We Włoszech otwarto pierwsze restauracje, w których konsumentom nie podaje się sztućców. Atrakcją jest jedzenie palcami. Tak, tak. Do ręki bierze się jednak nie tylko pieczoną nogę kurczęcia, co jest jeszcze dość naturalne. Gmera się w talerzu, wybierając z niego na przykład fasolę z sosu, a ostatnimi kluskami wyciera talerz do czysta.
Właściciele takich lokali twierdzą, że jedzenie palcami jest czynnością o wiele bardziej atrakcyjną niż przy użyciu łyżki, noża i widelca. Dopatrzyli się w tej czynności powrotu do natury, co jest teraz przecież bardzo na topie. Niektórzy idą dalej i porównują jedzenie w taki właśnie pierwotny sposób do... czynności seksualnej, bo jest to kuszenie zmysłów.
Gdyby to było 25 lat temu, kiedy to u nas w barach mlecznych podawano zdezelowane aluminiowe noże i powykręcane widelce, można byłoby wprowadzić włoskie zwyczaje i zlikwidować sztućce w ogóle. Ludzie jedliby ruskie palcami i można byłoby im wmawiać, że powinni się czuć jak w wielkim świecie.
Nie wątpię, że i u nas szybko znajdą się naśladowcy włoskich prekursorów. Spodoba im się zapewne to, że w lokalach, w których jada się palcami, jest drogo, oj, drogo. Nie wiadomo, co prawda, dlaczego, bo właściciele mogą przecież oszczędzić na zakupie sztućców, ale przypuszczam, że - jak w każdej innej dziedzinie rynku - chodzi o wykreowanie pewnej mody, swego rodzaju snobizmu, na który mogą być podatni ludzie z dużą kasą. Ci, którzy mają znacznie mniej pieniędzy, mogliby wprawdzie w domu jeść gulasz palcami, ale co innego kryć się z tym we własnej kuchni, a co innego znajdować w towarzystwie ludzi znanych lub zamożnych i obserwować, jak im sos wpływa pod mankiet koszuli.
We Włoszech i innych krajach ta nowinka, która dotyczy formy jedzenia, wydaje się uzasadniona. Ktokolwiek był na Zachodzie Europy lub w USA, podkreśla, że tamtejsze kobiety z rzadka zajmują się przygotowywaniem proszonych kolacji czy obiadów. Małych knajpek jest tam mnóstwo. Nawet w niewielkich miasteczkach bywa po kilkadziesiąt restauracji, w których można zjeść dobrze i tanio. Cena jest między innymi zachętą do tego, żeby - nawet gdy niespodziewani goście przychodzą do domu - podjąć ich daniem zamówionym i dostarczonym z restauracji.
U nas takie wyjście gastronomiczne naprawdę rujnuje kieszeń. Mało tego. Nie pozostawia po sobie często także przyjemnych wspomnień. Jedzenie bez sztućców, czy z nimi, jest często tak drogie, że klient nie czuje się w efekcie takiej wizyty w lokalu najedzony, ale oszukany. Wybiera sobie na przykład ziemniaki "country" i liczy na to, że będzie to małe co nieco, którym można się najeść. Natomiast dostaje przypieczone kartofle z solą za kwotę, która wystarczy na zakup kilku kilogramów bulw.
Najtańszym warzywem jest u nas burak, ale barszcz w niektórych lokalach kosztuje już tyle, co w Ameryce zupka z żółwia. Wszystko wskazuje na to, że w naszym kraju gastronomia powinna się nastawić na doskonalenie treści, a nie formy. Na razie restauratorzy nie prześcigają się w dogadzaniu podniebieniom. Za to w nazewnictwie puszczają wodze fantazji. Najzwyklejsze kopytka podaje się na przykład pod nazwą: galopki królewskie, a ich cena jest dobra dla szejka.
Sos na palcach
Lina Szejner
[email protected]
Na razie restauratorzy nie prześcigają się w dogadzaniu podniebieniom. Za to w nazewnictwie puszczają wodze fantazji. Najzwyklejsze kopytka podaje się na przykład pod nazwą: galopki królewskie, a ich cena jest dobra dla szejka.