Stanisław Jarocki: Polska powinna być jak rodzina

fot. Krzysztof Świderski
Stanisław Jarocki
Stanisław Jarocki fot. Krzysztof Świderski
Rozmowa z pracownikiem Elektrowni Opole.

- Zamieniając PRL na III RP, wielu spodziewało się zbudowania w Polsce socjalizmu z ludzką twarzą, wyszedł raczej kapitalizm ze świńskim ryjem. Jest pan rozczarowany?
- Stwierdzenie jest mocne, ale przynajmniej częściowo prawdziwe. Tylko że pretensje o to możemy mieć do siebie. Jesteśmy wolni i jakiś wpływ na to, co się w Polsce dzieje, mamy, choćby poprzez kartkę wyborczą. A do wyborów idzie najwyżej co drugi z nas. Nie mam wątpliwości, że warto było ustrój zmieniać, nawet jeśli nie do końca mieliśmy wtedy świadomość, co robimy. Ale w końcu Polska, jaka z tego wynikła, najpierw przywróciła nam nadzieję, którą na początku lat 80. traciliśmy, no i dała nam jednak nowe możliwości.

- Dwadzieścia lat temu o takiej Polsce jak dziś nawet nie marzyliśmy.
- Kiedy widzimy, jak zmieniła się liczba i jakość samochodów na naszych parkingach, ile mamy nowych dachów i okien, staje się jasne, że zrobiliśmy bardzo dużo. Ale jesteśmy trochę olbrzymem na glinianych nogach. Bo jednocześnie jest w Polsce sporo rodzin, w których ojciec i matka mają pracę, mimo to po opłaceniu wszystkich rachunków zostaje na przeżycie, z dwójką dzieci, 700 zł. I wtedy zaczyna się problem.

- Radzimy sobie?
- Tak, ale to jest kosztowne. Wielu ludzi szuka możliwości dorobienia. Pracujemy coraz więcej, mamy coraz mniej czasu w domu dla siebie. Nie rozmawiamy, bo nie ma kiedy albo nie mamy już siły na gadanie. Nauczycielem i wychowawcą dzieci oraz doradcą dorosłych staje się telewizja. Na naszych oczach umiera autorytet dziadków, rodziców, nauczyciela, księdza. Krytykujemy wszystkich równo.

- Polska na tym traci?
- Nawet więcej, niż się nam zdaje. Zainwestowanie w rodzinę byłoby inwestycją w Polskę. Tymczasem my, jeśli nawet mamy czas i pieniądze na to, żeby posłać dzieci do lepszej szkoły i na jakieś dodatkowe zajęcia, to bardzo często już nie mamy czasu na wychowanie. I nie chodzi o to, żeby moralizować, tylko zwyczajnie być razem. Żeby dziecko mogło - pamiętam to z mojego rodzinnego domu - usiąść z rodzicami przy stole i usłyszeć, ile mamy pieniędzy, ile przeznaczymy na buty dla babci, a ile na nawóz sztuczny, który trzeba wysypać na pole. Tego się trzeba nauczyć - rozmawiać i gospodarzyć. I to ma znaczenie nie tylko dla naszych rodzin. Przecież polityków, nauczycieli, księży, biznesmenów - na których często narzekamy - nikt nam na spadochronie nie zrzucił. Sami takich wychowaliśmy. A właściwie nie wychowaliśmy, bo biegając z roboty do roboty, nie mieliśmy czasu.

- Jak pan ocenia politykę prorodzinną w Polsce?
- Usłyszałem to pojęcie chyba jeszcze za rządów AWS z ust Mariana Krzaklewskiego i cały czas na nią czekam. Mam szóstkę dzieci - dwoje po studiach, dwoje na uczelniach - i pamiętam, że w pracy się ze mnie koledzy podśmiewali, że zobaczę tę politykę jak świnia niebo. Wiem, że od dwóch lat obowiązuje ulga podatkowa na dzieci, ale to nie zmienia faktu, że ci śmiejący się mieli rację. Nadal nie da się wybudować więcej żłobków, w wielu miejscach w Polsce są ogromne trudności z dostępem do przedszkoli. Wszystko jest trudne. Rodzice nie mogą rozliczać podatków razem z dziećmi, chyba że ojciec czy matka sami wychowują dziecko. By utrzymać rodzinę, trzeba dorabiać. Jak się dorabia, wpada się w wyższy próg podatkowy. Państwo zabiera więc rezultat naszej zapobiegliwości. To jest błędne koło. Przykro mi, ale nie raz się przekonaliśmy, że politycy zwyczajnie kłamią. O godnych zarobkach nauczycieli czy pielęgniarek słyszymy głównie przed wyborami. Więc kiedy jakiś polityk mówi, że rodzinom się poprawi, pytam żonę: jego rodzinie czy naszej?

- Ma pan pretensje do polityków?
- Największe o to, że to, co robią, oderwało się od życia zwykłych ludzi. A państwo jest jak rodzina. Lepiej się żyje, kiedy wszyscy wiedzą, co planujemy na najbliższe 10 lat. Czy ważna będzie budowa nowego domu, czy posłanie dzieci na studia. Czasem mam wrażenie, że nasi politycy o przyszłości nie myślą, a jeśli myślą, to się z nami tym nie dzielą. Chętnie bym się dowiedział, jaka jest wizja rozwoju Opola, regionu i Polski na 10-15 lat, niezależnie od tego, kto będzie rządził, a potem doczekał się realizacji. A u nas każda zmiana rządu oznacza nowy program w służbie zdrowia, edukacji, gospodarce itd. i często wymianę ludzi na swoich od premiera do sprzątaczki. Trochę jak w "Alternatywach 4", kiedy dozorca Anioł zarządza, że kabaretu nie będzie, będzie balet.

- Krytycznie pan ocenia kompetencje tych, co nami rządzą.
- Nie mogę się nadziwić, że znają się na wszystkim. Jak ktoś raz dostał się na karuzelę stanowisk, już z niej nie spadnie. Jak się przestanie nadawać do polityki, trafi do samorządu, potem zatrudnią go w banku albo jakiejś państwowej agendzie itd. Pod tym względem jesteśmy ciągle niedaleko od PRL-u.

- A miał minąć słusznie i bezpowrotnie.
- Politycznie tak, bo był obrzydliwy. Ale niektórych rozwiązań organizacyjnych nie trzeba wyrzucać do kosza. Dobrym pomysłem było choćby wiązanie młodych ludzi z zakładem przez stypendium na czas studiów. Absolwent tyle lat, ile brał stypendium, zobowiązywał się przepracować w firmie, która go sponsorowała. Często więc obie strony na 10 lat wiązały się ze sobą. Młodzi ludzie mieli jakąś możliwość zaplanowania przyszłości, założenia rodziny itp. Narzekamy dziś, że nas ubywa, że za 20 lat będzie zbyt wielu emerytów, a za mało pracowników, bo dzieci się nie rodzą. A ludzie nie decydują się na dzieci, bo zwyczajnie boją się o swoją niepewną przyszłość. I nie chodzi o gwarancje społeczne rodem z PRL-u ani o opiekuńczość jak z krajów skandynawskich. Każdy wie, że nas na to nie stać. Państwo złożyło ogromny wysiłek doganiania Europy oraz ryzyko ekonomiczne związane z wolnym rynkiem na barki społeczeństwa. W zamian dostajemy niewiele. Młodzi ludzie często nie chcą aż tak ryzykować i... wyjeżdżają.

- A może powinni wziąć kredyt typu "rodzina na swoim" i zostać?
- Tylko że oni świetnie wiedzą, że często bez pomocy rodziców czy dziadków tego kredytu nie dostaną, a choćby i dostali, to go nie spłacą. Rodzice są zmęczeni wizją, w której spłacili własny kredyt, by za chwilę pomagać dzieciom. Nie czują, że państwo martwi się tym razem z nimi. Nie ma od lat skutecznego programu typu "Pierwsza praca dla absolwenta". Za to wałkuje się w Sejmie ustawę o przeciwdziałaniu przemocy, choć tam, gdzie ona naprawdę występuje, ustawa jej nie powstrzyma.

- Jesteśmy przegranym pokoleniem?
- Trochę tak, bo pracujemy o wiele ciężej niż nasi rodzice i dziadkowie. Mamy poczucie, że za naszego życia nie osiągniemy poziomu Zachodu. Mówi się, że na emeryturę przejdziemy prawdopodobnie dopiero po 70, a może 75 latach życia. Jest perspektywa - optymistyczna - dla przyszłości Polski, bo poziom PKB rośnie i co rok jest trochę bliżej do średniej unijnej. Natomiast o ten optymizm znacznie trudniej zwykłym ludziom, którzy się boją, że po kilkudziesięciu latach pracy dostaną głodowe emerytury. Skutek jest taki, że wielu Polaków jak za komuny myśli o tych, co nami rządzą, "oni", a nie "my", tak jakbyśmy nie byli państwem niepodległym, a o Polsce mówią "w tym kraju", nie "w moim kraju". Bardzo mnie to boli. Bo mnie nauczono w domu, że ojczyzna jest matką, którą się - jakakolwiek by była - szanuje i za którą się modli.

- Za nami niedawne doświadczenie powodzi. Jesteśmy sprawnym państwem?
- Przede wszystkim jesteśmy solidarnym społeczeństwem. Może nawet zbyt często postuluje się u nas powstanie Polski solidarnej, bo ona taka jest. Przynajmniej w sytuacji zagrożenia, klęski żywiołowej itd. Przecież w imię solidarności, pisanej małą literą, zwykli ludzie ofiarnie bronili wałów, strażacy nie liczyli godzin pracy itd. Ze sprawnością państwa jest gorzej. Świadczy o tym także to, że ludzie się u nas przyzwyczaili, że jak sami sobie nie pomogą, nikt im nie pomoże. Widać to po Wielkiej Orkiestrze Świątecznej Pomocy. Widać to było niedawno pod kościołami, kiedy Caritas zbierał ofiary dla powodzian. Ludzie byli bardzo hojni. Bo tacy jesteśmy, szczególnie gdy mamy zaufanie do tego, kto zbiera i przekazuje dary. Państwo tym kimś nie jest.

- Społeczeństwo mamy lepsze od państwa?
- W sytuacjach ekstremalnych na pewno. Ludzie potrafią być razem i zachowują się imponująco, by przypomnieć choćby pierwsze dni po tragedii smoleńskiej. Ale kiedy napięcie spada, poziom solidarności spada także. I wtedy bywamy straszni. Górę biorą postawy typu: Trzeba zbudować cmentarz? Oczywiście, ale ja nie chcę go oglądać z okien. Trzeba wybudować drogę? Jesteśmy za, pod warunkiem, że auta nie pojadą obok nas. Rozumiemy, że trzeba prowadzić terapię narkomanów, ale tylko tak długo, jak ośrodek stoi daleko od naszej miejscowości. Takich egoizmów jest mnóstwo i przez nie niesłychanie trudno jest zbudować w Polsce społeczeństwo obywatelskie.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska