Według autorów książki "Turystyczne tradycje Głuchołaz i Zlatych Hor" pierwsze, niewielkie schronisko w tym miejscu wzniesiono w latach 1923-1924.
Nosiło imię Oberschlesierhutte, co przetłumaczono jako Chata Górnoślązaków. Jakieś pół godziny dalej, po czechosłowackiej wtedy stronie granicy znajdowało się już wybudowane w 1893 roku schronisko Franza Rudolfa, mieszkańca wioski Petrovice po drugiej stronie Kopy, zwane od jego nazwiska Rudolfsheim.
Sudeckie towarzystwo turystyczne z Prudnika chciało postawić swój obiekt, po niemieckiej stronie granicy. Pierwszy budynek okazał się zbyt mały na potrzeby coraz większego ruchu turystycznego.
Dwa lata po oddaniu chatę rozebrano, a na jej miejscu postawiono większy obiekt turystyczny, który w zasadniczym zrębie pozostał niezmieniony do dziś. Jego otwarcie miało miejsce w 1927 roku.
Dwie cegły Erwina Mechy
- W 1924 roku byłem pracownikiem Huty Królewskiej w Chorzowie i należałem do organizacji "Alfa Bund". Związek zorganizował wycieczkę blisko tysiąca osób na Kopę Biskupią - napisał w swoich wspomnieniach Erwin Mecha z Chorzowa, w latach 50. kierownik schroniska na Kopie.
Los związał go z tym miejscem jeszcze na długo przed wojną. We wspomnieniach opisał wycieczkę z 1924 roku. Granicę polsko-niemiecką turyści przekroczyli w Bytomiu. Pierwszą noc spędzili na kwaterach prywatnych w Prudniku. Rankiem pieszo wycieczka wyruszyła przez Szwedzki Szaniec w Lesie Prudnickim do Dębowca i Nowej Wsi (obecnie Wieszczyna), a potem do Pokrzywnej.
- Na placu przy szosie, niedaleko leśniczówki w Pokrzywnej nagromadzony był materiał budowlany z odezwą na tablicy do turystów, aby każdy coś wziął ze sobą, idąc do góry, i złożył na wskazanym miejscu - wspominał po latach Erwin Mecha. - W moim plecaku, który nie był wielki, przeniosłem dwie cegły. Silniejsi nawet deski targali na górę. Odłożywszy na miejscu ten przygodny bagaż, poszliśmy na szczyt, gdzie stała mała chatka, w której można było coś kupić.
Wiersz Roberta Streibla
Joanna Turek urodziła się w Jarnołtówku (wtedy Arnoldsdorfie) w 1930 roku. Jest ostatnią mieszkanką wsi, która została tu po wojnie i pamięta miniony świat.
Dwa tygodnie temu w Niemczech spotkała się z kolegami i koleżankami ze swojej klasy, z przedwojennej szkoły w Jarnołtówku. Wspominali, śmiali się, śpiewali dawne piosenki szkolne. Na koniec złożyli się po parę euro, żeby wykupić na kolejnych 20 lat miejsce na grób ich szkolnego nauczyciela Roberta Steibla.
Umarł w 1946 roku w prowizorycznym getcie w centrum wsi, gdzie spędzono ludność niemiecką czekającą na wysiedlenie. Jest pochowany w ukochanym Jarnołtówku.
- Pan Steibl był matematykiem, ale grał na skrzypcach, akordeonie i prowadził także lekcje śpiewu - wspomina Joanna Turek. - Tak nas nauczył śpiewać, że na wycieczkach, w schronisku siadaliśmy i śpiewaliśmy na trzy głosy, a inni tylko podziwiali nasze występy.
Nauczyciel Robert Steibl był miejscowym poetą, romantykiem, myślicielem. Napisał wiersz między innymi o schronisku, wysoko na szczycie Kopy, wśród strzelistych skał, które woła wszystkich i zaprasza do odwiedzin.
- Razem ze mną do szkoły chodził Hans Mattner, którego też spotkałam na zjeździe klasowym w Niemczech - opowiada pani Joanna. - Jego rodzice byli dzierżawcami schroniska na Kopie. Hans codziennie schodził z góry do szkoły, ale kiedy przychodziła zima, mieszkał we wsi u swojej ciotki.
Mattnerowie trzymali w zagrodzie przy schronisku osiołka o imieniu Jorg, który był tam też swoistą atrakcją turystyczną. Zwierzak na co dzień nosił wodę do kuchni ze źródła w pobliżu, ale czasem chodził z właścicielem po prowiant do wsi.
- Pamiętam, że kiedyś Hans przyprowadził go na sznurku do szkoły i przywiązał przy płocie - opowiada Joanna Turek. - Wszystkie dzieci rzuciły się do okien, żeby patrzyć na Jorga. Śmiechu było co niemiara i nikt nie chciał się uczyć. Nauczyciel kazał Hansowi zaprowadzić osiołka do domu.
W latach 30. las wokół schroniska był niski, z tarasu widać było rozległe doliny dookoła. W dużej sali stały stoły i bufet. Każde krzesło z tyłu miało wyrzeźbioną podobiznę ludzkiego oblicza. Podobno wyglądało to bardzo zabawnie, gdy ktoś się rozpierał na takim oparciu. W sąsiedniej mniejszej sali były prycze dla zostających na noc. Kuchnia schroniska słynęła z miejscowych specjałów, gotowanych przez panią Mattner.
Rower Adolfa Mikulca
Przed nadejściem radzieckiego frontu, w marcu 1945 cały rejon Kopy Biskupiej zajęły oddziały niemieckiej obrony terytorialnej - Volkssturmu. Prawdopodobnie wtedy schronisko opuściła rodzina Mattnerów, a obiekt opustoszał.
- W 1946 roku miałem 11 lat - opowiada Adolf Mikulec, emerytowany dziś zasłużony działacz PTTK w Nysie. - Przyjechałem z rodzicami ze Lwowa do Nysy i pierwszy raz zobaczyłem na horyzoncie góry. Dowiedziałem się od kogoś, że są jeszcze po polskiej stronie granicy. Pewnego dnia pożyczyłem od sąsiadki rower na cztery godziny i nie mówiąc nic nikomu, pojechałem na wycieczkę na Kopę.
Dojechałem do Jarnołtówka, wtedy nazywającego się Jarantowice, i pieszo popchałem rower aż do schroniska. W budynku był jakiś żołnierz Wojsk Ochrony Pogranicza, który w kuchni gotował zupę. Poszedłem razem z nim do baraków przy wieży Franza Josefa na szczycie góry, w których było więcej żołnierzy. Po drodze poczęstował mnie grochówką, którą niósł dla kolegów. Wszedłem na wieżę i - wstyd się przyznać - wyryłem na blasze swoje nazwisko.
Do domu wróciłem po 14 godzinach, o 22. Mama miała pretensje nie o to, że pojechałem na wycieczkę, ale że pożyczyłem rower od sąsiadki.
Jak opowiada dr Paweł Szymkowicz, historyk z Głuchołaz, po wojnie opuszczonym obiektem zaopiekował się Górnośląski Oddział PTTK w Katowicach. Schronisko uruchomiono ponownie 18 sierpnia 1946 roku.
W 1947 roku w miesięczniku krajoznawczym "Ziemia" ukazała się wzmianka, że jest czynne cały rok, ma 120 miejsc noclegowych z czego 35 na łóżkach i 85 na pryczach. W 1948 roku śląscy działacze PTTK oznakowali szlak turystyczny z Głuchołaz na szczyt Kopy przez schronisko. Jeszcze latem 1948 roku schronisko figurowało w biuletynie Ministerstwa Transportu w wykazie schronisk turystycznych. Niedługo potem obiekt zamknięto. Na granicy nadeszły gorsze czasy dla turystyki.
Małe dzieci Rozalii Giemzik
W 1956 roku los po raz kolejny związał z Kopą Biskupią Erwina Mecha z Chorzowa. Pracował wtedy w Bazie Ciężkiego Sprzętu Budowlanego w Świętochłowicach i w ramach zakładowych wycieczek krajoznawczych drugi raz uczestniczył w wyjeździe na Kopę.
Jego wycieczka przechodziła obok częściowo zdewastowanego budynku schroniska, a on sam bezskutecznie próbował odnaleźć dwie cegły przyniesione 30 lat wcześniej. Na początku roku 1957 dyrektor firmy ze Świętochłowic wezwał do siebie Mechę, prezesa zakładowego koła PTTK, i powiadomił go, że organizacja turystyczna może wydzierżawić obiekt schroniska.
Miesiąc później pięcioosobowa grupa pracowników zakładów pojechała na "misję" na Kopę, żeby obiekt wyremontować i przygotować do uruchomienia.
"Żyliśmy w warunkach polowych" - napisał we wspomnieniach nieżyjący już Erwin Mecha. "Sam byłem zaopatrzeniowcem, schodząc codziennie, czasem nawet dwa razy do Jarnołtówka czy Pokrzywnej po prowiant".
Późniejszy kierownik schroniska opisuje, jak kiedyś został sam w obiekcie, bo wszyscy koledzy wyjechali. Wieczorem w pustym budynku zrobiło mu się nieswojo, więc poszedł do najbliższych sąsiadów. Pół godziny drogi niżej znajduje się leśniczówka "Anusia", dziś popadająca w całkowitą ruinę. Wtedy mieszkała w niej Rozalia Giemzik z małymi dziećmi i mężem, robotnikiem leśnym. Giemzikowie kilka miesięcy wcześniej sami przenieśli się w Góry Opawskie z Podhala.
- Byłem bardzo zdziwiony, gdy gospodyni zaproponowała mi, żebym wziął ze sobą jej czteroletnią córeczkę, bo będzie mi raźniej - napisał w wspomnieniach Erwin Mecha. - Upierała się przy tym i potem w lichym odzieniu odprowadziła nas. Nigdy nie zapomnę tego epizodu. Nazajutrz rano na tle przyprószonych śniegiem drzew stała przed schroniskiem matka, aby odebrać swoją córeczkę.
Rozalia Giemzik, prawie 90-letnia mieszkanka Jarnołtówka, do dziś zastanawia się, co ją wtedy podkusiło, że starszemu panu, znajomemu, który kilka razy odwiedził ich w leśniczówce "Anusia", wypożyczyła swoje dziecko. Jest jednak pewna, że to Mecha poprosił o towarzystwo.
- Kiedy przyjechaliśmy do Jarnołtówka w 1955 roku, schronisko było w kiepskim stanie. Wiatr tylko strzelał drzwiami. Ludzie, którzy przychodzili w góry, niszczyli i rozkradali budynek. Potrafili narobić szkody nawet robotnikom leśnym - wspomina pani Rozalia. - Pan Erwin miał tam chyba bardzo nieprzyjemnie po nocach, gdy zostawał sam.
Czasem przychodził do nas na nocleg, a ja dawałam mu coś do jedzenia albo częstowałam mlekiem. Tej nocy, gdy zabrał od nas dziecko, spadł pierwszy śnieg. Rankiem pobiegłam do nich z ciepłymi ubraniami.
Tablica na plecach Adolfa Mikulca
Jesienią 1957 roku Erwin Mecha został kierownikiem schroniska, a Rozalię Giemzik PTTK zatrudniło jako sprzątaczkę. Dopóki mieszkali w "Anusi", personel domu turysty był ich najbliższymi sąsiadami.
Rodzinie Giemzików zapadł w pamięci jeszcze jeden z kierowników domu turysty, świętej pamięci pan Krempa. To on wprowadził znany do dziś zwyczaj obcinania krawatów, gdy któryś z turystów przychodził w garniturze.
Pewnego dnia żona kierownika przybiegła do "Anusi" z alarmem, że mąż poszedł do wsi i długo nie wraca. Ruszyli wszyscy na poszukiwania i Staszek Giemzik znalazł go siedzącego z plecakiem przy drodze. Zmęczony przysiadł tylko na chwilę i został tak. Zamarzł. Na buczynowej gałązce tuż obok znaleźli zawieszone klucze od schroniska.
- Doskonale zapamiętałem leśniczówkę pani Giemzikowej i mleko, którym nas częstowała przed domem - wspomina Tadeusz Padrela, turysta z Prudnika. - Pierwszy raz szedłem na Kopę w czasie kolonii wakacyjnych po swojej pierwszej klasie. Było lato 1961 roku. Szliśmy wzdłuż Cichego Potoku, potem przed bród i do góry po schodach wybudowanych z ziemi i drewna aż do leśniczówki Giemzików.
Potem było schronisko, gdzie nadal świeciło się świeczkami i latarkami, oraz wizyta na szczycie. W schronisku ciągle nie było bieżącej wody. Donosił ją na plecach kierownik, dlatego szklanka wody z sokiem wydawała mi się bardzo droga. Na szczycie pierwszy raz spotkałem dzieci z Czech. Na pamiątkę wymieniliśmy nasze grosiki na ich halerze.
Wielu turystów zapamiętało imprezy w schronisku. Zabawy sylwestrowe, a zwłaszcza coroczną Noc Kupały, gdy wszyscy goście ruszali do lasu na poszukiwanie kwiatu paproci. Tu też odbywały się turystyczne uroczystości i spotkania.
- 22 listopada 1964 roku na własnych plecach wnieśliśmy we czterech do samego schroniska tablicę poświęconą Bohdanowi Małachowskiemu - opowiada Adolf Mikulec z Nysy. - Nie było łatwo, bo po drodze dmuchał solidny wiatr i padał deszcz. Jako kandydaci na przodowników turystyki górskiej najpierw zdaliśmy egzamin przed komisją PTTK, potem złożyliśmy ślubowanie, a na koniec była mała uroczystość nadania schronisku imienia Małachowskiego i odsłonięcia tej tablicy.
Drugą tablicę na zewnętrznej ścianie budynku odsłonięto w grudniu 1981 roku, tydzień przed stanem wojennym. Nyski PTTK upamiętnił nią 100-lecie urodzin Mieczysława Orłowicza, wybitnego krajoznawcy i profesora Uniwersytetu Lwowskiego, który w latach 50. dwukrotnie był w Górach Opawskich i na Kopie.
Trzecią tablicę, na pamiątkę jubileuszu 85-lecia, odsłonią za tydzień. 11 i 12 sierpnia kierownictwo budynku Ryszard i Katarzyna Leśniewscy zapraszają turystów na urodziny jubilata. W programie festiwal piosenki, panel dyskusyjny o kondycji górskiej turystyki i prelekcje o dziejach naszego jedynego schroniska w górach. Każdy będzie mógł opowiedzieć swoją przygodę na Kopie.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?