Się zbije, się żyje - czyli afera szklarza w Opolu

Marek Świercz
To, co zdarzyło się w połowie lat 90., można nazwać aferą gospodarczą. Ale trudno w niej szukać księgowych kantów, kredytów na słupy czy skorumpowanych urzędników. Główną rolę odegrały elegancka wizytówka i… zwykłe brukowce.

Zaczęło się banalnie, choć głośno i pozornie bez związku. Od tajemniczego chuligana, który uwziął się na szyby wystawowe w sklepach w całym mieście. Szybko stał się tematem gazet i codziennych rozmów opolan. Jak kilkanaście lat później rabuś, seryjnie napadający na bankowe ajencje i punkty bukmacherskie.
Pamiętny rabuś sprzed dwóch lat, którym okazał się być zadłużony strażnik miejski z Opola, atakował zwykle wczesnym popołudniem. Zanim musiał iść na drugą zmianę. Tajemniczy wandal sprzed ponad dekady upodobał sobie porę nocną. I był okres, gdy niemal nie było nocy, której nie rozdarłby przeraźliwy brzęk tłuczonego szkła. I pisk kół odjeżdżającego w pośpiechu samochodu.

O co mu chodzi?
Policja była coraz bardziej zła i coraz bardziej bezradna. Bo trudno było zrozumieć, o co nocnemu chuliganowi naprawdę chodzi. Na miejscu przestępstwa pozostawała zwykle ciężka kostka brukowa, którą wybił wystawową szybę. Żadnych innych śladów nie było, bo wandal nie korzystał z okazji, jaką dało zbicie szyby: nie wchodził do sklepu i niczego nie próbował ukraść. Wyglądało na to, że działa z czystej chęci niszczenia, tak jak piroman podkłada ogień, by cieszyć się blaskiem płomieni.
Ataki ciągnęły się miesiącami, w sumie policja doliczyła się 58 rozbitych szyb. Mieszkańcy kpili z bezradności stróżów prawa, a właściciele sklepów tracili cierpliwość i robili się wściekli. Bo były takie punkty handlowe, które nocny gość upodobał sobie - być może z racji położenia sprzyjającego ucieczce - szczególnie. I odwiedził je kilkakrotnie.

Jakaś taka znajoma twarz
Śledztwo - podobnie jak nocne napady - trwało i trwało. Dobrych tropów nie było. Do czasu, aż policjantom pomógł przypadek.

Ów przypadek miał miejsce przed północą 29 marca 1996 roku. Amator tłuczenia szyb pojawił się, zresztą nie po raz pierwszy, na ulicy Młodej Polski. Był tam sklep mięsny, jedna z tych placówek handlowych, w której tłukł szyby już wcześniej. Wszystko odbyło się zgodnie ze sprawdzonym scenariuszem: celny rzut kostką, dźwięk tłuczonej szyby i szybkie kroki w stronę zaparkowanego blisko samochodu. Ale tym razem chuligan miał pecha. W mieszkaniu w stojącym obok mięsnego domu był ktoś, kto bezskutecznie próbował usnąć, walcząc z bólem zęba. Gdy usłyszał pękającą szybę, szybko podszedł do okna. Mocno zaciekawiony, bo przecież nie zdarzyło się to po raz pierwszy. Zobaczył, jak idący szybkim krokiem mężczyzna wsiada do małego czerwonego samochodu. Gdy otworzył drzwi, na moment zapaliła się lampka i mieszkaniec kamienicy zobaczył twarz nocnego wandala. I zorientował się, że gdzieś już tę facjatę widział - chuligan był niezwykle podobny do szefa ekipy szklarzy, która kilka tygodni wcześniej wymieniała w mięsnym stłuczoną szybę.

Jak pech, to pech
Nie wiadomo, czy ewentualne zeznanie świadka wybryku na ulicy Młodej Polski wystarczyłoby nie tylko do zidentyfikowania sprawcy, ale też udowodnienia mu winy. Bo przecież była noc, adwokat mógłby przekonać sędziego, że świadkowi tylko się zdawało, że rozpoznał twarz sprawcy. Patrzył z daleka, a lampka w samochodzie zaświeciła się tylko na chwilkę.

Ale okazało się, że wymiar sprawiedliwości nie będzie musiał rozstrzygać tego dylematu. Dobra passa seryjnego wandala po prostu się skończyła. Tej samej nocy zaatakował jeszcze raz i - choć wcześniej pozostawał niezauważony - znowu napatoczył się na świadka. Tym razem w grę wchodziła osoba wiarygodna: policyjny informator, który akurat przechodził ulica Bończyka, gdy celnie rzucona kostka stłukła szybę w kolejnym sklepie. Świadek widział, jak młoda osoba w czarnej chustce na głowie wsiada pośpiesznie do małego czerwonego samochodu. Charakterystycznego, bo z jednym niesprawnym reflektorem.

Następnego dnia rano, gdy policjanci zaczęli te wszystkie informacje składać do kupy, okazało się, że właśnie taki samochodzik mijał w nocy policyjny patrol. Funkcjonariusze potwierdzili, że w środku dostrzegli starszego mężczyznę za kierownicą i jakiegoś młodzieńca w czarnej chuście. Teraz wystarczyło już tylko połączyć te wszystkie fakty.

Dbali o popyt
Wtedy okazało się, że choć głównym narzędziem przestępstwa pozostaje kostka brukowa, to nie bez znaczenia są też eleganckie wizytówki. Takie, jakie w opolskich sklepach od miesięcy zostawiał - tak na wszelki wypadek, bo przecież może kiedyś trzeba będzie zadzwonić… - znany opolski szklarz Józef M. Mężczyzna prowadził wtedy największy i najnowocześniejszy zakład szklarski w Opolu. Gdy policjanci przyjechali na miejsce, zastali zaparkowaną pod zakładem małą czerwoną toyotę. W środku znaleźli łom i metalowe rurki. A przed domem leżały kostki brukowe, niezwykle podobne do tych, które wcześniej policjanci znajdowali na zasypanych odłamkami szkła sklepowych wystawach. Policjanci przesłuchali nastoletniego syna Józefa M., który - nomen omen - szybko pękł i przyznał się do tego, że razem z tatą wybijał nocami szyby. Po to, by zapewnić zakładowi odpowiednio szeroki front robót.

Dziewięć zarzutów
Ustalony przez śledczych modus operandi był prosty i skuteczny. Kilka bądź kilkanaście dni przed wybiciem szyby szklarz odwiedzał wybrany punkt handlowy czy usługowy, zostawiał wizytówkę i reklamował swoje usługi. Sklepikarze byli żywo zainteresowani, bo przecież w mieście głośno było o nocnych rajdach amatora rzutu kostką. I gdy sami padali jego ofiarą, sięgali po wizytówkę i dzwonili do Józefa M. On szybko zjawiał się na miejscu, pełen udawanego współczucia, oferował wymianę szyb na nowe, najlepiej antywłamaniowe. Bo choć były trzy razy droższe, to w tak niebezpiecznych czasach wydawały się być dobrą inwestycją. A jak jakiś bardziej oszczędny handlowiec się nie godził, to wandal zawsze mógł go nawiedzić po raz kolejny.

Policyjny bilans mówił o 58 szybach wybitych w ciągu siedmiu miesięcy. Ale w akcie oskarżenia była mowa tylko o 9 szybach. Czemu? Bo tylko dziewięciu poszkodowanych zdecydowało się złożyć wnioski o ściganie. Pozostali być może uznali, że skoro chuligana namierzono, to ich problemy się wreszcie skończyły. A nie chcieli być ciągani po sądach. I można by rzec, że mieli nosa, bo proces - jak na standardy polskiej Temidy przystało - trwał w sumie 10 lat. Józefa M. skazano ostatecznie na 8 miesięcy więzienia w zawieszeniu na 3 lata. Jak na wybitnego fachowca przystało, pozostał w branży. Podobno teraz prowadzi swój zakład gdzieś pod Opolem.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska