Sprzedać dziadka przed świętami

Zbigniwe Górniak
Przyjeżdżamy na wezwanie. Dom wielki, cudny, wypucowany. W obejściu ordnung jak na paradzie w Berlinie. Pytam: gdzie ta wasza chora matka? A oni mnie prowadzą do jakiejś szopy na zapleczu.

Opolscy ratownicy medyczni opowiedzieli nam o niepokojącym zjawisku, które nazywają "syndromem wigilijnej babci". To nachalne próby pozbycia się z domu starych, schorowanych i uciążliwych krewnych, nierzadko rodziców.

- Syndrom babci wigilijnej, bo proceder nasila się przed świętami. Czasem mówimy też, że ktoś nam chce "sprzedać dziadka" - tłumaczy jeden z bardziej doświadczonych opolskich ratowników.

Jak twierdzą nasi rozmówcy, w Opolu i okolicy takie sytuacje zdarzają się przynajmniej raz w tygodniu.

W karetce wariat normalnieje
- Czasem gołym okiem widać, że z osobą nie jest źle, a wezwanie było skutkiem domowej awantury lub irytacji, jaką stary, niedołężny człowiek wywołuje wśród domowników - opowiada ratownik. - Dzieci domagają się od nas, żeby zabrać ich rodziców do psychiatryka, bo są rzekomo niebezpieczni. Ktoś tam nakrzyczał na wnuka, ktoś mówi sam do siebie, ktoś nie bierze leków, chodzi nocą po domu i stuka laską, nie dając spać. Nie możemy odmówić, bo na ogół wezwania dotyczą osób rzeczywiście chorych, czasem nawet psychicznie. Ale na litość boską, niegroźnych dla otoczenia!

I potem ratownikom serce się kraje, gdy w karetce osoba przedstawiana przed kwadransem jako groźny wariat okazuje się miłym dziadkiem lub ciepłą babcią.
- Fajne starsze osoby, które poświęciły życie swoim rodzinom, a na starość nie mają spokoju. Rozmawiają z nami i widzimy, że jedyne, czego im potrzeba, to odrobina zainteresowania. Zupę im ugotować, w piecu napalić, za rękę złapać, a nie faszerować prochami na uspokojenie.

Reguła domów wielopokoleniowych zaobserwowana przez ratowników medycznych jest taka, że starych lokuje się jak najwyżej. Jak jest stryszek, to na stryszku. Jak dobudówka na dachu, to w dobudówce. Mają się usunąć z oczu, zejść z domowych ścieżek wydeptywanych codziennie na parterze przez młodsze osobniki.

Choć i tak dobrze, jak ten strych dostają.
- Przyjeżdżamy kiedyś pod dom jak z obrazka. To było chyba w Komprachcicach. Ale prowadzą nas na zaplecze, do jakiejś szopy. W środku starsza pani. Odchody po szyję. Materac przemoczony. Ja rozumiem, że ktoś może chorego nie dopilnować godzinę, dwie. Ale to wyglądało na kilka dni. Wtedy nie wytrzymałem i napisałem w notatce w karcie chorobowej o warunkach egzystencji urągających wszelkim normom. Żeby były podstawy do oskarżenia publicznego.
Rodzic ci podcierał tyłek od maleńkości, więc ty zmień mu pampersa na starość - zdaniem naszych rozmówców tę oczywistość powinno się wpisać choćby do konstytucji. I egzekwować jako powszechny a surowy obowiązek alimentacyjny.

Przypadki zagraniczne
Przypadki zagraniczne to w slangu pracowników ratownictwa te wezwania, których autorami są osoby przyjeżdżające w odwiedziny do rodziców. Najczęściej z Niemiec.

Ratownik pierwszy: - Przyjeżdża córka wypasionym mercedesem, a tu u rodziców chłód, głód i za przeproszeniem w gównach leżą. Więc ona zamiast ich oporządzić, wykąpać, nakarmić i ogrzać, dawaj, dzwoni do nas. I z awanturką: "A w Niemczech to nie do pomyślenia!". I domaga się, żeby zabrać dziadków do szpitala, bo ona chce mieć spokojne sumienie na czas odwiedzin. "Bo przecież w Niemczech...". Gotuje się wtedy we mnie wszystko.

Ratownik drugi: - Na dobrą sprawę do niektórych wyjazdów powinniśmy zabierać ze sobą prokuratora albo kuratora rodzinnego. Żeby taką paniusię złapać od razu za kark. Czasem mam ochotę powiedzieć coś takiej osobie. Na przykład: fatalny z pana syn. Albo: źle się pani opiekuje matką. Ale gryzę się w język, bo proszę sobie wyobrazić, co by się działo, gdybym się ośmielił.

Ratownik trzeci: - Bo ludzie się dziś wycwanili i wiedzą, jak eksponować medialnie swoją rzekomą krzywdę. Wiedzą, jak się przedstawić w roli ofiary nieludzkiej służby zdrowia. Potrafią też tak cwanie przywołać pogotowie, że do niczego nie można się przyczepić.

To ostatnie jest skutkiem stałego wzrostu świadomości medycznej społeczeństwa. Z jednej strony - to znakomicie, że lud potrafi odróżnić zawał od kaca. Choć z drugiej - wzmaga tak zwane cwane wezwania. Ktoś dzwoni i operuje fachowym słownictwem. Odwodnienie, pobudzenie, nazwy jednostek chorobowych. Poważne sprawy. To stawia ratowników pod ścianą: muszą zabrać chorego na obserwację.
Ratownik pierwszy: - Choć ja staję czasem wewnętrznym okoniem. Szpital to dla starszej osoby niesamowity stres, więc jeśli pacjent nie zagraża sobie lub rodzinie, to po udzieleniu stosownej pomocy, zostawiam go w domu. Widzę potem, jak się gotuje w jego dzieciach, że nie udało im się sprzedać nam dziadka. Raz nawet w obawie, że się potem na takiej osobie będą odgrywać, zabrałem ją do szpitala.
Odgrywanie może mieć swoje bolesne źródło w dzieciństwie.

- Całe życie pił, całe życie bił, to ma teraz za swoje. Tak odpowiedziała mi kiedyś córka na moją uwagę, że ojciec taki zaniedbany i cierpi.

Przypadki wakacyjne
Willowa dzielnica Opola. Ratownicy przyjeżdżają na wezwanie eleganckiej kobiety w średnim wieku. Tego samego dnia była tu już dwa razy policja, ale nie znalazła powodów do interwencji.

Kobieta mocno poirytowana. Co chwila spogląda na zegarek. W przedpokoju walizka. Wezwanie dotyczy jej brata, który zajmuje część domu i cierpi na chorobę psychiczną.

- Dość łagodną - tłumaczy pracownik ratownictwa. - Ale ona się uparła, że on groźny dla otoczenia, więc go trzeba zabrać i zamknąć. Stąd te telefony na policję. Kobieta mówi, że się boi o swój dom. Że brat odkręci gaz, zaprószy ogień i tym podobne. No, ale przecież ma pani brata na oku, razem mieszkacie, tłumaczymy. I ona wtedy mówi, że zaraz wyjeżdża na dwutygodniowe wczasy. Śpieszy się na samolot. Wydawało jej się, że szpital psychiatryczny to taki darmowy hotel.

Ratownicy chorego zabrali. Bo nie mieli pewności, czy nie zostanie zostawiony sam sobie. I czy po powrocie z wczasów, gdy coś złego się wtedy stanie, kobieta nie poleci ze skargą do mediów.

Ratownik drugi: - Ja potrafię rozpoznać, czy ktoś mnie oszukuje, i wiem, jak ich podejść. Czasem nawet droczę się w wyrafinowany sposób. Mówię na przykład, że jest pielęgniarka środowiskowa, że są opiekunowie. Mam przygotowaną do zostawienia całą listę telefonów i adresów, gdzie można uderzać po taką pomoc, i chcę tę listę zostawić. Tłumaczę: po co do szpitala, skoro kroplówkę i leki można podawać na miejscu? I że to wszystko można zorganizować tak, żeby nie wyrywać chorego z domu...

I tak tłumaczy, i tłumaczy, aż w końcu słyszy sakramentalne: "No wie pan, ale my chcemy jechać wkrótce na wakacje. Może więc zabierzecie mamusię?".
Ratownik trzeci: - To szpital decyduje, czy chorego zostawić na oddziale. Czasami bywało, że po udzieleniu pomocy, nawodnieniu kroplówką, podaniu leków i witamin odwoziliśmy chorego po kilku godzinach do domu. I wtedy rodzina nie umiała ukryć irytacji. Zamiast się cieszyć, że krewny wraca ze szpitala, oni wpadają w furię.

Przypadki świąteczne
Przed świętami próby "sprzedania dziadka" wzmagają się. Chorzy w szpitalach zabiegają o to, żeby dostać przepustkę na święta. Czasem do tego stopnia, że symulują dobry stan zdrowia. I faktem jest, że szpitale przed świętami pustoszeją. Ale tylko na kilka godzin.
Ratownik pierwszy: - Bo te zwolnione przez chorych łóżka zapełniają się wigilijnymi dziadkami i babciami. Jest taka prawidłowość, że przed kolacją wigilijną mamy zawsze masę pracy. Powszechna opinia jest taka, że ludzie wzywają karetki, bo się przejadają. Owszem, ale to dotyczy pierwszego i drugiego dnia świąt. Natomiast w Wigilię wozimy podrzutków.

Czasem przed świętami bywa i tak, że sanitariusze robią za taksówkarzy. Karetkę wezwano kiedyś do wioski pod Opolem. To takie bardziej już eleganckie przedmieście, sypialnia klasy średniej. Dom jak z katalogu. W środku pachnie wigilią. Atmosfera jak w amerykańskim kinie familijnym. Jingle-bells, te sprawy... Ale to tylko pozór.

W przedpokoju starsza pani. Spakowana, elegancka, spokojna. Żegna ją syn.
Tam było już wystawione skierowanie do szpitala na obserwację, więc musiałem potraktować to jako zlecenie na przewóz chorego. Tu nie ma dyskusji - opowiada ratownik. - Wieziemy tę panią, zaczynamy rozmawiać i ona nam mówi: to syn mi załatwił to skierowanie u swojego kolegi lekarza. Nie protestowałam, bo ja chcę już odpocząć od niego i jego męczącej żony. Mam dość. Właściwie mogę już z tego szpitala nie wracać.

Czy podejście do chorych zależy od etnicznych korzeni? Inaczej mówiąc: czy tu, na Opolszczyźnie, hanys inaczej traktuje swojego chorego rodzica niż chadziaj?
- Ciekawe pytanie, bo ja nie jestem stąd, więc mam do tych obserwacji dobrą perspektywę - mówi ratownik pierwszy. - Autochtoni są emocjonalnie zdystansowani. Traktują swych krewnych bardziej chłodno, bardziej użytkowo. Słyszy się czasem, że z kogoś już nie będzie w gospodarstwie pożytku. Ale też mają do starych większy szacunek, bardziej o nich dbają. A chadziaj się wzruszy, popłacze, wycałuje leżącą mamusię, ale za chwilę zapomni jej podać basen do łóżka.

A kogo najłatwiej "sprzedać pogotowiu"? Nasi rozmówcy są zgodni: osobę z zaburzeniami psychicznymi lub psychologicznymi.

Najprzykrzejsze zdarzenie? Opowiada ratownik z kilkuletnim stażem:
- Wioska dziesięć kilometrów na zachód od Opola. I znów znana sytuacja: dom jak kamienica, ale jesteśmy prowadzeni do jakiejś marnej przybudówki. Tam na łóżkach rehabilitacyjnych ona i on, dwoje staruszków. W pomieszczeniu meksyk: biegają kury, walają się kocie kupy. Smród. Kobieta ma rozległy udar mózgu. Umiera. Zabieramy ją do szpitala, a na policję zgłaszamy, że chorzy przebywali w nieludzkich warunkach. Rodzina nie potrafi nam za dużo powiedzieć, nie ma tam żadnej dokumentacji chorób, a tylko dowód osobisty tej babci. Spotykamy się za to z wielką agresją, tak jakby oni chcieli wyprzeć się swojej winy i odegrać na nas za stan rodziców. Zabieram ten dowód osobisty chorej i zostawiam go przez nieuwagę w kurtce ochronnej. Po kilku dniach przybiega do moich szefów rodzina, że na ten dowód ktoś wziął w Providencie pożyczkę: pięć tysięcy. To byli prości ludzie i nawet nie pomyśleli, że wystarczy sprawdzić datę udzielenia pożyczki. Ale co się nerwów najadłem, to się najadłem. Pojechałem tam do nich raz jeszcze, prywatnie. I mówię im: to ja wam matkę z psich gówien zabieram, a wy do mnie tak?! Przeprosili. A tego chorego ojca im odebrano.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska