Romantyk z duszą rewolucjonisty. Rozmowa z księciem Janem Żylińskim, który chce postawić Łuk triumfalny w rocznicę Bitwy Warszawskiej

Tomasz Dereszyński
Jan Żyliński, ur. w 1951 r. w Londynie  - arystokrata, biznesmen - jeden z najbogatszych Polaków na Wyspach Brytyjskich, działacz polonijny i charytatywny, koneser sztuki, właściciel pałacu White House zbudowanego w stylu stanisławowskim w dzielnicy Ealing w Londynie, inicjator i fundator pomnika Złotego Ułana zbudowanego ku czci swojego ojca rtm. Andrzeja Żylińskiego i całej kawalerii polskiej
Jan Żyliński, ur. w 1951 r. w Londynie - arystokrata, biznesmen - jeden z najbogatszych Polaków na Wyspach Brytyjskich, działacz polonijny i charytatywny, koneser sztuki, właściciel pałacu White House zbudowanego w stylu stanisławowskim w dzielnicy Ealing w Londynie, inicjator i fundator pomnika Złotego Ułana zbudowanego ku czci swojego ojca rtm. Andrzeja Żylińskiego i całej kawalerii polskiej Fot. Bartek Syta
Nie lubi, kiedy go tytułują "książę". Jest historykiem, biznesmenem, działaczem charytatywnym. Lubi działać. Postanowił wybudować w Polsce, w Warszawie, łuk triumfalny. Na okrągłą rocznicę Bitwy Warszawskiej. Rozmowa z Janem Żylińskim.

Pojedynkował się Pan kiedyś?
Nigdy, tylko słownie. I to bardzo lubię. I robię to od trzydziestu lat. Pamiętam, jak kiedyś byłem na Florydzie i spotkałem tam byłego członka komitetu centralnego komunistycznej partii USA. Przeprowadziłem z nim debatę, a ten w końcu przeprosił za to, że był członkiem partii, przeprosił za to, że jego partia wspierała stalinizm, Stalina, i publicznie to powiedział. Więc lubię debaty. Mimo że zagroziłem pojedynkiem, szabelką, to jestem pacyfistą i nawet pająków nie zabijam.

Patrząc z perspektywy kilku tygodni, to warto było rozpoczynać akcję, to Pana słynne wyzwanie Nigela Farage'a na pojedynek?
No pewnie. Opłaciło się na wielką skalę. Przede wszystkim wydaje mi się, że naszych rodaków w Wielkiej Brytanii podniosłem na duchu. Dałem im poczucie dowartościowania się. Powstały różne akcje, konkretnie mam na myśli akcję naszej młodzieży w Londynie, piszą - elektronicznie oczywiście - do wszystkich kandydatów startujących w wyborach parlamentarnych i proszą o ustosunkowanie się do Polaków, do tzw. polskich obozów koncentracyjnych oraz innych tematów. Mają możliwość opowiedzenia się, czy będą bronić honoru Polaków na Wyspach. To są konkretne efekty mojej akcji z wyzwaniem na pojedynek lidera Partii Niepodległości Zjednoczonego Królestwa. Dodam, że dostałem tysiące mejli, esemesów, wpisów na profilu na Facebooku, wspierających mnie w tym, co robię. Chwilami mam wrażenie, że wywołałem powstanie, a co najmniej pospolite ruszenie Polaków.

W jednym z wywiadów mówił Pan, że od kilku lat obserwuje się szczególny rodzaj dyskryminacji rodaków na Wyspach. Czarę goryczy przelała wypowiedź Farage'a na temat Polaków?
Ja się szykowałem do tej akcji przez ponad pół wieku. Bo czuję tą dyskryminację na co dzień. Przeważnie między wierszami. Niewypowiedzianą. Już od czasów szkolnych czułem, że jest wyraźny podział. Są Anglicy i oni stanowią elitę, my mogliśmy się z nimi przyjaźnić, my, Polacy, ale zawsze byliśmy ludźmi drugiej kategorii, nie mieliśmy pełnych praw. Każdy z nas to czuł. Dopiero teraz po przekroczeniu sześćdziesiątki poczułem, że przyszedł właściwy moment, żeby powiedzieć to, co czuję całe życie. Tym bardziej że to się pogorszyło w ostatnim czasie ze względu na przyjazd ponad miliona Polaków, którzy czują to samo co ja, o czym się przekonałem. Ci młodzi boją się o tym mówić, ja nie. Niech się młodzi organizują, zachęcam ich do tego. Ja wolę chadzać własnymi ścieżkami. Dałem impuls, niech działają. Jest XXI w. i sposoby wpływu na wydarzenia są zupełnie inne, czyli Twitter, Facebook, blogi i inne skuteczne narzędzia wpływu. Robię to, co kiedyś robił Sienkiewicz, podnoszę na duchu.

Pomyślałem,że trzeba sobie i Rosjanom przypomnieć, że jesteśmy jedynym narodem, który ich pobił trzy razy

Jak społeczeństwo brytyjskie odbiera Pańskie zarzuty? Docierają do Pana sygnały?
Bardzo konkretne, wymierne i pozytywne. W konserwatywnej gazecie "Daily Telegraph" był sondaż dla czytelników. Na pytanie: "Kto by wygrał pojedynek Żyliński - Farage?", aż 88 proc. wskazało na mnie. Tu nie chodziło oczywiście o moje zdolności fechtunku, a raczej o wyraz sympatii, poparcia, zrozumienia dla moich słów. Nie lubią pana Farage'a. Klasa średnia patrzy na niego trochę jak na chama i człowieka wyrażającego emocje prymitywne, które są niegodne Anglika. Oni się uważają za wielkich wolnościowców, demokratów, taka jest ich samoocena. A tu nagle facet przychodzi i mówi, że ci są be, Polacy są be, tych nie wpuszczać do kraju itd.

Uważam i przewiduję, że w ciągu kilku lat stosunek do Polaków odwróci się o 180 stopni. Cieszy mnie to, że 98 proc. komentarzy internautów pod tekstami o mojej akcji jest pozytywnych. Oczywiście zdarzają się oszołomy, bo internet pozwala na takie wpisy, ale większość popiera moje słowa. Co mnie bardzo cieszy. Czuję, że trafiłem na żyłę złota tym, co powiedziałem. Zupełnie przypadkiem. Film na YouTube ma już pół miliona odsłon. To są liczby mówiące wiele o popularności akcji.
Nie przepada Pan za tytułami?
Kocham historię, ale nie lubię, jak mnie tytułują książę, mamy XXI w. Z drugiej strony idę za głosem Romana Dmowskiego, który mówił o tym, że ma się pewne obowiązki i trzeba je spełniać. Oczywiście teraz są inne sposoby na to, trzeba uwzględnić technologię i dzisiejszy sposób myślenia. Co mnie cieszy, młodzież wyraża się z największym entuzjazmem na temat tego, co robię. Zwłaszcza na temat tego pojedynku. To mnie kręci. Młodzi ludzie nie pamiętają komunizmu, nie mówiąc o wcześniejszych wydarzeniach, ale poczuli szablę, powiew historii. Doceniają to i dlatego to do nich trafia, bo zostało wyrażone w sposób nieszablonowy. Wiele osób nie ma już odruchów patriotycznych bo mają uraz do tej sztuczności, tych akademii, staroświeckości tego. Żeby przekazać tradycję każde pokolenie musi znaleźć odpowiednie formy, które nie trafiają na opór odbiorcy. Lubię brać stare treści, również w biznesie, i wprowadzić jakąś zmianę, żeby to przywrócić do życia. I tak też się stało w momencie wyzwania na pojedynek Nigela Farage'a. I media na całym świecie podchwyciły ten przekaz. Zrobiło się głośno.

Trudno jest zrobić karierę w innym kraju. Jakie cechy trzeba mieć? Jaka jest Pana recepta na sukces?
Od wielu lat już się nie zastanawiam, kim jestem, po prostu sobą, taką mieszanką polsko-angielską z domieszką francuskiej kultury. Ludzie mieszkający w innych krajach czy emigrujący do nich nabierają pewnych cech, choćby elastyczności myślenia. Od urodzenia wiem, że wszystko da się rozwiązać na dwa sposoby: polski i angielski. I tu dochodzimy do sytuacji, że trzeba zacząć myśleć lateralnie, szukać trzeciej drogi, to jest akt twórczy. Wtedy ma się pomysły. Najlepiej jeden, ale bardzo dobry pomysł. I wtedy jest rezultat.

Skąd zamiłowanie do sztuki?
Z tradycji. Mam w rodzinie kilku profesorów historii sztuki. I to jest zaraźliwe. Od wczesnych lat, jak zwiedzam zabytki, np. w Warszawie, czuję się jak u siebie w domu. W pewnym sensie nie jestem z tego świata. Jestem takim przedwojennym Polakiem, uwielbiam klasycyzm, bo on nie wychodzi z mody. Lubię rzeczy trwałe. Moja babcia miała przed wojną pałac w Gozdowie koło Płocka. Pałac został spalony. Opowieści o nim mnie uformowały. Mając 6 lat, obiecałem babci, że odbuduję jej pałac, i to uczyniłem, ale w Londynie.

Jak doszło do powstania pomnika Złotego Ułana w Kałuszynie?
Mój ojciec był bardzo skromnym człowiekiem. W ogóle nie opowiadał o swojej zwycięskiej szarży. Ja się dowidziałem o tym z internetu pięć lat temu i postanowiłem wybudować pomnik. Pojechałem do Kałuszyna i poszedłem na spotkanie z burmistrzem. Powiedziałem, że za wszystko zapłacę. Miasto się zgodziło. Postawiłem jeden warunek, że cokół musi być z czerwonego granitu, a ułan musi być pozłacany. I udało się. Powstał bardzo unikalny pomnik w pełni klasycystyczny. I podbił serca Polaków. Dzięki jednemu z historyków, których mam w rodzinie, dowiedziałem się, że oryginalnie kolumna Zygmunta była z czerwonego granitu, a król był pozłacany. Nawiązałem przy okazji do historii z czasów rzymskich. Wtedy też stawiano pomniki z czerwonego granitu, a postaci były pozłacane. Uparłem się, by był to pomnik radosny. Upamiętnia nie tylko tatę, ale całą polską kawalerię.

Wierzę w rewolucję permanentną, a nieuchronnymi jej elementami są błędy i porażki. Bez takich przeszkód człowiek niczego by się jednak nie nauczył i nie rozwijałby się. Trzeba się rozwijać

Kim był Pana tata?
Był prawnikiem przed wojną. Po wojnie się nostryfikował z prawa w Anglii. Był m.in. prawnikiem generała Andersa. Umarł bardzo wcześnie w wieku 48 lat. W ogóle go nie pamiętam. Tata leży na Powązkach w grobie rodzinnym.

Rozmawiało się w Pana domu rodzinnym o historii?
Ja byłem otoczony historią. Generał Anders, generał Haller, sąsiadem z naprzeciwka był generał Rayski, który dowodził lotnictwem przed wojną, literaci, arystokracja, premierzy. Jako 10-latek tłumaczyłem przyszywanemu wujkowi generałowi Romanowi Odzierzyńskiemu, dowódcy artylerii, że źle ustawił swoje działa. Byłem otoczony takimi ludźmi, w Londynie, ale duchowo w przedwojennej Polsce. Wtedy mówiliśmy - też w czasach komunizmu - że Polska nie leży nad Wisłą, ale nad Tamizą.
Spotkanie z kim Pan zapamiętał?
Myślę, że był to generał Ludomir Rayski, dowodzący przed wojną lotnictwem. Mianowany generałem jeszcze przez komendanta Józefa Piłsudskiego. Po roku został wyrzucony ze względów politycznych, a potem jak przyszła wojna, to Sikorski go wysłał razem z innymi przedstawicielami tzw. sanacji na wyspę na wybrzeżu Szkocji. Sanacja nie lubiła się z Sikorskim i wzajemnie. Sanatorzy byli zrozpaczeni, bo chcieli walczyć, a zostało im to uniemożliwione, więc generał Rayski zapisał się do lotnictwa brytyjskiego jako zwykły szeregowiec. I w końcu miał szansę latać ponownie, już w 1944 r. latał z Brindisi we Włoszech z zaopatrzeniem dla powstania warszawskiego. Generał Rayski mnie, 10-letniemu chłopakowi, tłumaczył, opowiadał, czego dokonał. To był taki osobisty przekaz starszego pana dla mnie, młodego chłopaka. To dalej we mnie żyje.

Spotkania z ważnymi dla Polski osobami odbywały się w kuchni, u nas w domu. To było moje życie codzienne. Byłem otoczony sławami. Wolałem te starsze osoby w swoim towarzystwie niż kolegów ze szkoły. To byli wielcy ludzie, patrioci, żołnierze, działacze. Podoba mi się, że teraz te wszystkie wspomnienia, np. dotyczące żołnierzy wyklętych, wracają, co mnie bardzo cieszy. Nie myślałem, że to jeszcze nastąpi. To odżyło u młodych. Ludzie potrzebują tożsamości. Dziko się cieszę z tego, że do łask wróciły tematy historyczne, choćby mnogość tygodników historycznych w Polsce. Dla popularyzacji historii to świetna sprawa. Piętnaście lat temu bałem się globalizacji. Teraz uważam, że nie ma czego się bać, wystarczy być sobą, mieć swoją godność, korzenie, a tożsamość się bierze z historii.

Kto jeszcze interesuje się historią?
Teraz uważam, że to młodzież jest zafascynowana odkrywaniem jej. Ich rodzice nie mieli czasu, bo po upadku komuny zajmowali się biznesem, dorabianiem, zwiedzaniem świata. Teraz nastąpiła stabilizacja i pytanie, co dalej? Większe zainteresowanie wynika z przestawienia z ilości na jakość. Są te wszystkie zdobycze XXI w., ale dzięki nim ponownie zdobywa się XIX, XVIII w. No i oczywiście pan Putin robi nam wielką łaskę pod tym względem, to, co on robi, oznacza, że za dwadzieścia lat Rosja rozpadnie się tak, jak w swoim czasie Związek Radziecki. Czyli im gorzej, tym lepiej, jak mówił Lenin.

Spotkania z ważnymi dla Polski osobami odbywały się w kuchni. To było moje życie codzienne. Byłem otoczony sławami

Co Pan szykuje?
Łuk triumfalny. Za pięć lat jest rocznica wielkiej Bitwy Warszawskiej, wielkiego zwycięstwa marszałka Piłsudskiego nad Rosjanami. Pomyślałem, że trzeba sobie i Rosjanom przypomnieć, że jesteśmy jedynym narodem, który ich pobił trzy razy w historii. Trzeba to uczcić w godny sposób. Już dwa postawiłem, takie małe, 10-metrowe. Powinien być w stylu łuku w Paryżu, który liczy sobie 51 m. Nasz musi mieć 52 m wysokości, w Warszawie w Śródmieściu, oczywiście klasycystyczny.

Na jakim ten projekt jest etapie?
Wszystko się bardzo dobrze posuwa do przodu. Obliczyłem, ile to wszystko będzie kosztować. Jakieś ćwierć miliarda, ja załatwię pieniądze, to nie będzie miasta grosza kosztować. Czekam na reakcję władz. To może być fajne doświadczenie, trzeba przekonać o tym ludzi. To krok na większą skalę, w stolicy. Rozważamy różne lokalizacje, plac na Rozdrożu, rondo de Gaulle'a, plac Defilad i plac Piłsudskiego, najmniej prawdopodobna. Osobiście na dziś myślę o placu na Rozdrożu. Łuk taki byłby z tarasem widokowym, parkingiem podziemnym, sklepami, tak jak się to dziś robi. Musi to żyć, musi służyć Polakom, a nie być czymś martwym. To ma być dla ludzi, takim centrum spotkań. Chciałbym, żeby miasto na tym zarabiało. W Paryżu grube miliony wpadają do kasy miasta. Tak też mogłoby być w stolicy.
Dlaczego w Pana wypowiedziach pojawia się postać Napoleona?
On był bardzo dynamiczny, a przy okazji mało kto wie, że jedna z jego dewiz osobistych brzmiała tak: "Co godzinę zwycięstwo", miał na myśli nie tylko te na polu bitwy, lecz także te w życiu codziennym. Trzeba się rozwijać na wszystkich frontach. U mnie w pałacu w Londynie właściwie w każdym pokoju mam pamiątki przypominające o Napoleonie. My go bardzo czcimy. I nawet Anglicy, tradycyjni wrogowie Francji, go czczą. Winston Churchill miał na biurku posąg Napoleona. Cesarz Francji był wzorem dla wielu osób. Choćby dla Piłsudskiego.

A skąd u Pana zainteresowanie baletem?
Balet mi uratował życie. Dziesięć lat temu nabawiłem się cukrzycy. Wiedziałem, że należy coś zrobić dla ciała. Zacząłem chodzić na fitness, ale to się okazało nudne, więc spróbowałem baletu. I okazało się, że zadziałało. Codziennie o 10 rano jestem na półtorej godziny w studiu baletowym. Czasami jestem jedynym mężczyzną w grupie ćwiczących na 30 osób. Jest muzyka, jest ruch, balet stał się formą religii dla mnie. To rodzaj medytacji, odcięcia się od codziennych trosk, zmartwień, obowiązków. Wchodzę w świat harmonii. Żona mnie wzięła na "Jezioro łabędzie" i od tego czasu pokochałem balet. Wtedy zrozumiałem siłę i potęgę baletu. W ciągu jednej sekundy. Balet jest tańcem klasycznym. To jest jak świątynia grecka, ale w ruchu, w takt muzyki. Mnie to kręci, że to jest takie niedwudziestowieczne. Jestem z innej planety. Tęsknię do tej starej Europy.

Czego się Panu nie udało załatwić? Co chciałby Pan osiągnąć?
Chciałbym zostać najsławniejszym tancerzem na świecie, choćby najstarszym.

Ma Pan jakieś marzenie?
Ja mam tysiąc marzeń na sekundę.

Jakiś sposób na mniej stresujące życie?
Ja się teraz o wiele mniej stresuję niż kiedyś. Zachowuję zimną krew. Jestem dobry, jak są kryzysy. To wyniosłem z doświadczeń biznesowych i życiowych. Jako dwudziestolatek byłem nazywany "Janek panikarz". Teraz jestem bardzo spokojny, nawet jeśli dookoła mnie wszyscy chodzą nerwowi. To można w sobie wyrobić. Trzeba wypracować, jeśli chce się osiągać sukcesy. Wszędzie w każdej sferze życia są kryzysy i one są bardzo stresujące. Potrzeba dystansu do wszystkiego, czasem intuicji. Ja to w sobie wyrobiłem. Jak Napoleon czy Piłsudski.

Czy ma Pan jakieś wady?
Nie widzę w sobie wad. (śmiech) Jestem nastawiony na czyn, na teraźniejszość, na przyszłość. Nie analizuję swoich wad, nie rozczulam się nad sobą.

Czy jesteśmy odbierani na Wyspach Brytyjskich jako tania siła robocza?
W niektórych środowiskach tak, ale teraz to się zmienia, bo Polacy się szybko uczą, orientują się, jakie są realia rynku, jaka jest ich wartość. Polacy są dwa razy lepsi od Brytyjczyków. Pracodawcy to doceniają. Są tacy, nawet czytałem wypowiedź jednego lorda, że Anglika nie zatrudni. Polacy pracują z uśmiechem, zasuwają, zarabiają, oszczędzają, budują, ratujemy Anglię. Tak jak kiedyś polscy piloci, tak teraz polscy pracownicy. Nasi zajmują już stanowiska dyrektorskie. Gdyby nasi wyjechali, ich gospodarka by stanęła. Polska znowu zbawia Europę.

Jak Pan postrzega system wartości we współczesnym świecie?
Ja wierzę w rewolucję permanentną, a nieuchronnym elementem są błędy i porażki, ale bez takich przeszkód człowiek niczego by się nie nauczył i nie rozwijał. Trzeba się rozwijać. Iść do przodu, do przodu.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Nie tylko o niedźwiedziach, które mieszkały w minizoo w Lesznie

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Romantyk z duszą rewolucjonisty. Rozmowa z księciem Janem Żylińskim, który chce postawić Łuk triumfalny w rocznicę Bitwy Warszawskiej - Portal i.pl

Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska