Targi nto - nowe

Role Jerzego Stuhra

Z Jerzym Stuhrem rozmawiała Danuta Nowicka
Aktor - Już w swoich pierwszych filmach, "Wodzireju" i "Amatorze", złapał pan, jak to się mówi, byka za rogi. Identyfikacja z bohaterami, nawiasem mówiąc, pochodzącymi z odmiennych środowisk, o różnych temperamentach, była tak głęboka, że widz miał powody, żeby stawiać znak równości pomiędzy nimi a panem. Skąd to się wzięło - ta znajomość postaci w nadrobniejszych szczegółach?

- W tamtym okresie był we mnie wielki potencjał, chęć pokazania wszystkiego, czego się nauczyłem. Trzeba przy tym pamiętać, że byłem dość zaawansowanym aktorem teatralnym. Śmiać mi się chciało, kiedy krytycy filmowi pisali o "odkryciu", podczas gdy już pięć lat wycierałem deski Starego Teatru. Były i wcześniejsze doświadczenia - w teatrach studenckich...
- ... i estradowe "Spotkania z balladą".
- Między innymi. Zagrałem w filmie dobrze warsztatowo przygotowany.
- Podobnie jak inni aktorzy. A jednak oni nie odnieśli takiego sukcesu.
- Miałem to szczęście, że udało mi się trafić na prawdziwych mistrzów - Wajdę, Jarockiego, a przede wszystkim na Konrada Swinarskiego, największego artystę, jakiego spotkałem w życiu (a spotkałem wielu). To mnie ukształtowało. Do tego propozycje, które padły, zbiegały się z aktualnym stanem moich umiejętności. Mniej więcej co pięć lat pojawiała się jakaś wielka rola filmowa czy teatralna, która dawała szansę erupcji tego wszystkiego, co się we mnie jako człowieku, jako uczestniczącym w życiu kulturalnym obywatelu, skumulowało.
- Dojrzał pan do pewnych kreacji, przyszła pora na pewien typ postaci? Tak to należy rozumieć?
- Dorosłem do nich. Miałem bagaż i klucz, jakim była rola.
- W przypadku "Amatora" i "Wodzireja" była to także sprawa młodzieńczej witalności?
- Raczej niezgody pokolenia, które wyrastało w latach 60. i wczesnych 70. Zajmowaliśmy się działalnością artystyczną, by wyrazić brak akceptacji na zakłamanie, dwulicowość, fałszywe kodeksy etyczno-moralne, na izolację od świata, zrównanie wszystkich, a my właśnie chcieliśmy się wyróżniać. Mógłbym wysypać cały worek tych niezgód. Wszyscy się nie zgadzali, ale albo siedzieli cicho, albo zajmowali się polityką i w 68 moi koledzy znaleźli się w więzieniu. Ja postanowiłem z tego zrobić działanie twórcze. Pani mówi o sile witalnej, ja nazwałbym to determinacją. Z dzisiejszym pokoleniem mam największy kłopot - mimo sympatii, jakie do niego żywię - bo nie ma w sobie pierwiastka buntu.
- Przed dwoma laty "Znak" wydał wywiad rzekę z Jerzym Stuhrem - "Udawać naprawdę". Co ten tytuł znaczy?
- Ja udaję, a pani wierzy. Stwarzam, lepię, a pani uważa, że taki jestem. Uwiarygadniam nieprawdopodobne.
- Naśladuję czyjąś zewnętrzność czy wkradam się także do środka?
- Moje pola poszukiwań są zawsze rozpięte na trzech biegunach. Jeden to poszukiwania na samym sobie, czerpanie z tego, co przeżyłem. Drugi to obserwacja. W bardzo szczególny sposób obserwuję, czasem śmieję się nawet, że jestem podglądaczem świata. Widzę podwójnie: odpowiadam na pani pytania, a równocześnie pilnie patrzę, bo wiem, że może się to przydać.
- Mimo że jestem kobietą?
- Płeć nie ma tu nic do rzeczy. Uczucie wstydu kobieta lepiej obnaża. Trzeci biegun to wyobraźnia. Wyobrażam sobie, co ze mną by się stało, gdybym znalazł się w takich okolicznościach, jakie opisuje autor.
- Grać to w pana przypadku eksploatować własną psychikę maksymalnie?
- Nigdy bym nikogo do tego nie namawiał. Jestem obok. Jak już podejmę decyzję, pozostaje kreacja techniką.
- Jest taka teoria, że aktorstwo to przysparzanie sobie obszarów wolności. Pewnych przeżyć nigdy byśmy nie doświadczyli, ponieważ życie nie stworzyłoby ku temu warunków. Dają je role.
- Żeby je uwiarygodnić, oglądam bardzo dużo filmów dokumentalnych. To szkoła Krzyśka Kieślowskiego. Godzinami mi je pokazywał, mówił: - O, tu mi się podoba, jak zapłakał, dlaczego tu nic nie mówi, tylko międli papierosa? To była nauka o podglądaniu.
- Ale i głód życia, doświadczania?
- Moje aktorstwo jest bardzo nakierowane na ludzi. Realizm psychologiczny, psychologia - to są tereny moich obserwacji, bo istnieją teatry, które używają człowieka bardziej korporalnie, cieleśnie. Lepię żywe postaci. Obserwowałem też kolegów, którzy ten zawód traktowali psychoterapeutycznie. Leczyli nim kompleksy. Widziałem nieśmiałych, którzy grali niesłychanie elokwentnych i bezczelnych, tchórzy, którzy potrafili wspaniale grać bohaterów. Grali wyobrażenie o tym, jakimi chcieliby być.
- Teraz najmocniejszym łącznikiem pana z teatrem stał się "Kontrabasista". Można by powiedzieć, że stał się pan wirtuozem kontrabasu.
- Kontrabasista stał się moją wizytówką, moim nieustannym problemem, losem. Zmienia się z wiekiem, niektórzy mówią, że nawet bardzo. Podobno nabrał nowych rysów. Przesunęły się akcenty. Nie ma już buntu młodego człowieka, który nie rozumie, dlaczego świat jest tak urządzony, że on siedzi w budzie, a jego ukochana występuje w blasku reflektorów. W jego miejsce pojawiła się nostalgia, żal, że przeszło. Największe komplementy, jakie słyszę, to kiedy młodzi ludzie mówią: "Przyszliśmy, bo mama powiedziała, że to dobre, a oglądała jeszcze przed naszym urodzeniem". Przedstawienie pokazuję w szkole na zajęciach...
- ... i za granicą.
- Teraz znowu mnie zaproszono, proszę sobie wyobrazić, na młodzieżowy festiwal.
- Pierwszy raz był we Włoszech. Jak poradził pan sobie z barierą językową?
- Jakoś ją pokonałem. Mówiłem już nieźle po włosku. Tłumaczenie, które mi dali, przerobiłem na "ludzki" język z przyjaciółmi, polskimi Włochami. Podczas festiwalu w Parmie wystąpiliśmy ze "Zbrodnią i karą" Wajdy, a ponieważ tam znanym aktorom proponuje się recitale, zdecydowałem się na monodram. Grałem rok, drugi, trzeci...
- Nastąpił moment, kiedy właściwie pożegnał pan teatr.
- Wciąż bardzo za nim tęsknię, za teatrem, jakiego nikt mi nie proponuje.
- Obecna formuła "Starego" już panu nie odpowiada?
- W tym teatrze podjąłem ostateczną decyzję odejścia, ale też przeżyłem najpiękniejsze lata. Jego wzloty, jego wielkość... Czary dopełniła podsłyszana przy kasie rozmowa dwóch mężczyzn z kasjerką. Zaczynała się od: "Prosimy coś ze Stuhrem". Jak to, pomyślałem, to ich nawet tytuł nie interesuje? Nigdy tak tu nie było, to nie był teatr gwiazd. Jego siła i potęga polegały na tym, że kilka gwiazd w jednym przedstawieniu służyło jednemu celowi.
- Mam uwierzyć, że uznanie widzów pana zniechęciło?
- Gwiazdą mogę być w każdym teatrze na całym świecie, wszędzie zarabia się na mnie duże pieniądze. Tęsknię za teatrem, który dałby mi nowe obszary do spenetrowania.
- W filmie nie przeszkadza panu, że nie po kolei, że przeżycia bohatera zostają pocięte na niespójne fragmenty, poruszanie się w niewielkiej, ściśle określonej przestrzeni?
- Mówi pani o przeszkodach czysto technicznych, łatwych do pokonania. Będę teraz uczył takiego przedmiotu - praca przed kamerą. Jak zachować emocje przy ograniczeniach typu ciężar ciała na lewą nogę. Żmudna techniczna robota, nic więcej.

Po drugiej
stronie kamery
- Do filmu kinowego wszedł pan właściwie przez przypadek. "Spis cudzołożnic" został zamówiony przez telewizję, ale Krzysztof Gierat wyciągnął go stamtąd i pchnął na duży ekran.
- To była pierwsza poważna decyzja stanięcia po drugiej stronie kamery.
- Co się za nią kryło?
- W "Spisie cudzołożnic" mogłem wreszcie rozmawiać z całym światem o swoich problemach, o przemijaniu, systemach politycznych, a to był mój problem w tamtym czasie. Mężczyzna po 45. roku życia musi sobie zadać kilka pytań, zwłaszcza gdy wszystko wokół się zmienia. Miałem świadomość, że życie kulturalne wraz z przeobrażeniem się systemu będzie inne, że teatr nie będzie już taki sam - podglądnąłem to na Zachodzie i tymi przemyśleniami podzieliłem się z ekranu. W "Historiach miłosnych" mówiłem o uczuciach. Nigdy przedtem żaden filmowiec nie dał mi takiej szansy. W "Tygodniu z życia mężczyzny" - o słabościach męskich. "Duże zwierzę" to był zupełnie inny, przesympatyczny genre filmu poetyckiego. Ostatni, "Pogoda na jutro", jest znowu rozmową o pokoleniu naszym i naszych dzieci. Najcudowniejszą szansą, jak robisz filmy, jest to, że zmuszasz ludzi, by oglądali świat twoimi oczyma. Oglądali te kadry, które ty im podsuniesz.
- Nie pozostawiając szczeliny na własną wyobraźnię...
- ... tylko miejsce na dyskusję. Mam nadzieję, że gdy niektórzy zobaczyli własne problemy na ekranie, przekonali się, że nie tylko oni je mają, trochę łatwiej im żyć. Jeśli sztuka ma jakiekolwiek terapeutyczne działanie, wynika ono z przeświadczenia, że ja, widz, ze swoimi kompleksami nie jestem sam.
- Czy nie jest tak, że wówczas, gdy sięgamy po większą ilość środków, tym większe fundujemy sobie rozterki? Słowo jest kłamstwem, pójściem na kompromis. O ileż tego kłamstwa więcej, gdy dodać obraz...
- Tak twierdził Gombrowicz. Oczywiście najpiękniejszy film kręci się w mojej głowie i kiedy robię go w rzeczywistości, zaczyna się cały łańcuch kompromisów. Moim studentom w Katowicach mówię: "Jak robisz film i musisz odpuszczać, patrz tylko, żebyś się jeszcze pod tym mógł podpisać". Kolejne kompromisy wymuszają scenograf, operatorzy, aktorzy, choć bywają i pozytywne zaskoczenia. Miałem takie piękne przypadki. Studentka z II roku, jedna z moich filmowych córek w "Pogodzie na jutro", instynktownie zaproponowała zachowanie, którego się nawet nie domyślałem. Wyobrażałem sobie, że wykrzyczy słowa protestu, a ona to powiedziała szeptem, prawie mdlejąc. I okazała się szalenie odkrywcza. Mój syn też nieraz mnie zaskoczył.
- Z synem pracować pewno niełatwo. Dzieci raczej niechętnie słuchają rodziców.
- Dlatego niechętnie je uczymy. Maćka uczył Globisz, Marysia Peszek na zajęciach nie spotykała się z ojcem, tylko ze mną.
- A równocześnie zaaplikował pan sobie doświadczenie w postaci "Pogody na jutro".
- Występował już jako profesjonalny aktor, a nie jako mój syn. Aktor w filmie musi być niezwykle zdyscyplinowany. Zachodzi słońce, a ty będziesz dyskutował na temat koncepcji? Poza tym rola syna była tak różna od jego osobowości, że aby ją wykreować, musiał się skoncentrować na profesjonalnych środkach.
- W ciągu 10 lat zrealizował pan aż 5 filmów...
- Środowisko ma mnie trochę w żołądku. Wie pani, co za mną stoi? Że na Stuhrze może się nie zarabia, ale i nie traci. "Pogodę na jutro" obejrzało już 200 tysięcy widzów.
- Stoi za panem nazwisko. Na jego dźwięk otwierają się drzwi, zamknięte przed innymi.
- Jeszcze - tak. Bo zapewnia jakiś poziom - myślą producenci. "Aha, będzie to pracować na naszą misyjną działalność" - kombinuje telewizja. Wie pani, że "Duże zwierzę" ma szanse stać się naszą światową wizytówką? 19 lutego odbędzie się premiera tego filmu na Manhattanie, w jednym z najbardziej prestiżowych kin.
- Pojedzie pan z wielbłądem?
- Sam. Z wielbłądem straciłem kontakt. Nieraz tylko widzę przejeżdzający przez małe miasteczka cyrk "Zalewski". Wiem, że tam jest Rubio i że podobno ma już solowy numer.

Najważniejszy
jest nauczyciel
- Powiedział pan przy jakiejś okazji: "Dla mnie najważniejsza jest szkoła".
- Bo tu się nie można mylić. W innej roli mam prawo do błędu, w szkole ciężko z tym, bo ma się do czynienia z młodymi ludźmi, którzy wszystko biorą za dobrą monetę. Łatwo jest mieć poglądy, trudniej je wypowiedzieć głośno. Przecież bierze się za to odpowiedzialność. A poza tym złożyło się tak, że społeczność zadecydowała, że tę szkołę muszę prowadzić.
- W latach 90. także był pan rektorem.
- Tak chcieli - trudno, muszę służyć.
- Jakoś mi do Jerzego Stuhra nie pasuje wielkie biurko, nobliwy gabinet...
- No widzi pani, a ja jestem z austriackiej rodziny. Moi dziadkowie i ojciec za biurkiem siedzieli całe życie. Tak że mam w sobie pewną dyscyplinę.
- Ojciec był prokuratorem?
- Owszem. Jeden dziadek adwokatem, a drugi - sędzią. Arrasy na ścianach odziedziczyłem po dziadku, podarowałem je szkole. Przynajmniej trochę mi dom przypominają. Proszę wyjrzeć przez okno: studiował tam, za plantami, a ojciec na prawie u Wróblewskiego. Ja na zajęcia chodziłem do Gołębnika, stąd nie widać. To dlatego czuję się tu u siebie.
- Jak radzi pan sobie z rolą decydenta?
- Raczej dyplomaty. Już się jej nauczyłem, poznałem od podszewki. To moje środowisko, wiem, jakie granice mogę przekroczyć, a jakich nie. Na siłę się nie da, choćby ze względu na senat. Wie pani, jakie to ciało?... Nieruchawe, zawsze ciążące, żeby nie zmieniać. Żadna szkoła nie znosi zmian rewolucyjnych. Tu jest ewolucja. Tu się idzie powoli, powoli... Jak wielbłąd przez pustynię.
- Krakowska szkoła teatralna wyraźnie się zmieniła od początku pana rektorowania?
- Stała się instytucją kulturalną, z własnym teatrem, z widownią z miasta. Mamy większą swobodę, możemy odważniejsze rzeczy robić.
- Jak kondycja szkoły przełoży się na poziom profesjonalnych teatrów?
- Niestety, najwybitniejsi absolwenci reżyserzy z ostatnich 15 lat zasilają teatry warszawskie, przede wszystkim stanowią silną formację Rozmaitości. Ani Warlikowski, ani Jarzyna nie zostali w Krakowie. Nasi absolwenci są inni. Interesuje ich głęboko skryte wnętrze ludzkie, najbardziej intymny kontakt i niemożność jego nawiązania. Do tego trzeba specyficznych środków. Ja chciałem mówić do tłumów, wykrzyczeć, oddać się wszystkim, oni - szeptem, skowytem, proponują: przyjdźcie do nas, siądźcie obok, blisko. W Warszawie szukają specjalnych miejsc - już drugie przedstawienie odbędzie się na Dworcu Centralnym. Tacy są.

Społecznik
- Swego czasu włączył się pan aktywnie w działania Solidarności...
- Teraz, jak pani zauważyła, siedzę za biurkiem. To pokłosie tamtego społecznikowskiego okresu. Wiem, że nigdy politykiem nie będę, ponieważ jest to sprzeczne z moim wewnętrznym kodeksem. Mam szczególną łatwość przekonywania ludzi. Umiem manewrować tłumem.
- Mógłby pan pomanewrować w dobrą stronę.
- Nie wystarczy, że zajmuję się jakąś grupą osób, otaczam je opieką, gwarantuję miejsce pracy i staram się, żeby pomalutku to się rozwijało?

Mąż, ojciec
- Kiedy Jerzy Stuhr, rektor, aktor i reżyser, wraca do domu, milknie odkurzacz, a na stole ląduje jego ulubione danie?
- Nigdy nie dopuściłem do tego, żeby sztuka, którą uprawiam, przeniknęła do mojego domu. Zostawiam kostiumy na progu i w związku z tym żadnych przywilejów nie doświadczam. Żadnej taryfy ulgowej. Zakasuję rękawy. Żona kroi cebulę, więc już wiem, że trzeba bułkę moczyć i zemleć mięso na siekane. Lubię tak. Lubię, kiedy ze mnie to wszystko spływa. Dom zawsze był artystyczny - żona jest muzykiem - więc nie ma podziału funkcji. Moje wieloletnie przebywanie poza Krakowem także sprawiło, że się usamodzielniłem. Hotelowe życie uczy dyscypliny.
- Nie ma wyścigu zbrojeń, żona nie mówi - "ja mam swój kwartet", a pan nie ripostuje - "a ja film i szkołę"?
- Bywały konflikty, wynikały napięcia, kiedy zbiegały się terminy, ale tej chwili niczego takiego nie ma. Odpuszczamy. Nie wchodzimy sobie w drogę emocjami.
- Zapanowało stadium późnego "Kontrabasisty". Bunt ustąpił miejsce goryczy?
- E, nie. Na planie życia rodzinnego niesłychanie doceniam harmonię, której się dopracowaliśmy. Oczywiście zmieniło się: córka już studiuje, syn odszedł. Taka ogólna harmonia jest piękna. Zawdzięczam ją też pewno temu, że w tym domu nigdy nie było znużenia, bo albo ja wyjeżdżałem, albo żona. Najlepiej o tym rozmawiało mi się, gdy leciałem z Bangkoku czy z Singapuru, już nie pamiętam, do Warszawy. W nocy przysiadła się znajoma stewardesa. Idealnieśmy się zgadzali. "Jak ja już przyjadę", ona mówi, "rozdam te prezenty, jeden dzień jest dobrze, drugi także, a potem widzę, że im przeszkadzam, że im w domu wszystko burzę". "Dokładnie tak samo, proszę pani".

Rola wymarzona
- Chciałby pan wypróbować się jeszcze w jakiejś roli?
- Tęsknotą mojego życia jest pisanie. Widocznie rozminąłem się z powołaniem.
- Jak to? Po polonistyce?
- To było inne pisanie, seminaryjne. Powiem górnolotnie: jak człowiek już namazał się sztuką, to największą wolność - bo ciągle szukasz, dążysz do wolności - daje pisanie. Często się śmieję - co to jest moje pióro? Cztery tiry, katering, lichtwagen - cała kolumna. Będę zaraz o tym pisał! Kiedy poważnie chorowałem, miałem okazję pisać naprawdę i choć zaledwie tego polizałem - jakaż to wolność się otworzyła! Dopiero wtedy zaczynasz smakować. Napiszesz, odejdziesz, po godzinie wrócisz, skreślisz jedno słowo, pomyślisz. I tak cały dzień. Wchodzisz w inny rytm wewnętrzny. Być może scenariusze, które piszę, są jakimś substytutem tamtych niezrealizowanych projektów?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska