Roman Czejarek: Miss lata i najbardziej łaciatą krowę to ja wymyśliłem

Danuta Nowicka
- Kiedy 25 lat temu przyszedłem do "Lata z radiem”, mnóstwo osób wróżyło mi rychły koniec - mówi Roman Czejarek.
- Kiedy 25 lat temu przyszedłem do "Lata z radiem”, mnóstwo osób wróżyło mi rychły koniec - mówi Roman Czejarek.
Pewno nie ma słuchacza, któremu "Lato z Radiem" nie kojarzyłoby się z nazwiskiem Romana Czejarka. Dziennikarz rodem ze Szczecina prowadzi tę audycję już ćwierć wieku.

Pan to ma dobrze. Przez cały rok lato. Tak to sobie wyobrażam: słota czy śnieg, a Roman Czejarek majstruje przy "Lecie z Radiem".
Słuchaczom się wydaje, że wszystko jest takie fajne, ale choć nie narzekam, nie będę czarował i mówił, że cały czas jest OK. Bywa, że zimą trzeba pokonać setki kilometrów, a wakacje są tylko wisienką na torcie. "Lato z Radiem" to naprawdę duże przedsięwzięcie, wystarczy wiedzieć, że przy audycji pracuje dwieście kilkadziesiąt osób.

Ponad 200 osób zwraca się więc do pana - "szefie"...
Jeszcze więcej. Dochodzą ludzie od techniki, od promocji, od znajdywania pieniędzy. Bo nie dostajemy ich z abonamentu, tylko musimy zarobić. Śmieję się czasami, że w ramach radia publicznego jest komercyjna wyspa, która pracuje na siebie i na inne audycje. Lawiruję pomiędzy tym, że pieniądze trzeba zarobić, a tym, żeby pewnych rzeczy nie opuścić.
Jakie to są "pewne rzeczy"?
Dużo większe serwisy informacyjne niż w stacjach komercyjnych, często w wielu językach, czego oni nie praktykują, nadawanie powieści, co skutkuje wypłatą tantiem. Żeby podjąć niektóre tematy, muszę na nie zarobić. A sponsor mówi: "No dobrze, zróbmy koncert Dody, ale dlaczego obok ma być coś jeszcze? Nie chcę za to płacić".

Co nowego pan wprowadził?
Powstała zupełnie inna audycja. Od powstania nie zmieniły się tylko nazwa i sygnał. Do moich czasów nie było imprez: koncertów, konkursów, wyjazdów. Początkowo napotykałem bardzo duży opór przeciwko temu wszystkiemu. Uważano, że audycja powinna być audycją i niczym więcej w murach radiowego studia. Mnóstwo osób wróżyło mi rychły koniec.

Pan te mury zburzył...
Bo byłem przekonany, że - po pierwsze - trzeba to zrobić, po drugie - byłem młody i naiwny.

Na szczęście.
Na szczęście. Poza tym przyjechałem ze Szczecina, tam się nauczyłem pracy w radiu. Nie miałem, jak koledzy z Warszawy, obciążeń typu: tego nie można ruszyć, bo tradycja, tego - bo obowiązek, ten pracuje zbyt długo, by mu powiedzieć "do widzenia". Przyszedłem i zrobiłem rewolucję. I dobrze się stało, bo w przeciwnym razie pewno byśmy dzisiaj nie rozmawiali, a "Lato" przeszłoby do legendy jako fajna PRL-owska audycja. Tym bardziej że w latach 90. ruszyły RFM i Zetka z bardzo agresywną kampanią, trasami koncertowymi, imprezami. Mówiono by, że ich kopiujemy, a było dokładnie odwrotnie.

Liczne gwiazdy, które latem słyszymy, na propozycje uczestnictwa, jak na lato?
Dla nich występ, zwłaszcza w "Lecie z Radiem", to bonus. Był trudny okres, kiedy im się wydawało, że to już koniec i lepiej pójść do konkurenta. Po paru latach wrócili. Rzecz dotyczy nie tylko Warszawy; to samo można by powiedzieć o Wrocławiu, Opolu i innych miastach. Z punktu widzenia biznesu lepiej w tym radiu być czy na koncertach występować, bo zarabia się pieniądze i zdobywa popularność. Im mniej znany artysta, tym bardziej chce się u nas pojawić, a ja muszę odmawiać, bo to nie jest miejsce do testowania nowicjuszy, poligon doświadczalny.

O tych nawróconych i szczególnie chętnie słuchanych mówi pana najnowsza książka - "Kochane Lato z Radiem"...
Ona traktuje o całej historii, oczywiście we fragmentach.

Pana sympatia do gwiazd ma wiele imion. Trudno się nie pośmiać, czytając o spektaklu z udziałem Violetty Villas.
Jej zaproszenie przypominało dzisiejszą celebrę z Edytą Górniak czy Grażyną Szapołowską. Spektakl poprzedzający obecność na scenie sprawiał, że jak się pojawiała, człowiek czuł, że naprawdę ma do czynienia z gwiazdą. Coś takiego było i myślę, że pani Villas wiedziała, że o to chodzi, choć czasami przybierało to dość zabawne postaci. Kolega specjalnie po nią jechał, dyplomatyczna procedura przewidywała, by z kwiaciarni odebrać zamówiony poprzedniego dnia ogromny bukiet białych róż, bo bez nich gwiazda nie otwierała drzwi. Długo dzwoniło się domofonem - czas reakcji sięgał 45 minut - aż Violetta wysunie nogę, a potem dostojnym krokiem zbliży się do samochodu, wypożyczonego od prezesa Polskiego Radia, bo przecież nie wypadało, żeby jechała polonezem. Krzyś Turek z kierowcą wieźli ją potem do kościoła, gdzie modliła się w intencji występu, a następnie do jej siostry, odpowiedzialnej za dokumentację wyprawy. Droga powrotna przewidywała odwrotny porządek, z bukietem czerwonych róż i wylewnym podziękowaniem na koniec. Miałem dużo szczęścia - sam bym pewno tej otoczki nie wytrzymał - że Krzyś zdejmował mi problem z głowy.

Wydawałoby się, że w przypadku Maryli Rodowicz panował pełny spontan...
Spontan, ale kontrolowany. Za plecami Maryli zawsze stał Bogdan Zeb, którego niektórzy się boją. Jest osobą bardzo konkretną, pracuje z Marylą już kilkadziesiąt lat z małą przerwą, bo kiedyś się pokłócili. Ja go uwielbiam, bo to osoba hołdująca zasadzie, że jak się umówimy, to jeśli nawet nie ma na to dokumentu, będzie dobrze.

Nigdy bym nie odgadła, że Maryla śpiewa cicho.
To jedna z metod ochrony własnego głosu. Powiem tak: dziennikarze pracujący głosem, ja też, w studiu także mówią cicho. To się odbywa za pomocą słuchawek, w których się podkręca dźwięk głośniej niż zwykle.

Natomiast Rodowicz ma specjalny mikrofon.
Elegancki i technicznie znakomity. Jak cały system, m.in. współpracujący z nim bezprzewodowy odbiornik i antenki, silnie wzmacnia głos, nie zmieniając jego barwy. Obsługuje go ekipa, bo Maryla zawsze pracuje z tą samą grupą techników i realizatorów. Wszystko musi być maksymalnie perfekcyjne. Również oświetlenie, pomarańczowe i czerwone, bo takie kolory sprawiają, że zmarszczki znikają i lat ubywa. Cóż z tego, że fotoreporterzy są niezadowoleni, tym bardziej że fotografować mogą nie dłużej niż przez pierwsze trzy utwory. Potem, wiadomo, makijaż już nie taki...

Precyzja, plan swoją drogą, ale wyczytałam, że gwiazda wymusza nieraz na ekipie znacznie wydłużone koncerty, nie bacząc, że deszcz rozmywa tusze i pudry, prostuje włosy, a woda zalewa instrumenty. I że muzyków zalewa krew... Jest w tym pewna sprzeczność.
Jest, ale przeważa natura pani Maryli. "Jak się umówiłam z publicznością, to nie odwalam kiszki". Bo są tacy, że "jeśli gramy w Krakowie, to się staramy, gramy w Opolu, to także, ale już w Pcimiu Dolnym nie ma potrzeby". Nie widzę żadnej różnicy pomiędzy koncertem Rodowicz w Turku i w Warszawie.

W opowiadaniu dowcipów nie jest w stanie dorównać Wodeckiemu czy Rynkowskiemu?
W ogóle ich nie opowiada. Ale też nie jesteśmy na takiej stopie zażyłości. Dzieli nas pokolenie: proszę pamiętać, że kiedy raczkowałem, ona już występowała. Natomiast ci dwaj potrafią godzinami przy śniadaniu czy kolacji nawijać.

Proszę o przykład...
- Lata temu, już po "Chałupach" - zaznaczam, że to nie dowcip, lecz historia z życia wzięta - Wodecki jechał na koncerty na Hel. Spieszył się bardzo, bo nagrania w Warszawie przeciągnęły się, a tu środek nocy, mżawka, droga śliska. Przysnął i pod koła wpadło mu jakieś zwierzę. Przestraszony wykonał nagły ruch i wpadł w poślizg. I jak pani myśli, co wtedy pomyślał? "Zamiast wystraszyć się, że za chwilę wpadnę do rowu, uświadomiłem sobie, co to za miejscowość" - opowiadał. "Pomiędzy Władysławowem a Juratą są… Chałupy! Już widziałem te zdjęcia i tytuły w kolorowych gazetach: samochód Wodeckiego rozbity w wyniku uderzenia w tablicę z napisem »Chałupy«. Zamiast modlić się, by wyjść cało z wypadku, modliłem się o to, by nie rozwalić się w tym miejscu".

Proszę mi jeszcze zrobić przyjemność i opowiedzieć o ściągach Krzysztofa Krawczyka.
Od kiedy pamiętam, Krzysztof miał kłopoty z pamięcią. Ekipa ratowała, go wypisując tekst piosenki flamastrem na wielkim kartonie. Przyklejano go tuż przy krawędzi sceny. Krawczyk, zapomniawszy, co dalej, zerkał pod nogi i nikt nie orientował się, o co biega. Ale zdarzyło się w Gdyni, podczas wielkiego finału "Lata z Radiem", "Wielkie gotowanie", że miał zaśpiewać dopiero co upichconą piosenkę. Ekipa zwyczajowo napisała tekst na kartonie i umieściła w zwykłym miejscu, kiedy osoba z TVP2 odpowiedzialna za imprezę zwróciła uwagę, że ramię z kamerą obejmie obraz, a wtedy cała Polska się dowie o słabości mistrza. Wielką ściągę wymieniono na małą, zbyt małą, by gwiazdor był w stanie ją odczytać bez wyraźnego pochylania się i kucania. Dziwnie to wyglądało.
Proszę zdradzić, kto wymyśla konkursy. Na miss lata i najbardziej łaciatą krowę. Swoją drogą - zgrabny zestaw...
Rozmawia pani z autorem i ani się tego wstydzę, ani wypieram. Nieraz trzeba trochę szaleństwa. Był w naszej historii czas, kiedy te wybory były niezwykle popularne, ale szał minął. Nowe czasy rodzą nowe zdarzenia, zapanował boom na technologię. Młodych odbiorców bardziej interesuje nie taka czy inna gwiazda czy "kapela"; dla nich największym bajerem jest to, że mamy na scenie umocowanych 18 kamer i za pomocą domowego komputera można w trakcie koncertu podglądać różne dziwne miejsca na scenie.

Np. ze ściągami dla Krzysztofa Krawczyka.
Filmują, fotografują, robią różne inne rzeczy. Nie kupują płyt; to robił ich tata czy dziadek. To już zupełnie inny świat i boję się, żebym nie stracił nad nim kontroli.

Spytam o pana obecność przy mikronie. Jest pan osobą tak żywiołową, elokwentną i dynamiczną, że pewno niepotrzebne są przygotowania do audycji...
W radiu nie ma nikogo, kto by się nie przygotowywał. To, co się wydaje słuchaczowi spontaniczne, naprawdę takie nie jest. Jasne, że zdarzają się niespodzianki...

Panu się zdarzały?
Nie pamiętam, więc chyba nie. Jak człowiek tak długo pracuje, jest na nie przygotowany, a przynajmniej wie, jak z nich wybrnąć. Najgorzej jak na spotkaniu, takim jak w Opolu, ludzie proszą: "Panie Romku, a teraz największa wpadka...". "Nie było". Wiem, że to zabrzmi dziwnie, ale im bardziej się człowiek przygotowuje, tym mniej tych niespodzianek. Nieprawdą jest także, że człowiek się nie stresuje. Zawsze się stresuje, choćby nie wiem jak długo pracował. Liczyłem kiedyś koncerty "Lata z Radiem". Po 780 przestałem. Nie liczę też audycji. Zrobiłem ich dziesiątki tysięcy.

Wieszczyło się kiedyś koniec kina, wydawało się, że radio wkrótce też stanie się "świętej pamięci". Tymczasem żyje.
Dzięki zmianom. Jak umówimy się za pięć lat, znowu będzie inne. Moim zdaniem pójdzie w dwóch kierunkach: stanie się tłem, tapetą umilającą czas, na której słuchacz nie będzie musiał się skupiać, i równocześnie uruchomi wiele wyspecjalizowanych kanałów.

Dziennikarze z mediów papierowych z powodzeniem mogą już pracować w domu. Radia poza radiem raczej robić się nie da.M
Oczywiście, że się da. Kiedyś w Polsce były dwa nagraniowe studia muzyczne z prawdziwego zdarzenia, teraz są ich tysiące. Technika poszła tak do przodu, że można nagrywać w byle mieszkaniu. Niektórzy już to robią.

W dzieciństwie mówiono panu - "ty to masz tak gadane, że pewno zostaniesz radiowcem"?
Nikt z rodziny ani tego nie zakładał, ani też nie pracował w radiu. Aczkolwiek rodzice w pewnym sensie zajmowali się kulturą, dziadek też. Niestety, prawie ich nie znałem. Właściwie wychowywałem się sam. W pewnym momencie radio mi się spodobało i tak już zostało.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska