Sam przeciw Polsce

Archiwum prywatne
Marek Kubala nie zamierza zrujnować reszty życia. Wsiadł na rower, ostro trenuje. Postanowił wjechać na Śnieżkę.
Marek Kubala nie zamierza zrujnować reszty życia. Wsiadł na rower, ostro trenuje. Postanowił wjechać na Śnieżkę. Archiwum prywatne
Przypadek Marka Kubali, biznesmena pochodzącego z Opola, jest jak scenariusz filmu "Układ zamknięty". 11 lat siedział na ławie oskarżonych, zanim doczekał się wyroku. Niewinny i kompletnie zrujnowany.

Zarzuty postawiono mu 13 grudnia 2000 roku. Oszustwa podatkowe, przemyt aut, korupcja, przebijanie numerów rejestracyjnych, posługiwanie się sfałszowanymi opiniami technicznymi pojazdów, przestępczość zorganizowana… Prokurator oszacował, że przez Kubalę Skarb Państwa stracił minimum 450 tysięcy złotych. W tamtych latach przy takiej kwocie areszt to był automat - Kubala wylądował za kratkami.

W 2008 roku wałbrzyski Sąd Rejonowy wydał wyrok uniewinniający. Prokuratura wniosła apelację. 20 stycznia 2011 roku Sąd Okręgowy w Świdnicy uniewinnił go definitywnie. Był niewinny, wolny i zrujnowany.

Kubala mówi, że kiedy człowiek koncentruje się na sobie i na swojej sprawie, w końcu zostaje sam. Walczący samotnik, już bez żony, bez rodziny. Często na rauszu - żeby nie sfiksować.

- Teraz ciąży na mnie dług w wysokości 14 milionów złotych, co łącznie z odsetkami daje 40 milionów złotych - opowiada. - No, to ja skarżę państwo, chcę zwrotu wraz z utraconymi zyskami. To państwo zniszczyło mi życie, biznes i wpędziło w długi.

To najwyższy jak dotąd pozew o odszkodowanie w Polsce przeciwko Skarbowi Państwa.
Kubala pozwał też sędziego, który rozstrzygał w Wałbrzychu w jego sprawie, choć został przyłapany na jeździe na podwójnym gazie.

- Ten pozew złożyłem w sądzie w Opolu. Dlaczego w tym mieście? - chwilę się zastanawia. - Pochodzę z Opola, wychowałem się tutaj, poza tym daleko od Wałbrzycha, więc mogę liczyć na obiektywizm. O tym, że sędzia prowadził po pijaku, zrobiło się głośno w lokalnych mediach. Jakby nic się nie stało, orzekał nadal w mojej sprawie. Powinien się wyłączyć, nie powinien orzekać w żadnej sprawie. Nietykalny… Dlaczego sędziemu wolno prowadzić na podwójnym gazie? To ja go teraz skarżę o 100 tysięcy złotych.

Kubala przed sądem stawał zawsze sam, bo bał się, że za jego plecami adwokat pójdzie na układ z prokuraturą lub sądem. I tak facet po technikum mechanicznym stał się specem od prawa.

- Początkowo myśleli, że jestem wariat: bez adwokata w tak poważnej sprawie?! - opowiada Kubala. - Ale potem mecenasi z trzydziestoletnim stażem, którzy bronili innych współoskarżonych, wyrażali się o mojej linii obrony z szacunkiem.

Biznes pełną twarzą

Dzieciństwo i młodość upłynęły mu w bloku przy ulicy Wrocławskiej w Opolu. Potem życie rzuciło go do Wałbrzycha i tam wypływa na szersze biznesowe wody. Z przytupem.
- Założyłem pierwszy sex-shop na Dolnym Śląsku, "Afrodyta". Maści, gadżety i inne akcesoria, branży uczyłem się od zera.

I jakoś tak akurat do Wałbrzycha przyjechał minister Balcerowicz, a za nim "Teleexpress". Do wizyty ministra zrobili przebitki w mieście, w tym o jego sex-shopie. No i poszło w Polskę, jak to Balcerowicz budzi rynek i powstają lokalne biznesy.

- Materiał opatrzono komentarzem, że seksowna pończocha może posłużyć za pasek klinowy do auta - śmieje się Kubala. - Bo oprócz sex-shopu, który zostawiłem do prowadzenia żonie i koledze, zająłem się też samochodami.

Sprowadzał pierwsze holenderskie auta do Wałbrzycha, potem amerykańskie i kanadyjskie marki: Dodge Caravan, Plymouth Voyager, Ford Aerostat, Chevrolet Lumina. Szły jak ciepłe bułki.

Dopóki w 1999 roku nie wprowadzono zaporowych ceł na auta ze Stanów, a nie zaskoczyły go z dnia na dzień, bo już wcześniej główkował o innym biznesie. Kupił ziemię i postawił halę.

- Informację, że Seat poszukuje ludzi do autoryzowanej sprzedaży swoich aut na Dolnym Śląsku, przeczytałem w gazecie - opowiada.

Pojechał do Warszawy, nie był jedynym chętnym, ale przekonał do siebie przedstawicieli Iberia Motor Company. Podpisał umowę i został autoryzowanym dilerem. Kiedy już dostał umowę, czytał ją wielokrotnie, bo nie dowierzał, że tak poważnego biznesu się dochrapał.
Nie upłynął rok, a on już miał największy udział w dolnośląskim rynku sprzedaży marki.
- Uwierzyłem, że urodziłem się do biznesu, miałem w sobie elastyczność i odwagę - tłumaczy.

Chociaż, jak mówi, rósł na garnizonowych podwórkach, bo ojciec był wojskowym, to ze sformatowanymi działaniami niewiele miał wspólnego.

- Zatrudniałem 25 pracowników i rocznie w Wałbrzychu sprzedawałem 300 samochodów - wspomina. - Byłem w pierwszej dziesiątce najlepszych dilerów w Polsce, więc raz w miesiącu zapraszano mnie do Warszawy. Wspólnie opracowywaliśmy strategię firmy. Prezes mnie cenił, bo nie należałem do tych ostrożnych.

Zasiadał tam w gronie poustawianych już gości, widział, że wszedł do biznesu, o jaki zawsze mu chodziło.

- Nie bałem się ryzykować, miałem odwagę zamawiać - tłumaczy. Jak się składało zamówienie w fabryce, samemu projektowało się wyposażenie pod kątem klientów, ale też szybko trzeba było płacić za auta.

Pozostali dilerzy w Polsce zamawiali po kilka sztuk, on pierwsze zamówienie złożył na… 80.

- Dzwonili do mnie z Warszawy, czy się nie machnąłem - śmieje się Kubala. - Powiedziałem, że nie, choć tak naprawdę pracownik się pomylił, zamiast raz 40, kliknął dwa razy. Nie bałem się, bo znałem rynek. Był taki moment, że po Wałbrzychu z nowych aut jeździły same seaty.

Dziś rozumie, że szło mu za dobrze….

Do więzienia

Według Kubali, specjalnie wybrali datę 13 grudnia.
- Żebym długo ich pamiętał, bo to w Polsce data symboliczna. Mogli go bez tej pokazówki wezwać na przesłuchanie i zamknąć w areszcie.

- Ale zrobili to jak na planie gangsterskiego filmu, tak, żeby mnie za jednym ciosem pogrążyć i zniszczyć w oczach opinii publicznej - podkreśla.
13 grudnia 2000 roku, godzina 6.00. Walenie do drzwi, wokół domu faceci w kominiarkach. Potem okaże się, że to funkcjonariusze Straży Granicznej, było ich osiemdziesięciu. Prokurator stał przed drzwiami.

- Od wejścia darli się: "Dawaj dokumenty, Kubala!", a ja nie wiedziałem, o co im chodzi - wspomina. - Postawili mnie do pionu, bez koszuli, założyli kajdanki, tak przez pół dnia kazali stać. Do pracy schodzili się pracownicy, zaczęli ich przesłuchiwać. Dom przewrócili do góry nogami…

Potem zawieźli do aresztu. Na korytarzu w kilkumetrowych odstępach stali jego współpracownicy, każdy miał swojego strażnika.

- Kiedy mnie wezwali, powiedzieli: "No, Kubala, wpieprzyłeś się, tamci się przyznali. Tylko nie bajeruj!". Nie wiedziałem, o co im chodzi… - mówi. W tym dniu usłyszał zarzuty.

- Że oszukałem państwo na minimum 450 tysięcy złotych. Przecież to było nielogiczne - dziwi się nadal Kubala. - Zaniżając cło, sztucznie windowałbym zyski. W związku z tym wykazywałbym większy dochód, płaciłbym większe podatki…

Dla prokuratora ten absurd nie miał znaczenia. 15 grudnia wałbrzyski sąd podjął decyzję o 3-miesięcznym areszcie.

- To, czego wtedy doświadczyłem, nie da się zapomnieć do końca życia - mówi z opuszczoną głową. - Więzienne prycze, ohydne żarcie i wszystko próbuje człowiekowi wbić w mózgownicę, że jesteś nikim. Zaskarżyłem ten areszt, sąd zobaczył miałkość prokuratorskich argumentów, po ponad trzech tygodniach mnie wypuścili. Ale prokurator był szybszy, zwołał konferencję prasową, bez sądu gość mnie oskarżył i skazał. Żywcem mój biznes pogrzebał.

W tym czasie w dolnośląskich gazetach pojawiły się nagłówki: "Przekręty na samochodach", "Ujawniony przemyt".

No i banki cofnęły wszystkie kredyty.
- Ludzie uwierzyli mediom, nie mogę ich za to winić - mówi spokojnie Kubala. - Jak tylko mnie wypuścili, poszedłem do salonu samochodowego.

Był pusty. Zniknęły auta i wyposażenie. Za to banki domagały się natychmiastowej spłaty wierzytelności. Przystąpiły do windykacji.

A Kubala zachodził w głowę: dlaczego? Wiedział, że był czysty, nie robił żadnych machlojek, przekrętów. Dlaczego ktoś chciał go wrobić? Tak było, aż kiedyś przed kolejną rozprawą podszedł do niego jeden z dziennikarzy i zabrał go na stronę.

- Powiedział mi, że jeden z oskarżających mnie prokuratorów jest powiązany rodzinnie z innym dilerem samochodów w Wałbrzychu - mówi Kubala. - I wtedy wszystkie klapki w głowie zaskoczyły…

O tych powiązaniach pisał też "Puls Biznesu", porównując sprawę Marka Kubali do sprawy Romana Kluski i jego Optimusa oraz JTT Computer. Puls napisał: "wrogie i bezpodstawne akcje prokuratury wobec tych firm nastąpiły w tym samym czasie".

O, takiego… nie poddam się!

Kubala uratował tylko halę, w której kiedyś był najlepszy salon samochodowy na Dolnym Śląsku. Nie hula po niej wiatr, bo Kubala ją wynajmuje.

- Dzięki tej hali mam dochód - mówi. - Z wynajmu mam, co miesiąc sześć tysięcy, ale komornik zostawia mi niecały tysiąc. Resztę przeznacza na poczet 14-milionowego długu.
Kiedy popatrzył pierwszy raz na akt oskarżenia, nie wiedział, czy się śmiać, czy wyć z wściekłości.

- Przecież to był błąd na błędzie. Nie wpisano numerów rejestracyjnych samochodów, nie wpisywano dat, kiedy miało dochodzić do zarzucanych mi czynów - wylicza. - Ten akt oskarżenia był sklecony naprędce, na siłę i jeszcze nieudolnie. Uznałem, że nie będzie mi potrzebny żaden mecenas. Bałem się, że będzie chciał doprowadzić do ugody, a ja ze strachu się zgodzę. O, takiego… - demonstruje gest Kozakiewicza. - Byłem niewinny, więc postanowiłem dowieść tego przed sądem.

Na pierwszej rozprawie złożył wniosek o odesłanie prokuraturze aktu oskarżenia do poprawki.

- Sąd się przychylił, chociaż wcześniej wszyscy ze mnie pokpiwali - wspomina. - Prokuratura dostała na to tydzień, a odesłali dopiero za pół roku. Tacy to są profesjonalni.

Nie marnował czasu, każdy dzień spędzał nad aktami.
- Brałem te tomy dzień po dniu, znałem je na pamięć - opowiada. - Wiedziałem, na której kartce jakich szczegółów brakowało. A brakowało sporo, po prostu burdel…
Na kolejnej sprawie znowu składa wniosek o odrzucenie.

- Wtedy sąd zapytał, czy przychylają się do mojego wniosku pozostali oskarżeni, a ich mecenasi poopuszczali głowy - mówi z uśmiechem. - No i znowu akta powędrowały do poprawki…

W 2004 roku akt oskarżenia nadal miał braki. Rok później było podobnie.
- W 2005 też złożyłem wniosek, sędzia przyznał, że są błędy, ale je dopuszcza. No i jeszcze złożyłem skargę na przewlekłość postępowania. Adwokaci pozostałych oskarżonych błagali mnie, żebym ją wycofał, bo sąd tym tylko wkurzę. Ale ja nic nie miałem do stracenia.

Sąd wypłacił mu 34 tys. złotych odszkodowania za to, że proces tak się ślimaczył.

Jednośladem na prostą

- Uniewinniono mnie po jedenastu latach, a te wyliczenia, które zrobiła straż graniczna, były wyssane z palca - mówi. - Nic się po prostu nie trzymało kupy, nie było żadnego przestępstwa.

Po tych jedenastu latach utopionych w sądzie i alkoholu popatrzył kiedyś w lustro. Zobaczył zrujnowanego faceta. Uznał, że musi coś ze sobą zrobić, bo nie zamierza zrujnować reszty życia.

Wsiadł na rower, postanowił, że wjedzie nim na Śnieżkę. - Zacząłem ostro trenować - opowiada. - Teraz jeżdżę po kilkadziesiąt kilometrów dziennie, mało tego, zdobywam nagrody.
Do życia niewiele mu trzeba, choć z tego tysiąca, co zostawia mu komornik, trudno się utrzymać. Dorabia więc pracami budowlanymi i udzielaniem… płatnych porad prawnych.

Czy ma żal do wymiaru sprawiedliwości? Przyznaje, że nie może ręczyć za siebie, gdyby kiedyś spotkał prokuratura, który go oskarżał. Że może mu zwyczajnie przywalić w pysk.
- Ale we wrocławskim składzie sędziowskim jest fantastyczny człowiek - dodaje po chwili Kubala. - To dzięki niemu odzyskałem wiarę, że nie wszyscy sędziowie są tacy sami.
Bezduszni i wyniośli. Ten człowiek zapytał mnie tak po ludzku, czy mam za co żyć.

To właśnie wrocławski sąd apelacyjny uznał, że wałbrzyski sąd niesłusznie odrzucił pozew Kubali o te 40 milionów i nakazał ponownie go rozpatrzyć. Nie ma już dość sądów?
- Nie, bo ja teraz stoję z drugiej strony - tłumaczy Kubala. - Muszę pokazać sędziom i prokuratorom związanym z moją sprawą, że nie można bezkarnie gnoić niewinnych ludzi.

O pozwie przeciwko sędziemu, który złożył w Opolu, Kubala mówi, że zobaczy, co z tego wyjdzie. W opolskim sądzie okręgowym potwierdzają, że wpłynął taki pozew i wydano już postanowienie o częściowym zwolnieniu Kubali z kosztów.

A jak już wygra te ostatnie bitwy?
- Nie pójdę na wódkę i nie założę żadnego interesu - zapewnia. - Zrobię tak jak Roman Kluska, który nie wrócił do biznesu, ale zajął się swoim życiem. Marek Kubala jest współzałożycielem stowarzyszenia "Niepokonani". - To oni pomogli mi nabrać sił - mówi.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska