Elżbieta Bielnicka-Moc pracuje w Publicznej Szkole Podstawowej nr 12 w Kędzierzynie-Koźlu
- Opisywane w tym tygodniu w NTO przypadki przemocy w jednej ze szkół w Kędzierzynie-Koźlu rodzą pytania, czy agresja wśród uczniów zaczyna się wymykać spod kontroli. Czy prawo pięści coraz silniej rządzi wśród dzieci i młodzieży?
- Agresja jest coraz bardziej powszechna, to prawda, ale czy wymyka się spod kontroli? Uważam, że nam - pedagogom i nauczycielom - jeszcze nie, ale w niektórych domach niestety tak.
- Chce pani powiedzieć, że rodzina jest źródłem agresji, którą dziecko przynosi do szkoły?
- Zachowania dzieci są modelowane przez dorosłych. Dziecko rodzi się czyste jak biała kartka, nie robi się złe samo z siebie. Ono patrzy i naśladuje zachowania ze swojego otoczenia. Dom rodzinny dla młodego człowieka ma decydujące znaczenie.
- Młodość bywa głupia i musi się wyszaleć, ale kiedy uczeń uczniowi wkłada głowę do sedesu (co się zdarzyło w podstawówce w Azotach), to już nie są wybryki, tylko zwyczaje z kryminału. Czy dla sprawcy takich czynów jest miejsce w jakiejkolwiek szkole?
- Szkoła nie może pozbyć się ucznia. Do 18 roku życia podlega on obowiązkowi szkolnemu. Zawsze trzeba dać mu szansę, ale po kolejnych przewinieniach wyciągać też konsekwencje z jego zachowania.
- Rodzice dzieci maltretowanych przez innych uczniów nie mają prawa się domagać, by dyrekcja relegowała czarne owce ze szkoły?
- W takich sytuacjach trzeba wspólnie dyskutować, jak pomóc rozwiązać problem, a nie się go pozbyć. W skrajnych przypadkach istnieje możliwość przeniesienia dziecka do innej szkoły, ale decyzję podejmuje tu kurator oświaty, po uzyskaniu zgody rodziców ucznia. Sąd rodzinny może też zadecydować o umieszczeniu dziecka w placówce opiekuńczo-wychowawczej. Sama szkoła nie ruguje uczniów. Ona jest od tego, by ich edukować.
- Często prosicie sąd rodzinny o pomoc?
- Niestety, coraz częściej. Wzrasta u nas liczba uczniów i rodzin mających dozór kuratora sądowego.
- Problem przemocy dotyczy tylko chłopców?
- Nie. Poziom agresji bardzo rośnie wśród dziewcząt i ma ona takie przejawy, jak u chłopców: bójki, wymuszenia, zastraszanie, wagary. Obserwujemy to nawet u dziewczynek z klas I-III.
- Skąd się taki bunt bierze już u tak małych dzieci?
- To nie młodzieńczy bunt, tylko patologia społeczna. Najczęściej problem ten dotyka dzieci z rodzin mocno zaburzonych. Jeśli dziecko wymusza pieniądze na podwórku, a rodzice przymykają oko, z czasem uczeń zaczyna to samo robić w szkole.
- Czy dzisiejsza młodzież ma więcej problemów niż nastolatkowie przed 10-20 laty?
- Tak.
- Może dlatego, że kiedyś funkcjonował bardziej surowy model wychowania?
- Nie. Kiedyś rodzice wracali z pracy o 15.00 i mieli czas dla dziecka na wspólny obiad i kolację, niedzielny spacer, rozmowy o radościach i problemach. Dziś każdy członek rodziny wraca do domu o innej godzinie i sam odgrzewa sobie obiad w mikrofalówce.
- Czy uczniowie chętnie przychodzą do pedagoga szkolnego, czy to gabinet, do którego drzwi niechętnie się puka?
- Kwestia osobowości pedagoga szkolnego. Dzieci przychodzą do tego, do kogo mają zaufanie.
- Z jakimi problemami przychodzą do pani?
- Z całym wachlarzem problemów, spod których najczęściej przeziera samotność. Jeszcze kilka lat temu nie znałam w pracy zjawiska depresji dziecięcej. W tej chwili już jest.
- Jakie pani widzi rozwiązanie tej sytuacji?
- Rodzice powinni zrozumieć, że to ich rolą jest wychowywanie dziecka. Zadaniem nauczycieli jest uczyć, a wychowanie jedynie wspomagać. Dziecko w szkole przebywa tylko kilka godzin dziennie. Pozostałych kilkanaście zostaje z rodzicami. A właściwie - coraz częściej - z samym sobą i z nierozwiązanymi problemami.
- Dziękuję za rozmowę.
.