Sława Przybylska: Trzeba obserwować trawy i jak pająk tka pajęczynę. To coś cudownego!

Danuta Nowicka
Sława Przybylska gościła w Opolu na zaproszenie Muzeum Polskiej Piosenki.
Sława Przybylska gościła w Opolu na zaproszenie Muzeum Polskiej Piosenki.
Lekkim, tanecznym, krokiem przemieszcza się od stolika, przy którym rozmawiamy, do biurka. Sława Przybylska, choć nieobecna w mediach, wciąż śpiewa.

Gdzie pani jest, kiedy pani nie ma ani w radiu, ani w telewizji?
W domu, w Otwocku. Mąż pisze, ja mu to recenzuję. Ale najwięcej czasu poświęcam na czytanie; bez niego nie mogłabym istnieć. Oczywiście codziennie ćwiczę głos, żeby zachować formę.

Ciało też pani ćwiczy?
Bez ruchu człowiek umiera. Nie ma dnia, żebyśmy nie jeździli rowerem. Nie robię gimnastyki, bo mnie nudzi, natomiast rano nastawiam kubańską muzykę o specyficznych, owianych "mgiełką" rytmach, płynącą jak ocean, i tańczę. Robię wszystko, co lubię, nie zmuszając się do tego, co nie sprawia mi przyjemności. Sama jestem szefem swojego ciała, swojej duszy, wydarzeń, które mnie dotyczą. Nie dopuszczam do tego, by ktoś inny cokolwiek mi nakazywał.

Nie dołuje pani nieobecność w mediach?

Przynajmniej dwa razy w miesiącu mam koncert. I bardzo dobrze, że tak rzadko, bo występ łączy się dla mnie z ogromnym stresem i wysiłkiem. Na tydzień "przed" zamykam drzwi i sprawdzam dykcję, a kiedy mąż mi to odradza - "Przecież nie można być doskonałym" - mówię, że "to prawda, ale trzeba do tego dążyć, może uda mi się coś jeszcze z siebie wydobyć". Zdarza się, że kiedy śpiewam piosenkę dobrze mi znaną, następuje moment olśnienia i pojawia się coś nowego.

To kwestia interpretacji muzycznej czy słownej?

Jedno i drugie stanowi całość, ponieważ muzyka z tekstem musi być harmonijnie połączona. No, a potem spotykam się z pianistą, żeby ustalić rodzaj akompaniamentu. Podczas koncertu w roli konferansjera występuje mój mąż, Jan Krzyżanowski.

Nie ciąży państwu ciągłe własne towarzystwo?

Nie. Mąż ma poczucie humoru, tak jak i ja, i, co bardzo cenię, nie znosi ckliwości. Staramy się nie być banalni, zresztą nie tylko w zawodowych sytuacjach. Niedawno przy śniadaniu głośno czytałam mit o Eos różanopalcej, która miała dwóch kochanków i dwoje pozamałżeńskich dzieci. Po jakimś czasie mąż pyta: "Słuchaj, ilu ona właściwie miała kochanków?". Odpowiedziałam: "Ja się plotkami nie zajmuję". Innym razem wypadła mi na podłogę łyżeczka. A on: "Pani to wszystko wypada. Z rąk...". Staramy się wprowadzać radość we wspólne życie, w każdą czynność, w myśl filozofii zen. Nawet zmywanie traktuję jako przyjemność. Kobiety nieraz się skarżą: "O Boże, ile mam pracy!". Na co ja: "Nie narzekaj. Traktuj to jako radosną konieczność, a wtedy wszystko będzie lekkie".

Jestem zaskoczona, bo do tej pory utożsamiałam panią ze smutkiem i melancholią... Może dlatego, że wszystko zaczęło się od piosenki "Pamiętasz, była jesień".

Moja młodość była smutna i chmurna. Ciągle śpiewałam w "moll", ale czas nauczył mnie pogody. Może to także wpływ książek z zakresu buddyzmu, przekazów o życiu, które jest chwilą. Trzeba zapomnieć o przeszłości, o przyszłości, nie wspominać złych rzeczy, nie dopuszczać do umysłu i do serca żalu, ponieważ nie da się do niczego wrócić ani cokolwiek zmienić. Obdarzajmy chwilę radością. Nieistotne, że człowiek jest stary, brzydki czy garbaty, najważniejsze, by był radosny. Wszystko na twarzy jest wypisane, całe życie. Przychodzi staruszka z opuszczonymi kącikami ust, ponuro patrzy. Nie rozumiem tego. Przecież zostało jej już tak niewiele i powinna docenić każdą chwilę. Tym bardziej że życie jest piękne. Trzeba patrzeć, jak deszcz pada, jak wiatr porusza gałęziami, jak pająk utkał pajęczynę. To coś cudownego! I kto to wymyślił?

Pan Bóg?

Jestem panteistką, przekonaną, że wszystko w przyrodzie jest Boskie. Bóg wymyślił poświatę księżyca i niebieski kolor. To jego dotyk. Moja matka była bardzo prostą kobietą, pochodzącą ze wsi. Zwykle rolnicy nie dostrzegają piękna, zbyt pochłania ich robota, ale ona dla mnie była najwyższą mądrością i poezją. Potrafiła podejść do kwiatu, dotknąć go i docenić urodę.
Teraz inaczej interpretuje pani "Pożegnania" niż pół wieku temu?
Oczywiście. Pierwszy raz to była narracja o zdarzeniu w hotelu, teraz, śpiewając poprzez własne doświadczenie i niejako przywołując przeszłość, odmiennie akcentuję słowo "pamiętasz". Jest to głębsze. Każde z trzech "pamiętasz" wymawiam inaczej: radośnie, smutno, dramatycznie.

Jak to się stało, że pojawiła się pani z tą piękną piosenką?

Występowałam w kabarecie "Stodoła" - przedtem był Studencki Teatr Satyryków w Warszawie - kiedy ogłoszono dwa konkursy - radiowy, wymyślony przez Szpilmana, i telewizyjny. Zgłosiło się kilka tysięcy śpiewających amatorów. Ja zgłosiłam się w tajemnicy przed kolegami, żeby w razie niepowodzenia mnie nie wyśmiali. Kiedy zobaczyli podczas transmisji, że w jednym i drugim przypadku dostałam pierwszą nagrodę - głównym jurorem w konkursie radiowym był Jerzy Waldorff - podobno w "Stodole" podnieśli taki wrzask, że słychać było na ulicy.

Jak przyjęła pani popularność? Pewno nie było łatwo?
Spadło to na mnie nagle. Ludzie mnie rozpoznawali i zaczepiali. Początkowo nie umiałam sobie z tym poradzić.

Sława nie udźwignęła sławy?
Obiecałam sobie, że nie będę czytać recenzji, i bez względu na reakcje innych postanowiłam po prostu robić to, co kocham. Poza tym w momencie szczytowej popularności pojawił się mąż, który jest człowiekiem radosnym, nigdy się nie poddaje, a z klęsk wyciąga pozytywy.

Większość artystów estrady zdecydowała się śpiewać po angielsku, pani wybrała jidysz.
Pochodzę z małego miasteczka, Międzyrzeca Podlaskiego. W 1938 r. na 21 680 mieszkańców było tam tylko 5600 Polaków. Żydowskie były szkoły, synagogi, cmentarze, Żydzi zbudowali szpital, ochronki dla sierot, założyli kluby sportowe. Chasydzi wnosili pewną egzotykę ubiorami, często słyszało się śpiewy. Działały równocześnie synagoga, cerkiew i kościół katolicki. Panowała pełna symbioza. Wyrastałam w tej atmosferze, a potem, kiedy Niemcy przyprowadzili Żydów ze wschodu, przeżyłam straszną traumę. Najpierw wszystkich zapędzili do synagogi, potem pognali do Treblinki. Na moich oczach zastrzelili sąsiada, który nieraz mnie głaskał i częstował cukierkami, ponieważ nie miał własnych dzieci. Na całe życie pozostało mi poczucie tragizmu. Wymyśliłam osobisty pomnik pamięci poprzez śpiewanie. Zapisałam się na kurs jidysz do teatru żydowskiego, zaczęłam gromadzić literaturę żydowską, żeby zrozumieć symbolikę słów, nauczyć się odczytywać obyczaje. Zajęło mi to parę lat. Potem z mężem wiele razy jeździliśmy do Izraela, ale najpiękniejszym zwieńczeniem moich starań stała się uroczystość odsłonięcia pomnika Żydów międzyrzeckich. Do Międzyrzeca zjechali ci, którzy ocaleli, a ja wystąpiłam z recitalem pieśni żydowskich i hebrajskich. Wszyscy byli szczęśliwi, wszyscy płakali. Biskup siedlecki wygłosił jeden z psalmów po hebrajsku.

Dostrzega pani zmiany we własnym głosie?
Trochę się obniżył. Lata robią swoje.

Martwi to panią?
Mnie nic nie martwi. Upływ czasu jest czymś naturalnym. Skoro przemijamy, akceptujmy sytuację, zachowujmy się aktywnie i radośnie. Im mniej czasu, bo ciało nie ma żadnych perspektyw, tylko dusza, tym bardziej trzeba próbować odnaleźć w sobie radość. Już o tym mówiłam: świat pełen jest poezji i można ją znaleźć w trawie, na niebie, w rzece.

W domu pani śpiewa?
Oczywiście. Z przyjaciółmi spotykamy się na kolędowych i powstańczych zgromadzeniach. Zalecam to wszystkim. Śpiew uspokaja i to bez względu na to, czy ma się słuch, czy się go nie ma. Pokpiwamy, że kiedy śpiewa mój mąż, w lodówce kwaśnieje mleko. Mimo to mąż nie przestaje. Wstajemy rano i wspólnie śpiewamy głównie piosenki z dzieciństwa i ludowe (tu pani Sława zaczyna a cappella: "Dziwują się ludzie i ja sama sobie", "Zachodźze słunecko..."; jaka szkoda, że w obecności tylko jednej słuchaczki). Dwa dni temu wróciliśmy z Hiszpanii. Tam śpiewałam przy lampce wina, kiedy na sąsiedni balkon wyszli Rosjanie "Szto słucziłos'"? - spytali. Nic się nie słucziłos', po prostu było nam dobrze.

Oklaskuje pani młodych na estradzie?

Nie chodzę na ich koncerty. Mnie ta muzyka, ten rytm głośny, ostry w żaden sposób nie bierze. Lubię ciszę i chętnie z mężem chodzimy do lasu jej posłuchać. W telewizji najchętniej włączamy Mezzo, gdzie nadają klasykę. Słuchamy Annę Netrebko, Rosjankę, współcześnie najwspanialszą śpiewaczkę operową na świecie, która zasłynęła partiami sopranowymi w Metropolitan Opera. Nie dość, że ma cudowny głos, to jeszcze jest wspaniałą aktorką. Poza tym kochamy Chopina, Rimskiego-Korsakowa, Prokofiewa, Szostakowicza, Mendelssohna.

Kiedy patrzę na panią, przekonuję się, że wojnę z wiekiem można wygrać.
Nie prowadzę żadnej wojny. Nigdy nie postanawiałam, że zawsze muszę być młoda, szczupła, jak i to, że wcześnie powinnam chodzić spać i wstawać o 5 rano. Po prostu robię to, co lubię. Kiedy byliśmy z mężem na Kubie, zaskoczyło nas, że wszyscy są radośni, tańczą i śpiewają. Nic nie mają, jeżdżą starymi samochodami, a jak coś się zepsuje, nie przejmują się i wiążą sznurkiem. Kiedy jechaliśmy takim autem do Hawany, myślałam, że to już nasza ostatnia podróż. I proszę, jesteśmy.

I znowu z drzew lecą liście.
To cudowne. Nie uważa pani?

Rozmowa nieautoryzowana.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska