Ruszamy na podbój stolicy

Lina SZEJNER
Łatwiej wielbłądowi przejść przez ucho igielne niż młodemu człowiekowi przez testy warszawskich pracodawców - twierdzi Opolanka, która "zakotwiczyła" w Warszawie.

Joanna Madejska po ukończeniu dziennych studiów na wydziale zarządzania i prawa na Uniwersytecie Wrocławskim zdecydowała się szukać pracy poza Opolem. - Wybierałam między Wrocławiem a Warszawą - wspomina. Zdecydowałam się wyruszyć "na podbój" stolicy, ponieważ miałam tam już brata, który podnajmował mieszkanie i właściwie to zadecydowało. Razem wyjdzie taniej. Rodzice mieli znajomą, która nawet zaoferowała mi pracę, ale ja czułam się doskonale wykształconą, przebojową osobą, która sama sobie poradzi. Nie tylko nie chciałam pomocy pani Zosi, ale nie miałam ochoty nawet korzystać z jej doświadczenia i wskazówek. Czułam się samodzielna, samorządna, odważna... Ale życie szybko mi utarło nosa.
Joasia zaczęła szukać pracy tak jak wiele osób, które przyjeżdżały szukać szczęścia do Warszawy.

- Brałam Gazetę Wyborczą, spisywałam adresy firm szukających pracowników i wysyłałam "cefałki", jak w tamtejszej gwarze nazywa się civi. Po pewnym czasie przychodziły do mnie tylko niemal jednakowo brzmiące, lakoniczne odpowiedzi: "dziękujemy, nie skorzystamy z pani ofert, wpisujemy Panią do naszej bazy danych".
Zauważyłam, że najczęściej pojawiały się ogłoszenia o poszukiwaniu asystentek dyrektora. Taka praca nie była szczytem moich marzeń, ale wyobrażałam sobie, że jeśli zacznę być "prawą ręka" szefa, to wiele się nauczę i z czasem awansuję. Ze zrozumieniem przyjmowałam wymagania pracodawców: dwa języki obce, doskonała znajomość komputera i oczywiście wyższe studia, nawet podwójne. Okazało się, że jeśli się to wszystko posiadało już można było... parzyć kawę.
Kilka razy znalazłam się w gronie szczęśliwców, których pracodawcy zaprosili na tzw. spotkania przesiewowe. Nie były to - jak się spodziewałam - rzeczywiste rozmowy, ale zaproszenie do wypełniania testów. W testach były pytania dotyczące tematów merytorycznych, ale wśród nich znajdowały się głupie, a nawet bardzo... (nie wiem, jak to określić) nieeleganckie i niedyskretne. Jednego z nich nie zapomnę. Brzmiało dokładnie tak: Czy często w towarzystwie puszczasz bąki? Do dziś nie wiem, w jakim celu pracodawca takie pytanie wstawił do testu i jakiej odpowiedzi oczekiwał...

Jedno z pytań brzmiało zagadkowo: Jedziesz samochodem, w którym znajduje się kilkoro kolegów, laptop i bardzo ważne dla firmy dokumenty. Silnik się zapalił... Co lub kogo ratujesz najpierw?
Punkty zdobyły te osoby, które napisały nie o swoim udziale w gaszeniu pożaru, ale od razu porozdawały role kolegom, by wspólnie wynieść z samochodu wszystko, co się dało...
- Tego typu pytania służą wyłanianiu liderów, organizatorów, przywódców zespołu - mówi Joanna. Osoby o cechach przywódczych szybciej od innych dostają pracę, są najbardziej poszukiwane, ale bardzo trudno się zorientować, jakie pytania służą wyłonieniu takich liderów.
Pewnego razu Joanna, przychodząc na spodziewaną rozmowę kwalifikacyjną, ze zdumieniem stwierdziła, że oprócz niej zaproszono jeszcze kilka osób. Przypuszczała, że będą proszone kolejno do sąsiedniego pomieszczenia. Ale - nie. Wpuszczono wszystkich i zamknięto drzwi. Byliśmy tam obserwowani przez 8 godzin. Na dworze i w sali panował wielki skwar. W pomieszczeniu bulgotał ekspres do kawy, ale nie zaproponowano, by można było z niego skorzystać ani też go wyłączyć, choć parował i irytował. Nie pozwolono też otworzyć okien.

- Niektórzy od razu zaczęli się ciskać, próbować otwierać lufcik, wyłączać ekspres... - wspomina Joanna. Najwięcej punktów nabili sobie ludzie, którzy ze spokojem czekali na dalszy rozwój sytuacji, a zwycięzcą został chłopak, który nie tylko przyjmował wszystko ze stoickim spokojem, bez nerwów, ale jeszcze wyjął z kieszeni kartonik z soczkiem, który kupił w bufecie. To znaczyło, że jest przewidujący i potrafi cierpliwie zmierzać do celu. Przyszły pracodawca urządził nam w ten sposób szkołę przetrwania.
Koledzy Joanny startowali do stanowisk oferowanych przez znane europejskie firmy doradcze, które mają w Warszawie swoje przedstawicielstwa. Odpowiadali na testowe pytania, które wydawały im się zbyt szczegółowe i mało istotne. Praktyka pokazała, że to, co oni ocenili jako nieważne, pracodawca ocenił jako najważniejszy element osobowości.
Twierdzące odpowiedzi na pytania o to, czy w szkole prowadziłeś np. drużynę zuchów, czy należałeś do harcerstwa, czy pełniłeś w drużynie jakąś funkcję - były najwyżej punktowane - mówi Joanna. Pracodawcy poszukują bowiem osób, które potrafią pracować w zespole i nim kierować.

Bardzo wiele pytań testowych dotyczy zainteresowań pozazawodowych.
- Jeden z moich kolegów dostał pracę, choć jego test właściwie nie różnił się od testu przyjaciela, który także się ubiegał o to samo stanowisko. Otóż jeden z nich uprawiał kajakarstwo i na pytanie, czy uprawia sport, odpowiedział twierdząco, że trenuje dwa razy w tygodniu. Rano. Pracodawca wyciągnął z tego kilka wniosków: że młody człowiek przywykł do rannego wstawania, że jest dobrze zorganizowany, że jest zdrowy...
Dyplom ukończenia studiów jest podstawą do wszelkich rozmów z pracodawcami o pracy.
- Nie ma szans na nią nawet taka osoba, która nie zrobiła dyplomu, choć ma za sobą cały tok studiów. Pracodawca ocenia takiego człowieka jako niesolidnego i mało ambitnego.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska