Rusy idą! - wspomnienie tragedii z 1945 roku

Redakcja
Helena Kurda cudem uniknęła gwałtu. Uratował ją Polak, parobek w jej gospodarstwie. Powiedział żołnierzom, że to jego żona.
Helena Kurda cudem uniknęła gwałtu. Uratował ją Polak, parobek w jej gospodarstwie. Powiedział żołnierzom, że to jego żona.
Śląskie rodziny źle wspominają zimę 1945 roku. Żołnierze Armii Czerwonej zabijali lub wywozili mężczyzn, masowo gwałcili kobiety.

Reinholdowi Lepiorzowi Sowieci dwa razy zabrali ojca. Pierwszy raz w Dziergowicach - dokąd rodzina uciekła z Nieznaszyna - przyszli po niego żołnierze, by zabrać go, jak zapewniali, do demontażu fabryk w Zdzieszowicach lub Kędzierzynie-Koźlu. Nie pomogły płacze ani błagania. Zostawili mu tylko tyle czasu, by mógł się ubrać i w paru słowach pożegnać z bliskimi. Razem z nim zabrano z wioski nielicznych mężczyzn, którzy nie byli na wojnie. Pan Reinhold, wtedy 10-letni chłopiec, pamięta dobrze ich nazwiska. Brzmią swojsko: Basista, Spleśniały, Pośpiech, Janik, Księżyk, Mende.

Pójdziesz z nami
W zapewnieniach czerwonoarmistów prawdy było tyle, co w komunikacie Radia Erewań. Mężczyźni wyjechali, ale nie do Kędzierzyna, tylko do Dniepropietrowska i nie do demontażu Blachowni, tylko do huty, produkować artyleryjskie łuski. Ojciec Reinholda, którego przed poborem do Wehrmachtu uchroniły wrzody żołądka, raz za razem mdlał z głodu, wysiłku i gorąca bijącego od hutniczych pieców.\

- Kiedy wrócił w sierpniu, nie poznałem go - wspomina pan Reinhold. - Oczy zapadły się gdzieś w głąb twarzy, a jego kości obciągnięte skórą można porównać tylko do wizerunków zagłodzonych więźniów niemieckich obozów koncentracyjnych. Wyniszczony organizm już nigdy nie wrócił do równowagi.

Na początku stycznia 1946 roku ojciec Reinholda zmarł. Wtedy Sowieci zabrali mu go po raz drugi.
Do dziś nie ma żadnych pamiątek po ojcu. Rodzinny dom w Nieznaszynie spłonął podpalony przez "wyzwolicieli". Podobnie jak 23 inne budynki i prawie wszystkie stodoły we wsi.

Mimo 65 lat, jakie upłynęły od tamtej zimy, pan Reinhold nie może pozbyć się obrazów tamtej tragedii. I sam już nie wie, czy bardziej przerażająca była śmierć pensjonariuszy klasztornego domu starców, których Rosjanie zastrzelili, zanim zdołali ruszyć się z łóżek, czy gwałty na dziewczynach, których dopuścili się żołnierze, nie bacząc na obecność w tym samym pokoju 10-letniego dziecka.

- Od tego czasu komunizm był dla mnie zawsze czymś najgorszym - mówi Reinhold Lepiorz. - Wiem, że Niemcy w czasie wojny w wielu miejscach nie zachowywali się lepiej. Ale przynajmniej po wojnie przeprowadzili denazyfikację, przyznali się do zbrodni, wypłacali jakieś odszkodowania. My nie doczekaliśmy się nigdy ze strony Rosjan nawet najbardziej symbolicznych przeprosin.
Rosjanie dobrzy, Rosjanie źli
Pierwsze radzieckie jednostki frontowe pojawiły się w naszym regionie 19 stycznia 1945 roku. Walki o ostatnie skrawki dzisiejszego województwa opolskiego - okolice Paczkowa i Otmuchowa - trwały aż do maja. Zginęło w nich 25-30 tys. żołnierzy Armii Czerwonej. Zmarłych mieszkańcy Śląska szanują. Stawiają na Wszystkich Świętych znicze na ich grobach. Ale żywi zostawili po sobie raczej złe wspomnienia. Chociaż nie wszyscy.

- Miałem niecałe sześć lat, kiedy weszli Rosjanie - wspomina pan Wiktor z Nowej Wsi Królewskiej. - Miejscową piekarnię zajęło wojsko. Chodziliśmy tam jako dzieci, bo głód był wielki. Jeden striełok wynosił nam po kryjomu chleb. Do czasu, kiedy ktoś go wsypał i został rozstrzelany. Odtąd skradaliśmy się pod żołnierską stołówkę, gdzie Rosjanie wylewali resztki zupy. Jak się miało szczęście, można było dostać trochę albo chociaż wybrać z tych zlewek chleb. Mama suszyła go na piecu i gotowała na nim wodzionkę. Ale raz trafiła się strażniczka, kobieta, złapała mnie przy tych zlewkach i tak skopała, że leżałem potem przez kilka dni chory. Rosjanie, jak wszyscy, byli i źli, i dobrzy.

Nadciągających Sowietów wyprzedzała zła sława o nich. Reakcją na nią była zwykle ucieczka.
- Na furmankę ładowało się najpotrzebniejszy dobytek i usadzało na niej najstarszych domowników, z tyłu doczepiało krowę i ruszaliśmy w drogę - wspomina Helmut Paździor, były poseł mniejszości niemieckiej, w 1945 roku 5-letni chłopiec. - Z Leśnicy uciekliśmy do Januszkowic, stamtąd do Zdzieszowic, z powrotem do Leśnicy, stamtąd do Zalesia itd.

W Januszkowicach mały Helmut pierwszy raz widział żołnierzy ubranych w białe maskujące kombinezony. Wpadli do domu z wymierzoną bronią. Rodzinę uratował robotnik przymusowy, Ukrainiec. Zanim pociągnęli za spust, zdążył krzyknąć, że tu mieszkają porządni ludzie i traktowali go dobrze. Poskutkowało.

Nie wszyscy mieli tyle szczęścia. U sąsiadów padły strzały i zginęli ludzie. Inni sąsiedzi na czas opuścili mieszkanie i ukryli się w leju po bombie. Stracili dom zniszczony przez Rosjan, którzy znaleźli zdjęcia ojca rodziny w niemieckim mundurze i spalili je razem z budynkiem.

- Na ogół nie udawało się ocalić dobytku - dodaje Helmut Paździor. - Jak wyjeżdżaliśmy z domu, mama pozamykała część pokoi na klucz. Nic nie pomogło. Drzwi zostały wyważone, a wszystkie sprzęty i ubrania rozszabrowane albo zniszczone. Ocalały za to konie, które Rusy zabrali naszymu ołpie. Szczególnie żałował pięknego czarnego ogiera. Tymczasem te konie uciekły od Rosjan i same wróciły do domu.

- Sowieci zaraz po wejściu do naszej dzielnicy kazali nam się wynosić z domów - wspomina pani Anna z Nowej Wsi Królewskiej, wtedy niespełna 16-letnia dziewczyna. - Pieszo doszliśmy z rodzicami i bratem do Dębskiej Kuźni. Pukaliśmy do obcych ludzi, żeby nas przyjęli. Ktoś dał‚ kromkę chleba, ktoś kartofel.
Kiedy rodzina pani Anny po dwóch miesiącach wróciła do siebie, mieszkanie było splądrowane.
- Łóżka i szafy poprzewracane, na podłodze w kuchni leżały porozbijane słoiki. Krasnoarmiejcy nie znali weków i nie umieli ich otwierać, więc je rozbijali. Nie wiem, ile udało się im zjeść mięsa pomieszanego ze szkłem, ale poniszczyli bardzo dużo. Przychodzili wiele razy później. Podczas jednej z wizyt zabrali maszynę do szycia "Singer". Do naprawy, jak zapewniali. Reperują ją do dziś.

Uciekasz, więc giń
Johannes Kiwitz po przejściu frontu miał 16 lat. Chował zmarłych zabitych przez Rosjan w Dobrodzieniu.
- Prawie codziennie kogoś grzebaliśmy - mówi. - Podział pracy był prosty. Starsi przywozili trupy na wózku, którym przed wojną woziło się warzywa do sklepu, my, młodzi, kopaliśmy groby. A o śmierć było wtedy bardzo łatwo. Pamiętam, chowałem człowieka o nazwisku Gajda. Imię wyleciało mi z pamięci. Szedł do gospodarza po mleko. Na widok Rosjan przestraszył się i schronił się w stodole. To wystarczyło, by go Ruscy znaleźli i zastrzelili.

Na cmentarzu w Dobrodzieniu leży 50 pochowanych wtedy osób. Połowa z nich to zamordowani przez Rosjan cywile.

Wizytówką sowieckich żołnierzy w czasach górnośląskiej tragedii były - obok morderstw na cywilach i grabieży - gwałty na kobietach.

- Moja mama, Helena Kurda (po mężu Gorny), wówczas 19-letnia piękna dziewczyna, niemal cudem uniknęła gwałtu - mówi Barbara Kaczmarczyk z Dobrodzienia, członkini zarządu TSKN. - Przeniosła się do gospodarstwa cioci pod lasem, żeby nie rzucać się w oczy, ale pewnego dnia przed tym domem zatrzymała się bryczka pełna sowieckich żołnierzy.

Helena Kurda broniła się dzielnie. Uciekła przed napastnikami do komórki i rzucała w nich słoikami. Krzyczała: Matko Boska, ratuj! Ale zdawało się, że nie uniknie swego losu. Żołnierze pocięli już na niej ubranie.

- Uratował ją Polak, który był w tym gospodarstwie parobkiem - opowiada pani Barbara. - Okłamał ruskiego oficera, że mama jest jego żoną. Dopiero wtedy sołdaci ustąpili i poszli sobie. Ale mama była tak przerażona, że następne pół roku spędziła sama, nie odzywając się do nikogo. Długo wracała do siebie.

- Dla żołnierzy Armii Czerwonej - źle odżywionych i nie wypoczętych - seks był często jedynym sposobem na rozładowanie stresu - mówi prof. Bogdan Cimała z UO. - W powiecie kluczborskim liczba gwałtów była tak wielka, że władze polskie stworzyły kobietom możliwość dokonania aborcji. Skorzystało z niej co najmniej 120 kobiet. W szpitalu wenerycznym po przejściu frontu znalazła się m.in. 80-letnia zakonnica, która przecież nie szukała przygód.

Ze Śląska Opolskiego wywieziono na Wschód od 20 do 90 tys. mężczyzn. Zgwałconych kobiet i zamordowanych mężczyzn nikt już dokładnie nie policzy. Ślązacy pamiętają o nich 31 stycznia - w Dniu Pamięci o Tragedii Górnośląskiej.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska