Silna grupa inicjatywna pod wezwaniem Jana P. i paru jeszcze innych osób

Danuta Nowicka
Bookcrossing przy ulicy. Każdy może tu przyjść i wziąć sobie książkę.
Bookcrossing przy ulicy. Każdy może tu przyjść i wziąć sobie książkę. Fot. Sławomir Mielnik [o]
Jan P. - tak chce być tu nazywany - założył w Kolonii Gosławickiej coś na kształt sąsiedzkiej mafii, która pracuje na rzecz osiedlowej rodziny. Z tym, że nikomu nie zabiera, tylko dużo daje.

W domu robi to, co zaplanuje żona, ale na osiedlu usprawnienia i upiększenia to jego dzieło. Od początku do końca. Tak twierdzą sąsiedzi. Jan P., a raczej człowiek, który się chowa za tym pseudonimem, wtrąca stanowczo: - Proszę napisać, że kilka osób bardzo mi pomaga, a szczególnie Mieczysław S.

O panu Mieczysławie (nie tylko z lojalności wobec kolegi nazwiska także nie chce ujawnić) najlepiej świadczy następujące zdarzenie. W korytarzu na piętrze, gdzie prowadzi kancelarię, często palą się żarówki. I choć nie brakuje innych lokatorów, choć światłem wszyscy dzielą się po równo, nikt poza nim nie miał czasu, chęci i, powiedzmy, odwagi, żeby je wymieniać. Któregoś razu dzwonek do drzwi, w progu sąsiadka, dwa piętra wyżej: - Dobrze, że pana zastałam. Żarówka wysiadła…

Swój pierwszy społeczny czyn Jasio P. zaliczył w rodzinnej wsi, w Wielkopolsce. Miał wtedy 12 lat, zauważył, że budynek gospodarczy upatrzyły sobie bociany. Razem z młodszym bratem postanowił im pomóc. Zbudował zalążek gniazda, umieścił jakieś 8 metrów nad ziemią. Podobno boćki nieraz lekceważą tego rodzaju zaproszenia, ale w opisywanym przypadku potraktowały rzecz jak należy. Dokończyły dzieła. Co roku, ku radości mieszkańców, rodziły się maluchy i rodzice pewno nie zmieniliby adresu, gdyby nie fakt, że zabudowanie tak się zestarzało, że nadawało się do rozbiórki. Jaś, który zdążył wyrosnąć na Jana, znowu się wykazał. Wyremontował gniazdo i je umocował, tym razem na dębie. Kolejnych bocianiątek przybywało, lat także. Po upływie czterdziestu gniazdo, cięższe o dodawane co roku gałązki i inne ptasie materiały budowlane, ważyło już 400 kilogramów i z hukiem spadło. Jan P. po przeprowadzce do Opola nie przestał się interesować losem podopiecznych, tym bardziej że siostra informowała, co i jak. Listownie zadręczał gminę tak długo, aż bocianom postawiła słup z porodówką.

Bookcrossing w domku na kurzej nóżce

W Kolonii Gosławickiej, jeszcze po wojnie nazywanej Kopaliną, przy ulicy Krętej, która dzieli się na dwie nitki i przebiega pod domami od frontu i od ogrodu, wyrósł niewielki domek. Kurza nóżka z metalu z odzysku, czego zresztą nie widać (wszelkie nierówności pokryły farby z opolskiej palety, żółta i niebieska), na niej zadaszona szafka z oszklonymi drzwiczkami (sklejka z rozebranych mebli, zdemontowane okno, wyrzucone przez kogoś gumoleum jako zadaszenie, przykryte gałązkami świerku). Wewnątrz dwie półki, na półkach mroczna Olga Tokarczuk sąsiaduje z pięcioma tomami łzawych romansów, Kraszewski z poradnikiem komputerowca, peruwiański noblista Margo Vargas Llosa z „Tomkiem w grobowcach faraonów” Szklarskiego. Takich pseudoduetów, w których każdy woła innym głosem, jest więcej. Składają się na bookcrossing (20 lat temu w Ameryce powstał pomysł, by książki uwalniać z publicznych i domowych bibliotek i bez rejestracji puszczać w obieg). Kilka egzemplarzy z ulicy Krętej (zbiór zapoczątkowało 30 tytułów, prezent Miejskiej Biblioteki Publicznej) już poleciało w świat, na ich miejsce pojawiły się nowe. Jan P., który razem z żoną i córką kryje się za inicjatywą (do czego przyznaje się niechętnie, ale wyjścia nie ma; sąsiedzi, panowie Henryk i Roman, już nadali), wierzy, że na wiosnę ruch się zwiększy.

- Mamy wyjdą z wózkami na dłuższe spacery, zmęczone przycupną na ławkach i będą czytać to, co przed chwilą wypożyczyły. A w drodze powrotnej, ma nadzieję, odłożą na miejsce.

Alternatywy, przedstawionej na kartce i umieszczonej w bookcrossingu - „jeśli domek będzie pusty przez dłuższy czas, zostanie zdemontowany” - autor pomysłu nie bierze pod uwagę.
Przycupnij na narcie

Ławki to kolejna społeczna inicjatywa panów Jana i Mieczysława. Są, jakie są, ważne, że jest gdzie odpocząć. Kilka z osiemnastu, postawionych przy alei Narciarzy, ma siedziska z wysłużonych, ale wciąż całych nart. Przy niektórych rosną już krzewy bzu, przesadzonych z pobliskich ogrodów.

- Niech no tylko zakwitną - cieszą się mieszkańcy Wilsona. - Będzie co wąchać i oglądać.

Początek spaceru wyznacza żółto-niebieska tablica na podobieństwo znaku drogowego (w wersji lokalnej, żółto-niebieskiej), wykonana z wielkiego motka na kable. Na tablicy dwa słowa - „Nasze sprawy”. List do prezydenta miasta, tyczący „utworzenia jednostki pomocniczej miasta Opola - dzielnicy Kolonia Gosławicka” („Mieszkańcy dzielnicy chcą się jednoczyć, aby współdecydować o swoim otoczeniu, wspólnie rozwiązywać istotne problemy, mieć bezpośredni wpływ na sprawy dotyczące ich miejsca zamieszkania”). Konstrukcję wieńczy nieuprawniony napis (procedowanie właśnie trwa) - „Aleja Narciarzy”. Skąd nazwa? Jan P. i jego ferajna planują, że kiedy wreszcie spadnie śnieg, skrzykną fanów białego szaleństwa i na biegówkach rozpoczynającą się tu ścieżką pomkną do lasu. Dla przyjemności, zdrowia i zacieśnienia więzi.

Wcześniejsze próby zintegrowania osiedla przebiegły w tradycyjnym stylu: ktoś oddał do dyspozycji ogród, ktoś inny przywiózł drewno, dostarczył ziemniaki. Niektórzy stawili się z instrumentami, niektórzy dysponowali tylko własnym głosem.

- Szkoda, że dopiero teraz wpadliśmy na ten pomysł - mówił zachwycony sąsiad do zachwyconego sąsiada w przerwie między śpiewaniem. - Ale co tam, lepiej późno niż wcale.

Nadzieje związane z lasem

Gosławicki las. Jako (tu metafora) pole do działania wykorzystany i otwarty. Ostatniej jesieni Jan P. wystąpił do Nadleśnictwa Opole o zezwolenie na urządzenie w lesie edukacyjnego spotkania dzieci i młodzieży. Pożar nie zagrozi, zapewniał, już ktoś z nas, były strażak, o to zadba. Dyrekcja, przekonana, że ma do czynienia z poważnym petentem (a kto niedawno sprzątał las, usuwał śmieci, kto grabił?) nie tylko się zgodziła, ale i dostarczyła drewna na ognisko, zorganizowała pogadankę i konkurs z nagrodami. Te ostatnie ufundował pan Mieczysław, zawodowo aktywny doradca podatkowy (Same drobiazgi - pomniejsza swoje zasługi).
- Niektóre dzieci pierwszy raz w życiu jadły kiełbaski pieczone na ognisku - zapewnia kolega, nie przestając się dziwić. A poza tym przekonały się, że to, co w podręcznikach, naprawdę istnieje. Wszystkie te owady, ptaki, rośliny.

Z lasem związano kolejne nadzieje. „My, mieszkańcy ulicy Krętej” - napisano do szefa Nadleśnictwa w Opolu, magistra inżyniera Zdzisława Dzwonnika - zwracamy się z prośbą o wykonanie (...) stołów z ławkami. (…) Prosimy o postawienie ich przy mostkach dla pieszych i rowerzystów na rzeczce Malina” (i nie tylko; tu następuje tu wyliczenie innych lokalizacji). List kończy się zapewnieniem: „deklarujemy swoją pomoc w utrzymaniu porządku, a zwłaszcza zapobieganiu zaśmiecania tej części lasów”.

Skąd wymienione w piśmie mostki, nie do znalezienia na terenowej mapie? Otóż pierwszy, z prawdziwego zdarzenia, pan Buhl, właściciel firmy instalacyjnej, mieszkaniec Kolonii z dziada pradziada, przetransportował z ogrodu właściciela najbardziej okazałej posesji na osiedlu. To, jak głosi nazwa, Mostek Sponsorów (należałoby dodać: i złodzieja, który pozbawił go poręczy). Trzy pozostałe, prawdę mówiąc, kładki z pali i palet, wybudował nasz bohater i spółka.

- Nie są to profesjonalne konstrukcje - zastrzega Jan P. - Wystarczające jednak, by rowerzystka, która skoro świt jedzie do pracy, nie musiała nadkładać drogi. Nie wspominając o spacerowiczach i turystach.

Nieformalna grupa teraz dąży do wytyczenia nad lustrem rzeczki Malinki, wzdłuż lasu, szlaku, żeby wygodnie i bezpiecznie pieszo lub rowerem dotrzeć do Suchego Boru.

- Na patrona wybraliśmy Floriana. Figura świętego już czeka. Cokolwiek miałaby na ten temat do powiedzenia opozycja - żartuje pan Jan.

Przewidział również ścieżkę zdrowia. Szczegółów woli nie zdradzać, przynajmniej na razie. Ale wszystko zostanie załatwione zgodnie z prawem w swoim czasie - zapewnia. Kropkę nad „i” stawia Mieczysław S.:

- Jeszcze się nie zdarzyło, by kolega porzucił zamiary. Mało tego, więcej robi, niż mówi. Choćby dzisiaj nie wspomniał, że z sąsiadami nad rowem posadził 300 drzewek. - Z korzyścią dla roślin - by latem wiatr nie wydmuchiwał przesuszonej ziemi, dla urozmaicenia terenu, no i żeby zapewnić trochę cienia podczas tropikalnych upałów. O budkach lęgowych też nie opowiadał. - Ile ich umieściłeś na drzewach? Zdaje się, dwadzieścia? - zwraca się do sąsiada.

Po przyjeździe do Opola Jan P. tranzytem mieszkał na ZWM-ie (czytaj: beton w bloku, beton na placu, beton na ulicach). - Przed wybudowaniem domu w Kolonii nie miałem pojęcia, że miasto ma tak wspaniałe tereny - mówi. Przekonałem się o tym 12 lat temu. Musiałaby pani wyjść na naszą łąkę wiosną, około piątej, kiedy jeszcze nie opadną mgły… Te kolory - jaskry, kaczeńce, stokrotki, macierzanka... A do tego śpiew skowronków i widok pasących się saren...
Pytam: -Po co to całe zamieszanie, kiedy wreszcie można by żyć spokojnie, jak to na emeryturze. Po co te różne pomysły i praca w czasach, gdy społecznikostwo wyszło z mody i z użycia? (Jan P. ma następne projekty: ławki umocować betonem, doprowadzić do zlikwidowania słupa elektrycznego na środku ulicy i poprowadzenia przewodów pod ziemią). - A dlaczego miałbym się ograniczać tylko do troski o własny dom, własną rodzinę? - pada pytanie-odpowiedź. I wybrzmiewa tekst z PRL-owskiego kanonu, niemniej szczery: - Chciałbym, żeby w Kolonii Gosławickiej żyło się lepiej i żeby dzielnica, do tej pory kojarzona z ulicą Wilsona, wróciła do dawnej nazwy i dawnych granic, uwarunkowanych historycznie.

Początkowo nie wszystkim sąsiadom było z Janem P. po drodze. Nie wszyscy podzielali jego wybory. Ktoś „wypożyczył” na wieczne nieoddanie jedną z ławek, komuś innemu, jak to zostało powiedziane, przydały się mahoniowe poręcze z Mostku Sponsorów, nie wspominając o tym, że na przystanku zabrakło jednej ze ścianek… Ale teraz społeczne odruchy zauważa się częściej niż kilka lat temu. Pan Jan cieszy się z reakcji mężczyzny spotkanego nad rzeczką. Nieznajomy z uznaniem spytał: - A komu to wszystko zawdzięczamy? Komu się chce? Nie przypomina sobie, by sąsiad poproszony o pomoc jej odmówił (swoją drogą, bogatszych zwykle nie prosi o przysługę) i nie przestaje się dziwić, że kiedy zachodził do czterystu domów po podpisy pod petycją w sprawie utworzenia dzielnicy, tylko w sześciu odprawiono go z kwitkiem. Najbardziej zadowolony jest jednak z tego powodu, że kiedy zepsuła się jedna z kładek, ktoś ją naprawił.

Początkowo nie protestował, dowiedziawszy się, że wymienię go z imienia i nazwiska. Potem przemyślał sprawę i poprosił, żeby poprzestać na inicjałach, prawdziwych. Podczas kolejnego podejścia zastrzegł, że zgadza się na tekst pod warunkiem, że litery zostaną zmienione. I szybko skorygował: - Najlepiej będzie, jeśli ograniczy się pani do stwierdzenia, że grupa inicjatywna w Kolonii Gosławickiej staje się coraz bardziej aktywna.

Czego, jak widać, nie wzięłam pod uwagę.

Kolonia Gosławickato dzielnica Opola pomiędzy Gosławicami a Grudzicami, w gwarze nazywana Kopaliną. Jej początki sięgają 1864 r., kiedy na terenie Gosławic wybudowano Kolonie Goslawitz, w 1936 r. przemianowaną na Ehrenfeld Aussiedlung. Po II wojnie światowej nazwa została ponownie spolszczona. Na gruntach Kolonii wybudowano nowe osiedla - Malinka i Kolorowe. A także kościół pod wezwaniem św. Jacka i Wojewódzkie Centrum Medyczne.

Najbardziej radosne są chwile, twierdzą członkowie ferajny, kiedy po skończonej robocie siadamy przy herbacie i gadamy, gadamy.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska