Ryszard Szurkowski: - Polacy dziś nie finiszują

Krzysztof Strauchmann
Krzysztof Strauchmann
Ryszard Szurkowski: – Wielu działaczy sportowych zaczęło mieć dość Szurkowskiego i Szozdy, bo... za często wygrywaliśmy.
Ryszard Szurkowski: – Wielu działaczy sportowych zaczęło mieć dość Szurkowskiego i Szozdy, bo... za często wygrywaliśmy.
Jak się przyglądam młodym zawodnikom, to widzę, że nie trenują. Po prostu jadą 5-6 godzin, ale to nic nie daje, bo na wyścigu trzeba być przygotowanym na akcje, przeciwności, góry, przyspieszenia, duże tempo pod koniec. Polacy nie finiszują, bo się ich tego nie uczy - mówi znany kolarz.

- Wszyscy zastanawiali się jak to będzie, gdy Szozda z Szurkowskim spotkają się na jubileuszu kolarskim Franciszka Surmińskiego. A tu Stanisław Szozda wstał i oświadczył, że między nim a panem nigdy nie było konfliktu. Była tylko sportowa przyjaźń i rywalizacja.
- W czasie, gdy rzekomo między nami była największa kłótnia, mieszkaliśmy w jednym pokoju. Ze zdziwieniem czytaliśmy rano, co pisze na ten temat prasa. W tym okresie w Polsce jeździło wielu świetnych zawodników, nie tylko Szozda i Szurkowski. Bardzo dobry był na przykład Janek Brzeźny, który dwa razy wygrał Tour de Pologne, wyścig dookoła Anglii, dwa razy mistrzostwa Polski. Oni też powinni wygrywać, ale sezon niestety ma określoną liczbę wyścigów. Jak sobie przypominam, wielu działaczy sportowych zaczęło mieć dosyć Szurkowskiego i Szozdy. Mnie, bo wygrałem trzy Wyścigi Pokoju. Komentowano: Czemu ciągle ten sam zwycięża? Może ktoś następny by wygrał! I zaczęto burzyć klimat wokół nas. Wreszcie ze Staszkiem Szozdą powiedzieliśmy sobie: OK. konkurujemy, ale tylko na trasie. Pojechaliśmy tak w wyścigu dookoła Polski w 1974 roku. Ścigaliśmy się tylko między sobą: na etapy, na górskie i lotne premie. Zburzyliśmy w ten sposób tradycyjną strategię na wielkich wyścigach. Tam drużyna jeździ na najlepszych, bo inaczej wszyscy mogą być przegrani. Ścigając się ze sobą, myśleliśmy, że skorzysta na tym ktoś z naszych, bo przecież startował wtedy Janusz Kowalski, Wojciech Matusiak, Zbigniew Krzeszowiec. Mogli wygrać, ale wygrywał kto inny. Od wiosny następnego roku zrezygnowaliśmy z udowadniania sobie, kto z nas jest lepszy. Znowu byliśmy jedną drużyną. Kiedy Staszek był mocny, to on wygrywał, kiedy ja byłem mocny, ja wygrywałem. Pojechaliśmy na mistrzostwa świata, na Wyścig Pokoju i wygraliśmy. Proszę pamiętać, że kariera sportowa jest bardzo krótka. Przegapienie jednej sekundy jest nieodwracalne. Każdy zawodnik ma lata dobre i słabsze, ale potem znów może być najlepszy. Sportowiec na świeczniku musi się pogodzić z tym, że kibice zapamiętają nie tylko jego zwycięstwa, ale i klęski. Dla mnie taką zapamiętaną chwilą triumfu był mój odjazd na mistrzostwach świata albo na etapie Wyścigu Pokoju z Lublina do Rzeszowa. Ale kibicom zapadła też w pamięć moja przegrana w 1972 roku na etapie z Gery do Karlovych Varów w Wyścigu Pokoju. Tak jest w sporcie.

- 3 marca w 1968 roku na przełajach w Prudniku zdobył pan tytuł mistrza Polski, pokonując miejscowego faworyta Franciszka, Surmińskiego. Jak pan zapamiętał ten wyścig?

- Dla Franka Surmińskiego to było wtedy bardzo ważne, żeby wygrać. I pewnie byłby mistrzem, gdyby nie to, że tego dnia trafił na silniejszego. On mnie wtedy nie znał, ja jego zresztą też nie. To był dla mnie pierwszy ważny wyścig. Pamiętam, że był taki moment, gdy wszyscy zostali z tyłu i jechaliśmy tylko we dwóch. I wtedy Franek mówi do mnie: Idź na zmianę i ciągnij ile możesz! Jak pociągnąłem, to on został z tyłu. Surmiński walczył wtedy o drugie miejsce z Krzysiem Stecem, który go dogonił po kolejnej przewrotce. Zapamiętałem tę sytuację i nazwisko rywala, bo to był mój pierwszy tytuł mistrzowski. Zwracałem potem uwagę, co się dzieje z Frankiem Surmińskim. Pamiętam, że w 1968 roku razem jechaliśmy w wyścigu dookoła Polski. Pamiętam go jako szkoleniowca, kiedy przyjeżdżał z młodym Stachem Szozdą, który jest ode mnie cztery lata młodszy, z Barcikiem, Kocotem. Widać było w jego charyzmie, że może zrobić dużo. Potrafił przekazać swoją moc młodszym kolegom i trzeba się było liczyć z tym, co robi, i z ludźmi, których wyszkolił. To naprawdę wielka szkoda, że tylko 6 lat szkolił młodych. Opolszczyzna miała wtedy świetnych kolarzy. Po Szoździe, Barciku, po Bezdzietnym i Oszuście z młodszego pokolenia, mogli przyjść następni. Pas ziem zachodnich, Opolszczyzny sprzyjał powstawaniu silnych charakterów, pewnie z racji pochodzenia tych ludzi. Franek Surmiński odszedł pewnie dlatego, że z kolarstwa nie mógł utrzymać rodziny. Musiał się zająć pracą w gospodarstwie, w ogrodnictwie. Trzeba to zrozumieć.

- Może to wina ówczesnych działaczy sportowych?
- Nie wiem, czy można mieć pretensje do działaczy sportowych, że go nie zatrzymali, ale szkoda, że tak łatwo odpuścili. Takie sytuacje zdarzają się do tej pory. Kiedy ja startowałem, jeżdżeniem na rowerze zarabiało się na życie codzienne, ale nie na przyszłość. Mieliśmy najwyżej finansowy zapas na rok do przodu. Nawet ci najlepsi, tak jak ja, Staszek Szozda, Janek Brzeźny czy Zygmunt Hanusik. Dziś niestety również najlepsi kolarze odchodzą zarabiać pieniądze. Być może doczekamy się czasów, że nie będą musieli zostawiać tego, co robią najlepiej, żeby móc utrzymać rodzinę.

- Pan też zaczynał jako chłopak z małej miejscowości. Ciężko się było przebić?
- Ja od początku wiedziałem, że przeznaczony jest mi rower. Przez pięć lat marzyłem, próbowałem, trenowałem, sprawdzałem się. Nie zawsze stać mnie było nawet na dętki, które przebijały się na fatalnych drogach. Jeździłem na wyścigach okolicznościowych, świętach ludowych, wyścigach z okazji 1 Maja, nawet na jubileuszu jakiejś rzeźni. Przez pięć lat byłem na papierze zawodnikiem Ludowych Zespołów Sportowych. Nawet złożyłem jakieś podpisy jako członek LZS, ale ich nigdy nie odnaleziono, bo gdy przyszły sukcesy, pewnie musiałbym wrócić do LZS. Myślę, że ludzie z dużą wiarą dochodzą do tego, o czym marzą. Może nie wszyscy, nie zawsze, ale często.
- W jednym z wywiadów opowiadał pan o kolarskim przesądzie, że banan w kieszeni przynosi kolarzowi szczęście.
- Na wyścigach jeździło wtedy wielu znakomitych kolarzy. O wygranej często nie decydowała siła fizyczna, bo wszyscy byliśmy doskonale przygotowani, ale cechy psychiczne. Żeby zdobyć psychiczną przewagę, wystarczył gest, głośne słowo na starcie, że jestem dziś w znakomitej formie, że przyjechałem żeby wygrać. Albo właśnie banan w kieszeni. Rywalom dawał do myślenia: Jak zje banana, to będzie mocny! Ciekawe, kiedy go zje. I wszyscy byli zaprzątnięci myślą, jaki ten banan przyniesie pożytek zawodnikowi, zamiast myśleć, jak walczyć, wygrać, atakować. Trudno w to może uwierzyć, ale wtedy ubiór, nowe skarpetki, rękawice, czapeczka mogły przesądzić o zwycięstwie. W PRL-owskich czasach powszechnego niedoboru to było wydarzenie, gdy ktoś na wyścigu miał coś nowego. Z zagranicy przywieźliśmy nowe czapeczki i już byliśmy lepsi od rywali w Polsce, choć fizycznie wcale nie. O sukcesach decydowały drobiazgi. Na wielu wyścigach w kraju i za granicą pozory swojej mocy, jakie stwarzaliśmy, pozory swojej niezawodności, dobrego przygotowania, radości na starcie powodowały, że przeciwnik tracił wiarę w zwycięstwo. Zaczynał się z nami liczyć. A jak sportowiec zaczyna mieć takie myśli, stawka się wyrównuje i wygrywa ten, kto bardziej wierzy w sukces.

- Co złego dzieje się we współczesnym polskim kolarstwie, że brakuje nam sukcesów?
- Moje pokolenie mozolnie ćwiczyło to, co kolarz powinien umieć - umiejętność jazdy w rytmie, jazdy na czas. Tempówki czasowe, finisze, umiejętności rozprowadzenia się i siłę do jazdy po górach. Nie chodzi o to, żeby pod górę cały czas jechać z całych sił, ale żeby być na szczycie z najlepszymi. Wytrzymać ich tempo, gdy atakują, i jeszcze je poprawić. Tak robiliśmy i stąd brały się nasze wyniki. Teraz każdy z młodych sportowców myśli, że wystarczy jeździć na rowerze, żeby być kolarzem. A jeśli jeździ dużo, to na pewno jest dobrym kolarzem. Nie brakuje im zdrowia i czasu, kolarstwo traktują jak swój zawód, tymczasem wyników brakuje. Jak się przyglądam młodym zawodnikom, to widzę, że nie trenują, tylko jeżdżą na rowerach. Tylko niektórzy, jak Majka Włoszczowska czy Olka Dawidowicz, mają trenera, który pilnuje, żeby coś konkretnego robili na treningu: ćwiczyli siłę, wytrzymałość, szybkość. Żeby trenowali odpoczynek, bo to też się robi w ruchu. Inni po prostu jadą 5 - 6 godzin, ale to nic nie daje, bo na wyścigu trzeba być przygotowanym na akcje, przeciwności, góry, przyspieszenia, duże tempo pod koniec. Polacy nie finiszują, bo się ich tego nie uczy.

- Trenerów brakuje?
- Dziś trener to często menedżer, który musi załatwić rower, pensję, zawieźć na wyścig. Na trening brakuje mu czasu, bo zajmują go sprawy organizacyjne. W efekcie zawodnicy jadą bez niego. Mamy obecnie trzy kluby kolarskie: DHL ze Zbyszkiem Szczepkowskim, grupę Mróz z Kosmalą i ostatnio CCC z Wadeckim. Jeśli oni nie poświęcą paru złotych na szkoleniowca, żeby prowadził treningi na zgrupowaniach, to kolarze dalej nie będą odnosili sukcesów. Zawsze będą się tylko bronić, dojeżdżać na metę bez walki. Co roku mamy świetnych juniorów. Poziom szkół mistrzostwa sportowego jest w miarę dobry, bo tam decyduje "punktomania". Chłopaków 16-, 17-letnich żyłuje się dla wyniku, bo za każdy ich zdobyty punkt są pieniądze. Za naszym mistrzem świata juniorów Michałem Kwiatkowskim już pewnie chodzą przedstawiciele zagranicznych klubów. A on musi jeszcze co najmniej 5 lat trenować, żeby zostać dobrym zawodowcem. Jeśli teraz przejdzie do zawodowego peletonu, to dostanie "robótkę" ciągnięcia, pracowanie dla lidera i na tym się zakończy dla niego kariera sportowa. Będzie to taki zawodnik jak np. Sylwek Szmyd. Bardzo dobry robotnik, ale sukcesów dla Polski nie przynosi. I nie możemy mieć do niego o to pretensji, bo on tak zarabia na życie.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska