Skok w łajno słonia

Krzysztof Zyzik
Krzysztof Zyzik
Kiedyś w telewizji prosty lud oglądał wielkich uczonych wywiadowanych przez zacną Irenę Dziedzic. Teraz wielcy uczeni podglądają bekającego Gulczasa, a potem piszą o tym reality show sążniste eseje.

Z opowiadań rodziców pamiętam pierwsze lata polskiej telewizji w podopolskich Komprachcicach, te wędrówki ludu z krzesłami na plecach, kiedy to wszystkie drogi prowadziły do domu dziadka, w którym stał (na białej serwecie) telewizor marki Belweder. Ludziska przecierali oczy, oglądali wielkich ludzi i wielki świat, niedostępny im, maluczkim z prowincji.
Potem Irena Dziedzic zapraszała do studia nawiększe autorytety. Nie spłodziłeś literackiego tomiszcza, nie przeszczepiłeś eksperymentalnie nerki - nie masz wjazdu przed kamerę, takie były zasady. W dziedzinie rozrywki królowali zaś "Starsi Panowie" w wykrochmalonych koszulach.
Piórka w pupę
Z nastaniem ekipy Gierka polska telewizja po raz pierwszy zbliżyła się do zachodnich standardów. Maciej "Krwawy Maciek" Szczepański, ówczesny prezes Radiokomitetu, ściągnął na Woronicza kosztowny sprzęt i młodych zdolnych. Mariusz Walter, późniejszy prezes TVN, wsadził hostessom pawie piórka w pupy i kazał wywijać długimi nogami. To był czas, kiedy gierkowska propaganda sukcesu medialnie sprzęgła się ze światowym atakiem kiczu.
Telewizja, choć odmłodzona i kolorowa, w dalszym ciągu jednak zarezerwowana była dla wąskiej elity. Babina w chuście na głowie nie miała wjazdu do studia. Mogła się pojawić co najwyżej jako tło dla premiera Jaroszewicza wizytującego kurzą fermę.
Zielony przystanek
Na kolejny etap rozwoju telewizji nie załapaliśmy się. Bowiem kiedy na Zachodzie pączkowały programy typu talk-shows, u nas telewizja zazieleniła się mundurami WRON-u. Artyści przez duże "A" bojkotowali szklane okienko, co było dla ówczesnych sekretarzy od kultury prawdziwym dramatem.
Gdyby jutro przyszło Millerowi wprowadzać w Polsce stan wojenny, prezes Kwiatowski nie darłby włosów z głowy - Wajda ze Szczepkowską mają przecież mniejszą oglądalność od naturszczyków - Klaudiusza i Manueli.
Sok z dżdżownicy
Zaległości telewizyjne mogliśmy odrobić dopiero po ogłoszeniu w telewizji przez wspomnianą już Szczepkowską końca komunizmu. Po długich i mętnych bojach koncesyjnych (do dziś śledczym z "Wyborczej" nie udało znaleźć "haka" na Solorza) zaczął w Polsce nadawać "Polsat", pierwszy prywatny kanał.
Wraz z Polsatem nastał czas rozmów "Na każdy temat". Mariusz Sczygieł tokował z polską prowincją ładnych kilka lat, zaległości w tej dziedzinie były straszne. Jednak i w tym gatunku możliwości rozwoju w końcu wyczerpały się. Bo kiedy już zwywiadowano wszystkich pederastów, transwestytów i innych odmieńców, pojawiło się pytanie: co dalej? U Szczygła ochotnicy wypili jeszcze sok z dżdżownic, ale dalej była już ściana.
Bo na razie nikt nie odważył się w Polsce pójść tak daleko jak Jerry Springer, showman zza Oceanu, w którego programie goście zaproszeni do studia leją się po pyskach. Inna sprawa, czy nasze społeczeństwo, które traktuje jeszcze telewizję z pewnym nabożeństwem, byłoby zdolne pójść przed kamerami na taki spontan?
Chyba nie. Mariusz Szczygieł, odchodząc z telewizji, wyznał, że szokowało go, jak poważnie ludzie odbierają nawet tak niemądre programy, jak prowadzony przez niego "Na każdy temat". "A to my nie wchodzimy na dach?" - takie pytanie słyszał prowadzący od większości bohaterów, których prowadzono na nagranie do dusznego studia. Okazuje się, że większość widzów wierzy, że Szczygieł przylatuje helikopterem na dach "Polsatu" i tam prowadzi swój program - kobieciny zabierają nawet chustki na głowę, żeby je nie przewiało.
Realna nuda
Telewizją, również publiczną, rządzą dziś prawa rynku, produkcja programu telewizyjnego niczym nie różni się od wyrobu pasty do zębów. Wyznacznikiem jakości programu jest bowiem jego oglądalność. Zbrodnia, przemoc, seks, ostre talk-shows - to już nadawali wszyscy. Na rynku musiał wygrać ten, kto zaproponował coś nowego.
Tym panem był John de Moll, producent telewizyjny z Holandii. To on wymyślił program "Big Brother" - show wykorzystujące naszą powszechną (jak się okazało) skłonność do podglądactwa. Program niby spontaniczny, faktycznie jednak wystudiowany do bólu (licencja to kilkaset stron socjologii).
"Big Brother" doprowadził do kolejnej rewolucji telewizyjnych ramówek. Każdy musiał być na czasie. "Agent", "Dwa światy", "Ekspedycja", "Amazonki" - główne polskie stacje prześcigają się, kto będzie bardziej "reality" i kto zrobi większe "show".
Okazuje się jednak, że masową publiczność, początkowo oczarowaną możliwością bezkarnego podglądactwa, szybko znudziło gapienie się na rozwalonych na kanapach przeciętniaków, którzy poza kablowaniem na siebie nie mają nic ciekawego do zaprezentowania. W Niemczech trzecia mutacja "Big Brothera" przyniosła już duże straty. Kompletną klapą okazał się program "Big Diet", w którym masowy widz śledził na żywo proces spalania tłuszczyku u niemieckich grubasów.
Spece od rynku mediów szacują, że w Polsce sprzeda się dobrze jeszcze tylko jedna mutacja "Big Brothera".
Potem przyjdzie czas na kolejną nowość.
Rekordowe wymioty
Pojawia się pytanie: czy można wymyśleć jeszcze coś głupszego od reality shows i "Big Brothera"? Otóż można. "Based on reality" (oparte na rzeczywistości) to nowy gatunek telewizyjny, który bije rekordy oglądalności za Oceanem. Tutaj nikt nie narzeka na nudę, tu faktycznie "coś się dzieje".
W sztandarowym programie Jackasss (Kretyn), główny bohater, skacze na bungee w łajno słoni, sprawdza, ile jajek trzeba zjeść, by doprowadzić się do wymiotów, robi sobie lewatywę z lodowatej wody.
Okazuje się, że wyczyny tytułowego kretyna biją oglądalnością na na łeb i szyję amerykańską mutację "Big Brothera". Johnny Knoxville, bohater i pomysłodawca programu, kretynem oczywiście nie jest - to wyrachowany młody biznesmen. Swój cenny pomysł sprzedał za grube miliony dolarów sieci MTV. Już są ponoć szykowane lokalne mutacje programu. Ani się obejrzymy, a "Polsat" czy TVN zaoferują nam rodzimego "kretyna".
Live do mózgu
Profesorowie od mas rwą włosy z głowy - jak telewizja, już teraz durna, będzie wyglądać za 20, 50 lat!? Spece od komunikacji nie mają wątpliwości: będzie taka, jaką sami sobie zaprogramujemy. Zanikną bowiem tradycyjne programy ze sztywnymi ramówkami. Chcesz pooglądać lekarzy z "Na dobre i na złe" - nie musisz czekać do niedzielnego popołudnia. Ściągasz z komputera odpowiedni plik i fertig.
Prawdziwa rewolucja będzie się jednak wiązać - zdaniem futorologów - z rozwojem nanotechnologii. Miliardy nanobotów (mikrokomputerów działających na poziomie struktury atomu) będą podróżować po naszym mózgu i wchodzić w interakcję z komórkami nerwowymi.
Jeśli rządy sprawowane przez pokolenie dzisiejszych niemowlaków dopuszczą rozwój nanotechnologii, programy telewizyjne nie będę już emitowane na ekrany telewizorów, lecz wprost do naszych mózgów. Zanurzymy się w wirtualnej rzeczywistości. Każdy z nas, telewidzów, będzie mógł wcielić się w rolę dowolnego bohatera telewizyjnego. Zostać Michnikiem lub "Kretynem".
Kto wie, może wtedy, w konspiracji przed nanopolicją, z krzesłami na plecach, do piwnic w uśpionych przedmieściach zaczną się schodzić ludzie nie skażeni nanonbotami. Z wypiekami na twarzach, na poczciwych, odkurzonych panasonikach obejrzą w skupieniu "Titanica".

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska