Rozpędzona lokomotywa wbiła się w auto. Tragedii można było uniknąć

Radosław Dimitrow
Radosław Dimitrow
Dworzec kolejowy w Gogolinie nieopodal, którego doszło do tragicznego wypadku.
Dworzec kolejowy w Gogolinie nieopodal, którego doszło do tragicznego wypadku. Archiwum
15 listopada 1966 r. na przejeździe kolejowym w Gogolinie rozpędzona lokomotywa wbiła się w auto.

Była godzina 10.27. Stację kolejową w Górażdżach minęła lokomotywa o numerach bocznych ET-21130 pędząca w kierunku Kędzie­rzyna. Dyżurny ruchu zawiadamia o tym przejeździe 10 dróżników pracujących na posterunkach pomiędzy stacjami Gogolin i Zdzieszowice. Jest już jednak za późno - dróżnik z Gogolina nie opuszcza szlabanów. Chwilę później na torach pojawia się rozpędzona lokomotywa.

W tym samym czasie na tory wchodzi kobieta z dzieckiem. W ostatnim momencie orientuje się, że szlabany powinny być zamknięte - udaje jej się uciec. W tym samym momencie maszynista Tadeusz Jaje widząc tę sytuację zauważa, że na drodze odbywa się normalny ruch i zaraz może dojść do wypadku. Dlatego odruchowo załącza hamulce. Mimo tego nie jest w stanie zatrzymać kolosa pędzącego z prędkością 80 km/h.

- Semafor przed stacją Gogolin dawał mi wolną drogę - relacjonował Tadeusz Jaje. - 50 metrów przed przejazdem zauważyłem, że szlaban nie jest opuszczony. Zacząłem hamować, ale było już za późno. Przy tej prędkości na zupełne wyhamowanie trzeba około 300 metrów.

Rozpędzona maszyna z impetem uderza w warszawę, kierowaną przez 38-letniego Józefa Pakosza z Jemielnicy. Sypie się szkło, a lokomotywa przez ponad 64 metry pcha jeszcze wrak samochodu przed sobą. W środku siedziała jeszcze 35-letnia Apolonia Pakosz, żona Józefa. Obaj zginęli na miejscu. Osierocili dwójkę dzieci w wieku 7 i 12 lat.

Tuż po wypadku dyżurny ruchu zarzekał się, że powiadomił dróżników o przejeździe lokomotywy we właściwym czasie. Ten drugi sugerował natomiast, że powiadomienie przyszło zbyt późno, bo lokomotywa pojawiła się na przejeździe zaraz po tym, jak ten kończył odnotowywać meldunek w zeszycie.

Prokuratura Powiatowa w Krapkowicach oraz funkcjonariusze krapkowickiej milicji jeszcze tego samego dnia wszczęli śledztwo ws. jednej z największych tragedii, do jakich doszło na gogolińskim przejeździe.

Już zaraz po wypadku wiadomo było, że tragedii można było uniknąć. Z obu stron torów jeszcze przed rokiem ustawiono bowiem sygnalizację świetlną. Przez 12 miesięcy nikt się jednak nie zatroszczył o to, by urządzenia uruchomić. Stały więc przed przejazdem bezużyteczne. Milicjanci z ruchu drogowego ustalili także, że „krzyż świętego Andrzeja” był ustawiony bardzo wysoko, przez co kierowca mógł nie zauważyć ostrzeżenia o przejeździe kolejowym

W tekście wykorzystano archiwalne relacje i zapiski z przebiegu wypadku opublikowane w Trybunie Opolskiej 20 listopada 1966 r. Artykuł powstał we współpracy z Piotrem Smykałą, znawcą lokalnej historii i autorem książek.
Tragedii można było uniknąć

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska