Schronisko na Kopie Biskupiej ma już 85 lat!

Krzysztof Strauchmann
Krzysztof Strauchmann
Od tego czasu schronisko właściwie się nie zmieniło, nie licząc                         dobudowanego górnego tarasu.
Od tego czasu schronisko właściwie się nie zmieniło, nie licząc dobudowanego górnego tarasu. Krzysztof Strauchmann
Było opuszczane, pustoszone, rozkradane, ale zawsze wracało do życia. Jedyne nasze górskie schronisko na Kopie obchodzi 85. urodziny.

Według autorów książki "Turystyczne tradycje Głuchołaz i Zlatych Hor" pierwsze, niewielkie schronisko w tym miejscu wzniesiono w latach 1923-1924.

Nosiło imię Oberschlesierhutte, co przetłumaczono jako Chata Górnoślązaków. Jakieś pół godziny dalej, po czechosłowackiej wtedy stronie granicy znajdowało się już wybudowane w 1893 roku schronisko Franza Rudolfa, mieszkańca wioski Petrovice po drugiej stronie Kopy, zwane od jego nazwiska Rudolfsheim.

Sudeckie towarzystwo turystyczne z Prudnika chciało postawić swój obiekt, po niemieckiej stronie granicy. Pierwszy budynek okazał się zbyt mały na potrzeby coraz większego ruchu turystycznego.

Dwa lata po oddaniu chatę rozebrano, a na jej miejscu postawiono większy obiekt turystyczny, który w zasadniczym zrębie pozostał niezmieniony do dziś. Jego otwarcie miało miejsce w 1927 roku.

Dwie cegły Erwina Mechy

- W 1924 roku byłem pracownikiem Huty Królewskiej w Chorzowie i należałem do organizacji "Alfa Bund". Związek zorganizował wycieczkę blisko tysiąca osób na Kopę Biskupią - napisał w swoich wspomnieniach Erwin Mecha z Chorzowa, w latach 50. kierownik schroniska na Kopie.

Los związał go z tym miejscem jeszcze na długo przed wojną. We wspomnieniach opisał wycieczkę z 1924 roku. Granicę polsko-niemiecką turyści przekroczyli w Bytomiu. Pierwszą noc spędzili na kwaterach prywatnych w Prudniku. Rankiem pieszo wycieczka wyruszyła przez Szwedzki Szaniec w Lesie Prudnickim do Dębowca i Nowej Wsi (obecnie Wieszczyna), a potem do Pokrzywnej.

- Na placu przy szosie, niedaleko leśniczówki w Pokrzywnej nagromadzony był materiał budowlany z odezwą na tablicy do turystów, aby każdy coś wziął ze sobą, idąc do góry, i złożył na wskazanym miejscu - wspominał po latach Erwin Mecha. - W moim plecaku, który nie był wielki, przeniosłem dwie cegły. Silniejsi nawet deski targali na górę. Odłożywszy na miejscu ten przygodny bagaż, poszliśmy na szczyt, gdzie stała mała chatka, w której można było coś kupić.

Wiersz Roberta Streibla

Joanna Turek urodziła się w Jarnołtówku (wtedy Arnoldsdorfie) w 1930 roku. Jest ostatnią mieszkanką wsi, która została tu po wojnie i pamięta miniony świat.

Dwa tygodnie temu w Niemczech spotkała się z kolegami i koleżankami ze swojej klasy, z przedwojennej szkoły w Jarnołtówku. Wspominali, śmiali się, śpiewali dawne piosenki szkolne. Na koniec złożyli się po parę euro, żeby wykupić na kolejnych 20 lat miejsce na grób ich szkolnego nauczyciela Roberta Steibla.

Umarł w 1946 roku w prowizorycznym getcie w centrum wsi, gdzie spędzono ludność niemiecką czekającą na wysiedlenie. Jest pochowany w ukochanym Jarnołtówku.

- Pan Steibl był matematykiem, ale grał na skrzypcach, akordeonie i prowadził także lekcje śpiewu - wspomina Joanna Turek. - Tak nas nauczył śpiewać, że na wycieczkach, w schronisku siadaliśmy i śpiewaliśmy na trzy głosy, a inni tylko podziwiali nasze występy.

Nauczyciel Robert Steibl był miejscowym poetą, romantykiem, myślicielem. Napisał wiersz między innymi o schronisku, wysoko na szczycie Kopy, wśród strzelistych skał, które woła wszystkich i zaprasza do odwiedzin.

- Razem ze mną do szkoły chodził Hans Mattner, którego też spotkałam na zjeździe klasowym w Niemczech - opowiada pani Joanna. - Jego rodzice byli dzierżawcami schroniska na Kopie. Hans codziennie schodził z góry do szkoły, ale kiedy przychodziła zima, mieszkał we wsi u swojej ciotki.
Mattnerowie trzymali w zagrodzie przy schronisku osiołka o imieniu Jorg, który był tam też swoistą atrakcją turystyczną. Zwierzak na co dzień nosił wodę do kuchni ze źródła w pobliżu, ale czasem chodził z właścicielem po prowiant do wsi.

- Pamiętam, że kiedyś Hans przyprowadził go na sznurku do szkoły i przywiązał przy płocie - opowiada Joanna Turek. - Wszystkie dzieci rzuciły się do okien, żeby patrzyć na Jorga. Śmiechu było co niemiara i nikt nie chciał się uczyć. Nauczyciel kazał Hansowi zaprowadzić osiołka do domu.

W latach 30. las wokół schroniska był niski, z tarasu widać było rozległe doliny dookoła. W dużej sali stały stoły i bufet. Każde krzesło z tyłu miało wyrzeźbioną podobiznę ludzkiego oblicza. Podobno wyglądało to bardzo zabawnie, gdy ktoś się rozpierał na takim oparciu. W sąsiedniej mniejszej sali były prycze dla zostających na noc. Kuchnia schroniska słynęła z miejscowych specjałów, gotowanych przez panią Mattner.

Rower Adolfa Mikulca

Przed nadejściem radzieckiego frontu, w marcu 1945 cały rejon Kopy Biskupiej zajęły oddziały niemieckiej obrony terytorialnej - Volkssturmu. Prawdopodobnie wtedy schronisko opuściła rodzina Mattnerów, a obiekt opustoszał.

- W 1946 roku miałem 11 lat - opowiada Adolf Mikulec, emerytowany dziś zasłużony działacz PTTK w Nysie. - Przyjechałem z rodzicami ze Lwowa do Nysy i pierwszy raz zobaczyłem na horyzoncie góry. Dowiedziałem się od kogoś, że są jeszcze po polskiej stronie granicy. Pewnego dnia pożyczyłem od sąsiadki rower na cztery godziny i nie mówiąc nic nikomu, pojechałem na wycieczkę na Kopę.

Dojechałem do Jarnołtówka, wtedy nazywającego się Jarantowice, i pieszo popchałem rower aż do schroniska. W budynku był jakiś żołnierz Wojsk Ochrony Pogranicza, który w kuchni gotował zupę. Poszedłem razem z nim do baraków przy wieży Franza Josefa na szczycie góry, w których było więcej żołnierzy. Po drodze poczęstował mnie grochówką, którą niósł dla kolegów. Wszedłem na wieżę i - wstyd się przyznać - wyryłem na blasze swoje nazwisko.

Do domu wróciłem po 14 godzinach, o 22. Mama miała pretensje nie o to, że pojechałem na wycieczkę, ale że pożyczyłem rower od sąsiadki.

Jak opowiada dr Paweł Szymkowicz, historyk z Głuchołaz, po wojnie opuszczonym obiektem zaopiekował się Górnośląski Oddział PTTK w Katowicach. Schronisko uruchomiono ponownie 18 sierpnia 1946 roku.

W 1947 roku w miesięczniku krajoznawczym "Ziemia" ukazała się wzmianka, że jest czynne cały rok, ma 120 miejsc noclegowych z czego 35 na łóżkach i 85 na pryczach. W 1948 roku śląscy działacze PTTK oznakowali szlak turystyczny z Głuchołaz na szczyt Kopy przez schronisko. Jeszcze latem 1948 roku schronisko figurowało w biuletynie Ministerstwa Transportu w wykazie schronisk turystycznych. Niedługo potem obiekt zamknięto. Na granicy nadeszły gorsze czasy dla turystyki.

Małe dzieci Rozalii Giemzik

W 1956 roku los po raz kolejny związał z Kopą Biskupią Erwina Mecha z Chorzowa. Pracował wtedy w Bazie Ciężkiego Sprzętu Budowlanego w Świętochłowicach i w ramach zakładowych wycieczek krajoznawczych drugi raz uczestniczył w wyjeździe na Kopę.

Jego wycieczka przechodziła obok częściowo zdewastowanego budynku schroniska, a on sam bezskutecznie próbował odnaleźć dwie cegły przyniesione 30 lat wcześniej. Na początku roku 1957 dyrektor firmy ze Świętochłowic wezwał do siebie Mechę, prezesa zakładowego koła PTTK, i powiadomił go, że organizacja turystyczna może wydzierżawić obiekt schroniska.

Miesiąc później pięcioosobowa grupa pracowników zakładów pojechała na "misję" na Kopę, żeby obiekt wyremontować i przygotować do uruchomienia.

"Żyliśmy w warunkach polowych" - napisał we wspomnieniach nieżyjący już Erwin Mecha. "Sam byłem zaopatrzeniowcem, schodząc codziennie, czasem nawet dwa razy do Jarnołtówka czy Pokrzywnej po prowiant".

Późniejszy kierownik schroniska opisuje, jak kiedyś został sam w obiekcie, bo wszyscy koledzy wyjechali. Wieczorem w pustym budynku zrobiło mu się nieswojo, więc poszedł do najbliższych sąsiadów. Pół godziny drogi niżej znajduje się leśniczówka "Anusia", dziś popadająca w całkowitą ruinę. Wtedy mieszkała w niej Rozalia Giemzik z małymi dziećmi i mężem, robotnikiem leśnym. Giemzikowie kilka miesięcy wcześniej sami przenieśli się w Góry Opawskie z Podhala.

- Byłem bardzo zdziwiony, gdy gospodyni zaproponowała mi, żebym wziął ze sobą jej czteroletnią córeczkę, bo będzie mi raźniej - napisał w wspomnieniach Erwin Mecha. - Upierała się przy tym i potem w lichym odzieniu odprowadziła nas. Nigdy nie zapomnę tego epizodu. Nazajutrz rano na tle przyprószonych śniegiem drzew stała przed schroniskiem matka, aby odebrać swoją córeczkę.

Rozalia Giemzik, prawie 90-letnia mieszkanka Jarnołtówka, do dziś zastanawia się, co ją wtedy podkusiło, że starszemu panu, znajomemu, który kilka razy odwiedził ich w leśniczówce "Anusia", wypożyczyła swoje dziecko. Jest jednak pewna, że to Mecha poprosił o towarzystwo.

- Kiedy przyjechaliśmy do Jarnołtówka w 1955 roku, schronisko było w kiepskim stanie. Wiatr tylko strzelał drzwiami. Ludzie, którzy przychodzili w góry, niszczyli i rozkradali budynek. Potrafili narobić szkody nawet robotnikom leśnym - wspomina pani Rozalia. - Pan Erwin miał tam chyba bardzo nieprzyjemnie po nocach, gdy zostawał sam.

Czasem przychodził do nas na nocleg, a ja dawałam mu coś do jedzenia albo częstowałam mlekiem. Tej nocy, gdy zabrał od nas dziecko, spadł pierwszy śnieg. Rankiem pobiegłam do nich z ciepłymi ubraniami.

Tablica na plecach Adolfa Mikulca

Jesienią 1957 roku Erwin Mecha został kierownikiem schroniska, a Rozalię Giemzik PTTK zatrudniło jako sprzątaczkę. Dopóki mieszkali w "Anusi", personel domu turysty był ich najbliższymi sąsiadami.

Rodzinie Giemzików zapadł w pamięci jeszcze jeden z kierowników domu turysty, świętej pamięci pan Krempa. To on wprowadził znany do dziś zwyczaj obcinania krawatów, gdy któryś z turystów przychodził w garniturze.

Pewnego dnia żona kierownika przybiegła do "Anusi" z alarmem, że mąż poszedł do wsi i długo nie wraca. Ruszyli wszyscy na poszukiwania i Staszek Giemzik znalazł go siedzącego z plecakiem przy drodze. Zmęczony przysiadł tylko na chwilę i został tak. Zamarzł. Na buczynowej gałązce tuż obok znaleźli zawieszone klucze od schroniska.

- Doskonale zapamiętałem leśniczówkę pani Giemzikowej i mleko, którym nas częstowała przed domem - wspomina Tadeusz Padrela, turysta z Prudnika. - Pierwszy raz szedłem na Kopę w czasie kolonii wakacyjnych po swojej pierwszej klasie. Było lato 1961 roku. Szliśmy wzdłuż Cichego Potoku, potem przed bród i do góry po schodach wybudowanych z ziemi i drewna aż do leśniczówki Giemzików.

Potem było schronisko, gdzie nadal świeciło się świeczkami i latarkami, oraz wizyta na szczycie. W schronisku ciągle nie było bieżącej wody. Donosił ją na plecach kierownik, dlatego szklanka wody z sokiem wydawała mi się bardzo droga. Na szczycie pierwszy raz spotkałem dzieci z Czech. Na pamiątkę wymieniliśmy nasze grosiki na ich halerze.

Wielu turystów zapamiętało imprezy w schronisku. Zabawy sylwestrowe, a zwłaszcza coroczną Noc Kupały, gdy wszyscy goście ruszali do lasu na poszukiwanie kwiatu paproci. Tu też odbywały się turystyczne uroczystości i spotkania.

- 22 listopada 1964 roku na własnych plecach wnieśliśmy we czterech do samego schroniska tablicę poświęconą Bohdanowi Małachowskiemu - opowiada Adolf Mikulec z Nysy. - Nie było łatwo, bo po drodze dmuchał solidny wiatr i padał deszcz. Jako kandydaci na przodowników turystyki górskiej najpierw zdaliśmy egzamin przed komisją PTTK, potem złożyliśmy ślubowanie, a na koniec była mała uroczystość nadania schronisku imienia Małachowskiego i odsłonięcia tej tablicy.

Drugą tablicę na zewnętrznej ścianie budynku odsłonięto w grudniu 1981 roku, tydzień przed stanem wojennym. Nyski PTTK upamiętnił nią 100-lecie urodzin Mieczysława Orłowicza, wybitnego krajoznawcy i profesora Uniwersytetu Lwowskiego, który w latach 50. dwukrotnie był w Górach Opawskich i na Kopie.

Trzecią tablicę, na pamiątkę jubileuszu 85-lecia, odsłonią za tydzień. 11 i 12 sierpnia kierownictwo budynku Ryszard i Katarzyna Leśniewscy zapraszają turystów na urodziny jubilata. W programie festiwal piosenki, panel dyskusyjny o kondycji górskiej turystyki i prelekcje o dziejach naszego jedynego schroniska w górach. Każdy będzie mógł opowiedzieć swoją przygodę na Kopie.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska