ale nie chcemy już o tym z nikim rozmawiać - ucina pan Helmut.
- Ludzie we wsi są okropni, wymawiają im, że zebrali po tej katastrofie grube pieniądze i pewnie dlatego zamknęli się w sobie - mówi pani Maria z Polskiej Nowej Wsi (też prosi, żeby nie podawać jej nazwiska). - A wystarczy posłuchać, co się dzieje, przecież teraz nie ma winnego i nikt ofiarom jeszcze nie zapłacił grosza. Ogłosili tylko żałobę narodową, na tyle nas tylko stać. A jak przychodzi do konkretów, to już nikogo nie ma.
- Po pięciu latach od dramatu, po latach procesów cywilnych, sądy nie potrafią rozstrzygnąć, kto ma zapłacić odszkodowanie ofiarom tragedii: MTK, które wybudowały i użytkowały halę, czy Skarb Państwa, na którego gruntach je postawiono - mówi Marcin Marszołek, prezes katowickiej "Wokandy", stowarzyszenia działającego na rzecz poszkodowanych. - My reprezentujemy przed sądem wielu poszkodowanych przez katastrofę, kilka spraw cywilnych przeciwko MTK już wygraliśmy. Chociaż sąd czeka na zakończenie procesu karnego, po którym będzie wreszcie jasne, kto zawinił.
Mecenas Marszołek uważa, że główną przyczyną katastrofy były liczne błędy w projekcie wykonawczym budynku. A bezpośrednią - nadmiar śniegu na dachu.
- W 2001 roku przecież już stwierdzono tam usterki - dodaje. - A w przypadku uznania winy szefów MTK od nich będziemy domagali się odszkodowania dla poszkodowanych.
Pisali też do premiera i do prezydenta, do wszystkich partii, żeby pomogli w uzyskaniu pieniędzy.
Nie było żadnego odzewu.
- No, chyba żeby tam zginęli dygnitarze, tak jak w katastrofie smoleńskiej, to nie byłoby problemów dla rodzin i samych poszkodowanych - mówi. - Ale w tamtej katastrofie zginęli anonimowi ludzie.