Stąd ich ród

Fot. Paweł Stauffer
Roman Sękowski
Roman Sękowski Fot. Paweł Stauffer
Z Romanem Sękowskim, autorem "Herbarza szlachty śląskiej", rozmawia Małgorzata Kroczyńska.

- Ukazał się pierwszy tom 10-tomowego herbarza, pierwszego w dziejach Polski. Poświęcił pan mu ponad dwadzieścia lat. To ukoronowanie pasji życia?
- Trudno to nazwać pasją. Po prostu z wykształcenia jestem bibliotekarzem i historykiem, specjalizującym się w historii Śląska, a głównie w genealogii. A historia Śląska jest szalenie ciekawa i to z wielu względów, dlatego, że tu, zwłaszcza na Górnym Śląsku krzyżowały się bardzo różne kultury. To był taki kocioł kulturowy polsko-czesko-niemiecki. I to wychodzi przy badaniu poszczególnych rodów. One często używały zamiennie nazwisk niemieckich i słowiańskich. Na przykład Frankenbergowie z Proślic pod Kluczborkiem używali zamiennie nazwiska Prośliccy.
- Czy ta wielobarwność kulturowa Śląska znajduje swoje odbicie w herbach?
- Tak. W nich jest nawet widoczna bardziej niż gdziekolwiek. W Polsce prawdopodobnie - bo jeśli chodzi o średniowiecze, to nic nie jest pewne - nie znano herbów. Herby przyszły do nas z Zachodu. Docierały do Polski poprzez Śląsk i dlatego bardzo dużo herbów śląskich pojawia się później w Polsce. A na Śląsk te herby przyszły między innymi z Moraw, Czech i Niemiec. Można prześledzić ich wędrówkę. Takie - wydawałoby się rdzennie polskie - herby jak Odrowąż tak naprawdę dotarły do Polski z Czech, poprzez Śląsk, a Wieniawa (głowa żubra z kółkiem w pysku) to jest herb morawski.
- Co panu udało się wyczytać z herbów, co one mówią o szlachcie śląskiej?
- Najpierw małe sprostowanie. Moja praca nazywa się herbarzem, ale tytuł nie do końca odpowiada zawartości. W skali międzynarodowej na tego typu książki jest stosowana inna nazwa. U nas herbarz to encyklopedia z herbami i rodowodami szlachty, na Zachodzie rozróżniają herbarz, czyli spis herbów i genealogię. W Polsce heraldyka i genealogia są połączone. W mojej pracy herby są tylko uzupełnieniem genealogii. Zasady heraldyki mnie mniej zajmowały. A co można odczytać z herbów? Przede wszystkim to, że na Śląsku, odwrotnie niż w Polsce, każda rodzina miała własny herb, dlatego było ich bardzo dużo. Poza tym w Polsce herb był stały, nie wolno było go zmieniać. Na Śląsku zaś rody zmieniały herby i członkowie rodów nagminnie to robili. Poza tym na Śląsku były inne niż w Polsce zasady heraldyczne. Oprócz samowolnych zmian, każdy, kto awansował, bo tu szlachta była zhierarchizowana, otrzymywał nowy herb. Tak że jeden ród mógł mieć ich 20 i więcej. Trudno dopatrzyć się jakichś zasad, według których przyznawano herby i jakie. Panowała zupełna dowolność. Dlatego bardziej skupiłem się na genealogii.
- Po prostu pewnego dnia usiadł pan przy biurku i stwierdził, że skoro nikt tego przed panem nie zrobił, to ktoś musi?
- Ha. Prawda jest taka, że odkąd skończyłem studia, siedziałem w archiwum całymi popołudniami, żeby nie wyjść z wprawy przy badaniach rękopisów, czytaniu starodruków. Czytałem i gromadziłem różne materiały. A potem w Rogowie Opolskim jako kustosz zajmowałem się też odczytywaniem rękopisów i starodruków. I tam przychodziły wycieczki, różni amatorzy-badacze i pytali właśnie o herby. Wtedy rzeczywiście pomyślałem, że warto by było jakiś informator na ten temat opracować. Początkowo miała to być niewielka rzecz, jednotomowa i taka bardziej popularna niż naukowa, ale jak zacząłem przeglądać materiały, literaturę na ten temat, to doszedłem do wniosku, że dobrze by było - zwłaszcza że w języku polskim takiego herbarza dotąd nie ma - rozszerzyć pracę. I to mi właśnie zajęło ponad 20 lat.
- Jaki etap prac był najtrudniejszy? Dotarcie do źródeł, czy ich brak albo może nadmiar?
- Dotrzeć do herbów było dość prosto, bo wziąłem XIX-wieczne herbarze niemieckie i czeskie, i to był punkt wyjścia. Zrobiłem kartotekę nazwisk. Potem musiałem przejrzeć około 500 różnych pozycji z literatury źródłowej niemieckiej i też stamtąd wynotowałem nazwiska. To było nawet pasjonujące, bo stworzyła się taka układanka. W jednym dokumencie znalazłem nazwisko z nazwą miejscowości, w drugim do tych danych mogłem jeszcze dopasować stanowisko, które ów człowiek zajmował. Wszystko się pięknie układało.
- Coś pana zaskoczyło podczas tworzenia tej układanki?
- Zaskoczeń było wiele. Na przykład ten herbarz może być przydatny w genetyce. Genetyka - o czym nie każdy wie - wyrosła z genealogii. Gdyby nie tablice genealogiczne, nie można by było praw genetycznych ustalić, bo trzeba było wiedzieć, kto kogo rodził w przeszłości, by wyciągnąć wnioski na temat powstawania pewnych chorób. W herbarzu zamieszczam tablice genealogiczne prowadzone nieraz przez 500 lat, jak choćby w przypadku rodu Frankenbergów - od XIII do XX wieku. I odkryłem, że oni łączyli się w pary między sobą. Robili to oczywiście po to, żeby majątki nie przeszły w ręce obcych. To już nie było niby bezpośrednie pokrewieństwo, bo łączyły się różne linie rodu, ale geny były te same. Więc nic dziwnego, że w XVIII wieku na przykład - dowiadujemy się o tym z genealogii - na dziesięcioro dzieci siedmioro umarło tuż po urodzeniu. Musiały się wtedy ujawnić jakieś wady genetyczne.
- Inne zaskoczenia?
- Związki z rodami polskimi. Na Śląsku pojawili się Tęczyńscy, a to nazwisko znanych możnowładców małopolskich. Skąd się wzięli tutaj? Znalazłem materiały, które wskazują, kto był ich protoplastą. Niedawno wydana monografia Tęczyńskich o tym nie informuje. Nie ma tam mowy o Tęczyńskich górnośląskich, a o protoplaście rodu autor w ogóle podaje zupełnie fałszywe informacje.
- Cały herbarz zawierać będzie w sumie 10 tysięcy haseł. Czy tyle rodów liczyła szlachta śląska i to wyczerpuje temat?
- Nie, tego nigdy nie można stwierdzić. Myślę, że udało mi się opisać jakieś 90 procent szlacheckich rodów śląskich, może 95. A jeśli chodzi o kompletność informacji, to to jest dopiero punkt wyjścia. Nie do wszystkich źródeł dotarłem. Największe kłopoty, jeżeli chodzi o literaturę, miałem z tą współcześnie wydawaną w Niemczech. Czasem przez przypadek dostawałem informację o jakiejś książce, którą starałem się zdobyć. Nieraz chodziło o takie drobne rzeczy, wydawane przez ziomkostwa, które mają niewielką wartość historyczną, bo są pisane przez amatorów, ale tam jest dużo faktografii.
- Co zawiera każde, pomieszczone w herbarzu, hasło?
- Oprócz wizerunków herbów, informację, skąd ród pochodził, jaka legenda jest z nim związana, kiedy pojawił się na Śląsku w dokumentach. Wymieniam też głównych przedstawicieli i majątki, jakie posiadali. Nieraz to jest jedno-dwa zdania, a czasem dziesięć i więcej stron. Hasła są bardzo różne objętościowo. To zależy od nazwiska. Bo trzeba pamiętać, że każda taka praca jest subiektywna, w historii nie ma obiektywizmu. Jeśli ród wydawał mi się ciekawszy, rozbudowywałem informację o nim, preferowałem też rody górnośląskie, nie tylko ze względu na Opolszczyznę, ale dlatego, że Dolny Śląsk i tak ma więcej opracowań. Poza tym im burzliwsze życie rodu, tym ciekawsza historia do opisania.
- Ma pan swój ulubiony śląski ród?
- Na przykład Opersdorffów czy Matuschków. Tym bardziej, że dostałem list z Bonn od hrabiego Matuschka, który zwrócił uwagę, że ostatni przedstawiciel tego rodu na Śląsku był starostą w Biechowie pod Nysą, został przez Hitlera skazany na śmierć i ścięty. Więc pociągnę tę historię.
- O wydanie takiego rarytasu wydawcy pewnie się bili, a przynajmniej ustawiali w kolejce.
- Dopiero jak napisałem znaczną część pracy, zacząłem się rozglądać za wydawcami. I były z tym olbrzymie kłopoty. Wydawcy szukałem kilka lat. Doszedłem przy tym do wniosku, że z tym naszym rynkiem wydawniczym coś jest nie tak, bo z jednej strony mówi się, że społeczeństwo polskie w ogóle nie czyta, a z drugiej liczba wydawców wciąż się zwiększa. W takim województwie opolskim ze zdumieniem zobaczyłem, że jest ich ponad 20, a 10 lat temu nie było ani jednego. Ale moje książki nikt wydać nie chciał. Wszędzie słyszałem: jak znajdzie pan pieniądze, to wydamy. A ja odpowiadałem: jak znajdę pieniądze, to mnie wydawcy nie będą potrzebni, bo wtedy wezmę redaktora prowadzącego i technicznego, którzy bez wydawnictwa, bez pośrednika mi to do druku przygotują.
- A o jakich pieniądzach mówimy?
- Teraz kiedy już mam wydawcę, to nie wiem, i nie chcę wiedzieć, ale wydaje mi się, że wydanie jednego tomu herbarza to koszt około 70 tysięcy zł. To są olbrzymie pieniądze.
- Jak pan więc przekonał wydawnictwo Videograf, żeby w pana zainwestowało?
- W ogóle z wydawnictwem nie rozmawiałem. Ja, w końcu, dzięki pomocy znajomych, znalazłem sponsora. Fundację "Zamek Chudów" i prezes tej fundacji zaproponował wydawnictwo "Videograf" z Katowic. Ono, niestety, nie ma doświadczenia w wydawaniu książek naukowych i z tym były związane różne problemy. Miałem wpływ na druk w ramach prawa autorskiego, ale przyznam, że nie zawsze układała się dobrze współpraca z wydawnictwem, ale to jest podobno powszechne, bo redaktorzy prowadzący uważają, że są najmądrzejsi i wszystko wiedzą lepiej od autora.
- A autor jakiego chciałby mieć czytelnika, komu dedykuje pan herbarz?
- Przede wszystkim nauczycielom historii, regionalistom, którzy w przeciwieństwie do badaczy, dostępu do źródeł nie mają, a poza tym na ogół nie znają ani niemieckiego, ani łaciny, a w tych językach głównie są teksty źródłowe. Myślę, że herbarzem zainteresuje się też, działające w Niemczech Stowarzyszenie Szlachty Śląskiej, heraldycy i genealodzy niemieccy.
- Docierają już do pana sygnały od pierwszych czytelników herbarza?
- Miejscowe środowisko historyków wiedziało, że siedzę nad tym herbarzem i prawdę mówiąc, dotąd chętnie dzieliłem się wiedzą, udostępniałem swoje materiały, ale ostatnio się trochę zdenerwowałem, bo studenci zaczęli mnie nachodzić studenci. Piszą prace o historii rodów, i przychodzą na gotowe, żebym dał materiały, a przecież na tym polega pisanie pracy, żeby samodzielnie dotrzeć do źródeł. Miłośnikom regionu chętnie służę pomocą, bo sam też nie uważam się za naukowca, ale za regionalistę, popularyzatora historii.
- Genealogię własnego rodu pan zna?
- Od strony ojca mam wyprowadzoną od XVI wieku, ale proszę sobie wyobrazić, że nie ja jestem jej autorem, tylko proboszcz małego miasteczka na Rzeszowszczyźnie, z którego pochodzimy.
- Herbarz będzie się ukazywał jeszcze przez kolejnych pięć lat, jeśli wydawca dotrzyma terminów. Będzie go pan dopracowywał, boksował się z autorem prowadzącym, czy ma inne plany?
- W tej chwili remontuję stary dom w Lasach koło Pokoju, gdzie chciałbym otworzyć takie wiejskie muzeum. I parę książek historycznych też jeszcze chciałbym napisać. Na ile sił starczy.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska