Roman Kirstein: Moja Polska wygrała

fot. Sławomir Mielnik
Roman Kirstein
Roman Kirstein fot. Sławomir Mielnik
Podczas przesłuchań wiele razy słyszałem od ubeków, że moje dzieci nigdy nie dostaną się na studia. 4 czerwca 1989 pierwszy raz pomyślałem: A właśnie że będą studiować, wasza Polska się skończyła! - mówi były przewodniczący Zarządu Regionu NSZZ "Solidarność" Śląska Opolskiego.

Sylwetka

Sylwetka

Autor jest przedsiębiorcą. W roku 1980 był sygnatariuszem statutu "Solidarności". Był wiceprzewodniczącym, a od 24 grudnia 1980 do lipca 1981 przewodniczącym Zarządu Regionu NSZZ "Solidarność" Śląska Opolskiego. Internowany w noc stanu wojennego, siedział do lipca 1981. Zwolniono go z powodu poważnej choroby. Nie mając szans na legalne zatrudnienie, zaczął własną działalność gospodarczą i ten stan trwa do dziś.

Kiedy rozpoczynały się obrady okrągłego stołu - jak większość Polaków
- popierałem ten kompromis między rządzącymi i opozycją. Ale w najśmielszych marzeniach nie oczekiwałem wtedy, że te rozmowy doprowadzą nas do wolnych wyborów i do "naszego" premiera.

Byłem pewien co najwyżej tego, że to jest początek drogi do Polski cywilizowanej, wolnej od władzy UB i wiodącej do końca komunizmu, ale sądziłem, że to będzie długa droga. Nie tylko ja tak myślałem. Pamiętam swoją rozmowę z Lechem Wałęsą na temat polskiej niepodległości. Nawet on był zdania, że wolnej Polski doczekają chyba dopiero nasze wnuki, a i to będzie wielki sukces.

Dziś - po 20 latach - nadal myślę o okrągłym stole dobrze. Nie zgadzam się z tymi, którzy uważają tamten kompromis za zdradę i za sprzedanie Polski. Okrągły stół w tych warunkach, jakie były, ciągnął Polskę do przodu. Słyszę teraz głosy, że być może nie należało się dogadywać, tylko poczekać, aż komuna upadnie, i wziąć władzę z ulicy. Ale taka gdybana historia nie ma sensu. Bo możliwy był i inny scenariusz: odnowienie PZPR pod szyldem kogoś z młodzieżówki typu Aleksander Kwaśniewski, a na Kremlu w miejsce Gorbaczowa jakiegoś ówczesnego Putina. Jak długo byśmy czekali wtedy na swoją kolejną szansę?

Czuję się zwycięzcą

Można było, zamiast siadać do rozmów, iść na barykady. Ale nikt nie szedł. Bo tak naprawdę Polacy rozumieli wtedy dobrze, że wiosną 1989 roku więcej w sporze z władzą wywalczyć nie było można.

W kontekście wydarzeń 1989 roku czuję się zwycięzcą. Moja Polska, na której mi zależało, o którą jako związkowiec i społecznik walczyłem, wygrała. Nie przeszkodziły temu nawet nie do końca demokratyczne wybory 4 czerwca 1989 roku.

Bo one były referendum, w którym naród odpowiedział politykom, po której jest stronie. Przepadła partyjna lista krajowa, Obywatelski Komitet Parlamentarny zdobył 99 na 100 miejsc w Senacie. To było zwycięstwo "Solidarności", narodu i Polski.

Słynny plakat z szeryfem "uzbrojonym" w kartkę wyborczą, z plakietką "Solidarności" w klapie był doskonałą metaforą tamtych nastrojów i tego, co się stało. A ja szedłem na te wybory ubrany odświętnie, z żoną i dzieciakami - żeby zapamiętały ten dzień na zawsze i nauczyły się, jak się korzysta z demokracji.

Wynik wyborczy był zaskoczeniem także dla nas, ludzi "Solidarności". Niby wiadomo było, jakie są społeczne nastroje, ale z drugiej strony opozycja nie miała takiego jak rząd dostępu do środków społecznego przekazu. Niby w każdej bez wyjątku komisji był pełnomocnik "Solidarności", ale przecież po doświadczeniach PRL-u liczyliśmy się z jakimś "cudem nad urną", z wyborczym fałszerstwem. A jednak wygraliśmy.

Kiedy Joanna Szczepkowska ogłaszała w telewizyjnych wiadomościach, że 4 czerwca 1989 skończył się w Polsce komunizm, zgadzałem się z nią całym sercem. Dla mnie też ten wynik wyborów był końcem tamtej Polski. Nie mogę powiedzieć, że jej nienawidziłem, bo to była przecież Polska mojej młodości. Ale nie lubiłem jej, bo w tamtej Polsce siedziałem w więzieniu, milicjanci gonili mnie z pałami, a ubecy przesłuchiwali długimi godzinami. Wiele razy słyszałem od nich: Panie Kirstein, gwarantujemy panu, że żadne z pańskich dzieci studiów nie skończy. Czwartego czerwca poczułem, że to się zmieniło i w duchu mogłem im teraz powiedzieć: A właśnie, że będą studiować! Wasza Polska się skończyła!

Niczego nie chcę od Polski

I wtedy właśnie - 4 czerwca 1989 - przyrzekłem sobie, że w tej nowej Polsce, mojej Polsce, żadne władze, żadne zaszczyty, żadne polityczne kariery ani odszkodowania za krzywdy mnie nie interesują. Miałem takie przekonanie, że w stanie wojennym, gdy komuna pozbawiła mnie pracy i nie pozwalała nikomu mnie zatrudnić, zaciągnąłem pewien społeczny dług. Wobec Kościoła, który mi pomagał, i wobec społeczeństwa.

Myślę do dziś z wdzięcznością o ks. kanclerzu Sitku, o ojcach jezuitach z Opola, którzy nie bali się mnie przechowywać na ostatnim piętrze klasztoru. Z wdzięcznością myślę o ludziach dobrej woli, którzy pomogli mi przeżyć i zostać w kraju. Bo miałem już paszport z amerykańską wizą w ręku. Ubecy nalegali, żebym wyjeżdżał z rodziną jak najszybciej. Byłem autentycznie chory, ale bez pomocy życzliwych lekarzy nie dostałbym wtedy renty. Dzięki niej mogłem zrezygnować z emigracji. Ale żyłem trochę z wyciągniętą ręką. W czerwcu 1989 przyrzekłem sobie, że ten dług - już w mojej Polsce - będę się starał jak najlepiej spłacać, niczego od Polski nie biorąc. Staram się dotrzymywać tej przysięgi do dziś.

Myślę, że dzień 4 czerwca powinien być w Polsce świętowany z radością. Nie mówię, że z bezkrytycznym zachwytem, bo w ciągu 20 lat popełniono wiele błędów, ale z radością. Czwartego czerwca dwadzieścia lat temu skończył się komunizm, w tym sensie, że nie było już PRL-u, przemocy państwa policyjnego, dyktatu bezpieki.

Obawiam się, że został komunizm w wielu z nas. Ks. Tischner, pisząc o istnieniu homo sovieticusa, miał sporo racji. To przez tego sovieticusa, którego w sobie nosimy, nie potrafimy się zjednoczyć, być razem tak jak 20 lat temu. Wtedy, w 1989, też się spieraliśmy, ale tamta demokracja bardziej mi się podobała. Bo wówczas nie miałem wątpliwości, że jak ktoś myśli inaczej, to jemu - tak jak mnie - chodzi o Polskę, a nie o ambicje, nie o to, kto wejdzie do Parlamentu Europejskiego.

Nie ukrywam, że marzyło mi się, że powstanie POPiS. Że te dwa ugrupowania wywodzące się z "Solidarności" będą się uzupełniać i wspierać, a nie walczyć ze sobą na śmierć i życie. To jest smutne, że ludzie, którzy kiedyś byli przyjaciółmi i razem walczyli o wolną Polskę, dziś walczą ze sobą nawzajem i obrzucają się - jak śpiewał Wojciech Młynarski - gruzem z rozebranych po tamtej rewolucji barykad. I to jest największe rozczarowanie wolną Polską. Że tak szybko zapomnieliśmy, jak staliśmy murem przeciw komunie. I nie umiemy być razem ani nawet różnić się pięknie.

Przypominam sobie, jak od 1981 po 1989 rok opolska katedra każdego trzynastego dnia miesiąca - na pamiątkę stanu wojennego - dosłownie pękała w szwach. Pytam więc, gdzie dzisiaj są ci ludzie? Dlaczego tak łatwo zapomnieli, jaką rolę odegrał Kościół na naszej drodze do wolności? Dlaczego raz jeszcze prawdziwe okazało się w Polsce przysłowie: "Jak trwoga, to do Boga"?

Gratulacje dla Mazowieckiego

Sylwetka

Autor jest przedsiębiorcą.
W roku 1980 był sygnatariuszem statutu "Solidarności". Był wiceprzewodniczącym, a od 24 grudnia 1980 do lipca 1981 przewodniczącym Zarządu Regionu NSZZ "Solidarność" Śląska Opolskiego. Internowany w noc stanu wojennego, siedział do lipca 1981. Zwolniono go z powodu poważnej choroby. Nie mając szans na legalne zatrudnienie, zaczął własną działalność gospodarczą i ten stan trwa do dziś.

Takich postaw nie było wówczas, gdy w sierpniu 1989 roku rozpoczynał swoją misję pierwszy niekomunistyczny premier Tadeusz Mazowiecki.

Nie miałem wtedy żadnych wątpliwości, że to jest mój premier i mój rząd. Przecież i Mazowieckiego, i wielu solidarnościowych ministrów - z Geremkiem i Kuroniem na czele - znałem osobiście. To byli nasi ludzie. Tak się ucieszyłem, że własnoręcznie napisałem do Tadeusza Mazowieckiego list z gratulacjami.

Po latach mam przekonanie, że temu pierwszemu rządowi może najbardziej ze wszystkich zależało na Polsce. To nie jest przypadek, że na nikim z tamtej ekipy nie ciążą dziś zarzuty, że coś przywłaszczył, coś przekręcił.

Z bólem słucham dziś zarzutów, że ten rząd nie tak ustawił priorytety, że błędem była gruba kreska. A ja pytam: czy ci krytykanci wtedy też byli tacy mądrzy? Jestem przekonany, że Mazowiecki, wiedząc to, co wiedział, działał w najlepszej wierze.

Trzeba pamiętać, że miał w rządzie Kiszczaka i musiał go mieć, bo przecież cała kadra dowódcza resortów siłowych była z poprzedniej epoki. Co by się stało, gdyby z dnia na dzień w Polsce przestały funkcjonować wojsko i policja? Oni mogli solidarnościowego szefa zwyczajnie nie słuchać. Nie wolno zapominać, że przejmujący władzę Mazowiecki miał na terytorium RP radzieckie wojska, a na biurku bezpośredni telefon do wciąż obecnego w Polsce rezydenta KGB.

Czas grubych kresek

Ja sam dzisiaj chwilami życzyłbym sobie jakiegoś rozliczenia winnych za krzywdy zrobione Polakom w PRL. Ale wtedy był czas grubych kresek. Przecież i historyczna Msza Pojednania w Krzyżowej w pewnym sensie była taką polsko-niemiecką grubą kreską.

Nie dziwię się i nie gorszę, kiedy lepiej wiedzą, co należało wtedy zrobić, ludzie młodzi, którzy z natury są przekorni i jeszcze mają szczęście tamtych czasów nie pamiętać. Ale kiedy psy na Mazowieckim wieszają ludzie, którzy z nami przeżyli "jesień ludów", to mnie bardzo boli. Zwłaszcza gdy robią to zawodowi krzykacze, którzy się wtedy, a czasem i teraz chowają za plecy innych i sami żadnej odpowiedzialności na siebie nie wezmą. Przecież walczyliśmy o to, żeby była demokracja, żeby była wolna Polska. I ona jest. A skoro tak, to nie mówmy, że to jest porażka, nie zatruwajmy tamtego zwycięstwa własnym zgorzknieniem.
Właśnie z perspektywy 20 lat widać, jak dużo udało się wtedy osiągnąć.

Zaskoczyliśmy siebie samych i naszych przeciwników. Przecież władza była przekonana, że bez dostępu do środków przekazu zwyczajnie nie zdążymy się od końca okrągłego stołu do wyborów zorganizować. A tymczasem kluby obywatelskie powstawały jak grzyby po deszczu. W Opolu pierwsza próba się wprawdzie nie udała, ale po chwili - czyli na początku maja - i u nas powstał komitet pod przewodnictwem pana Całki, w którym gdzieś z boku, w drugim szeregu, zaangażowałem się i ja. Ale zaangażowała się bezinteresownie masa ludzi. Oni nocami wieszali plakaty, robili ulotki. Nikt nie pytał, co będzie z tego miał. Aż przyjemnie było patrzeć, bo to naprawdę była solidarna Polska.

Kiedy okazało się, że będziemy tworzyć rząd, byliśmy zaskoczeni i trochę przerażeni. Przecież nikt po naszej stronie nie miał doświadczeń. A ministrów od gospodarki, edukacji, spraw zagranicznych i tylu innych trzeba było mieć na jutro. Kandydatów na posłów trzeba było szukać od ręki. A przecież naprawdę nie wszyscy, którzy umieli walczyć, nadawali się do budowania Polski. Niektórym zostało to we krwi i do dziś biją się z komuną.

A przecież daliśmy tym wszystkim trudnościom radę. A skoro tak, to nie zatruwajmy sobie tamtego zwycięstwa. A skoro tak, to ja bym chyba już nie karał tych, co nam dokuczali w PRL. Ani Jaruzelskiego, ani esbeków, ani tych, co donosili na mnie. Wybaczam wszystkim. Nie oczekuję, że ich powsadzają do więzień. Nawet tego nie chcę. Ale tego, co się stało, nie przekreślam i nie zapominam. A oni? Niech się teraz biją z własnym sumieniem.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska