Stanisława Janicka, st. kpr. z Łosiowa wspomina pierwszy dzień po wojnie

fot. Paweł Stauffer
Stanisława Janicka: – Wojna się skończyła, a ja płakałam, bo nie wiedziałam, czy moi żyją.
Stanisława Janicka: – Wojna się skończyła, a ja płakałam, bo nie wiedziałam, czy moi żyją. fot. Paweł Stauffer
Stanisława Janicka z Łosiowa dziarsko porusza się po swoim domu. - Trochę gorzej po podwórku, ale o lasce to i do Berlina jeszcze bym zaszła - śmieje się 89-letnia kobieta. Już raz tam była, 65 lat temu, jako starszy kapral z 18. pułku 6. Dywizji Piechoty.

Długa była ta jej droga. Zaczęła się na Kresach, pod Tarnopolem, skąd przemaszerowała do Warszawy, potem do Kołobrzegu, na zaślubiny z polskim morzem. Z Wału Pomorskiego ruszyli dalej, do ostatniego etapu - na Berlin.

Zupa była taka jak zawsze
Jaki był ten dzień, w którym Niemcy wywieszali białe flagi, kiedy ogłosili kapitulację? Jak wyglądały ostatnie chwile wojny, tam pod bramą Brandenburską? Podniosłe, patetyczne i entuzjastyczne, co czasem można zobaczyć na filmach - tych archiwalnych i tych fabularnych - czy żołniersko zwykłe i siermiężne. - Ósmego maja 1945 roku nasz pułk i dwa inne z dywizji stały w odwodzie pięć kilometrów od Berlina - mówi pani Stanisława. - Jak tylko usłyszeliśmy o końcu wojny, to żołnierze zaczęli z tej radości w niebo strzelać. - Ale ja się rozpłakałam - dodaje pani Stanisława. - Usiadłam pod ścianą, a łzy jak grochy same cisnęły się. Nie wiedziałam, czy moi żyją, jak wyjeżdżałam, to najmłodszy braciszek nie miał nawet pięciu lat. Jedna siostra, Kamila, była ze mną w wojsku, o pozostałym rodzeństwie i rodzicach nie miałam wiadomości od ponad siedmiu miesięcy.

Rozstaliśmy się rok wcześniej w naszym domu na Kresach, w tarnopolskim. Wtedy nawet się nie zastanawiałam, jak będzie po wojnie. Ciężko było, bo w moich stronach ludzie z rąk banderowców ginęli. Pamięta, jak przechodzili przez Warszawę, była pusta - ani żywego ducha. Za to martwych było pełno. Leżeli na każdym kroku, nie miał ich kto pochować… - W końcu sobie pomyślałam, że to dobrze, że koniec wojny, bo już kolejnych roczników nie będą na wojnę szarpać - wspomina Stanislawa Janicka. - Zaczęli od rocznika 1918, a zakończyli na 1924. Nie świętowali szczególnie, nie było nadzwyczajnej wódki z okazji zakończenia wojny.

- Ja tam swój przydziałowy codzienny spirytus, to znaczy 100 gramów, zlewałam do butelki i zostawiałam na szczególne okazje - wspomina pani Stanisława. Takie, jak niecałe dwa miesiące wcześniej, kiedy po zakończonych 18 marca walkach o Kołobrzeg obchodzili Wielkanoc w majątku tuż nad morzem. - Były jajka, kobiety napiekły ciasta, to i wódka świąteczna się przydała z mojego zapasu - wspomina pani Stanisława. - A ósmego maja była jak zwykle zupa z kotła i człowiek nawet nie pomyślał, że mogłoby być inaczej.

Defilada w łachmanach
9 maja pod Bramą Brandenburską odbyła się defilada wojsk polskich i sowieckich. Pani Stanisława od razu prostuje, że ta defilada to nie żadna parada wojsk, którą znamy współcześnie. - To przecież był koniec wojny, czasem żołnierze mieli na sobie strzępy munduru - tłumaczy. - Ot, tak jak człowiek stał, tak pomaszerował. Z plecakiem i karabinem.
W plecaku zmięta brudna męska koszula, którą dostawały też kobiety, męskie kalesony i spodnie. - Długo nie było dla kobiet specjalnych mundurów, ale w końcu jakie to ma znaczenie? - kwituje pani Stanisława. - Jak człowiek długo maszeruje, to potrafi się nauczyć spać na stojąco. Ważne są tylko buty i onuce. A dobre buty to miało tylko niemieckie wojsko. Nasze kamasze były twarde, ze świńskiej skóry.

Stanisława Janicka pamięta, że przed defiladą pod Bramą Brandenburską było zamieszanie. Kilka tysięcy do granic możliwości utrudzonego i stłoczonego wojska na tej niewielkiej powierzchni. Grupa Polaków ginęła w tłumie Sowietów. Tłok, gwar i zewsząd dźwięki harmoszek, orkiestry wojskowe przygrywały niemal z każdej strony.
- Szlak bojowy zakończyłam w Biedrusku pod Poznaniem - wspomina. - Potem nas Sowieci wysłali do robót w majątkach, zanim powracaliśmy do domu. Ale już nie na Kresach. Przyjechałam do Łosiowa, gdzie osiadła moja rodzina. Od razu trzeba było zakasać rękawy, bo mama zmarła, a żniwa nastały. No i najmłodszym rodzeństwem trzeba było się zająć.

Stanisława Janicka: - Wojna się skończyła, a ja płakałam, bo nie wiedziałam, czy moi żyją.
(fot. fot. Paweł Stauffer)

Czekali na Amerykanów
Elżbieta Radziej z Paryża w gminie Pokój pamięta, że 8 maja 1945 roku na wieży dwóch kościołów w Jeleniej Górze zatknięto białe flagi. - Władze ogłosiły, że Amerykanie wchodzą do miasta. I lepiej nie opuszczać domów... - wspomina pani Elżbieta. - Nazajutrz weszli. Ale nie Amerykanie, tylko Rosjanie. Dlaczego władze Hirschbergu (niemiecka nazwa Jeleniej Góry) ogłosiły, że miasto zajmą Amerykanie, tego pani Elżbieta do dzisiaj nie rozumie. Może chodziło o to, żeby nie wzbudzać paniki, w mieście było pełno ludzi, którzy tak jak pani Elżbieta, uciekali przed Armią Czerwoną.

- Rosjanie, brudni i obdarci, zaczęli dewastować Hirschberg, a w mieście zostali już tylko prawie sami starcy, kobiety i dzieci - wspomina pani Elżbieta. - Podszedł do mnie taki jeden i mówi, że jestem jego frau. Złapał za rękaw drelichowego ubrania, ale ile miałam siły w sobie, wyrwałam się i uciekłam. Został mu rękaw mojej bluzy…
W miasteczku posypało się szkło z witryn sklepików. - Na szczęście rabunki trwały jeden dzień, bo poszli dalej - dodaje. - Ale w Hirschbergu zostawili swoją komendanturę.

Kilka dni wcześniej widziała, jak niemieccy żołnierze niszczą spirytus z zapasów wojskowych. - Oni już wtedy w strachu przed Rusem te butelki rozbijali - przypuszcza. - Że jak wejdą i się upiją, to spalą miasto i wyrżną mieszkańców. Tak, jak stało się w styczniu w Paryżu. Rosjanie sforsowali Odrę, wkroczyli na Opolszczyznę. Rozchodzące się wieści o pożarach, mordach i gwałtach budziły powszechną trwogę. Pani Elżbieta konewkę z mlekiem, trochę cukru i chleb dla rocznej siostrzenicy zawiesiła na rowerze. Na kilka godzin przed wejściem Rosjan wyruszyły z siostrą i jej dzieckiem - dzięki temu uniknęły styczniowej masakry w Paryżu.

- Ale potem zgubiłyśmy się - opowiada. - Ja trafiłam do Jeleniej Góry. Nie wiedziałam, czy siostra z dzieckiem żyje, co z mamą. O tym, że siostra z dzieckiem trafiła gdzieś na pogranicze Czech i strasznie tam głodowała, dowiedziała się dopiero po 8 maja. Kiedy w lutym 1945 roku weszła do magazynów z żywnością niemieckiego wojska w Jeleniej Górze, przeraziła się. - Pomyślałam, że ta wojna chyba będzie trwała jeszcze przez dziesięć lat - wspomina pani Elżbieta. - Nigdy nie widziałam tyle jedzenia. Wódka, papierosy, konserwy, cukier, czekolady, zapakowany chleb. A nawet pół świni na gigantycznej patelni.

Magazyny żywnościowe niemieckiej armii ciągnęły się na długości prawie pół kilometra. Po 8 maja żelazne zapasy niemieckiej armii trafiły do ludzi. - Kiedy już Rosjanie pozwolili nam wracać do domów, to każdy brał tyle, ile zdołał unieść - wspomina pani Elżbieta.

Majowa zaraza
Do Paryża wracała tym samym rowerem. Znów na ramę zarzuciła jedzenie, ale tym razem dużo więcej. - To była bardzo dobra marka - mówi z sentymentem o rowerze. - Kiedy dojechałam do Pokoju, to jakiś ruski oficer na koniu kazał mi cały prowiant położyć na ziemi, a potem kilka razy stratował kopytami. Nazwał mnie hitlerowcem, to ja mu na to, że Hitler to był diabeł i ze mną nie miał nic wspólnego…

Inny zabrał jej rower, powiedział, że musiała go komuś "cap-carap". - Kiedy dotarłam do domu, ledwo trzymałam się na nogach, a Rosjanie następnego dnia kazali mi iść do pralni, prać żołnierskie koszule - wspomina pani Elżbieta.
W oparach dezynfekującego płynu osunęła się na podłogę. Ktoś wyniósł ją na dwór, kiedy się ocknęła, zobaczyła nad sobą siedzącego na koniu ruskiego oficera. - Trzęsłam się ze strachu - wspomina. - Ale on mi powiedział po niemiecku: "Nie bój się, nie jestem z SS. Pomogę ci, jestem lekarzem".

Tyfus - postawił diagnozę. Dał mi garść czerwonych tabletek - wspomina pani Elżbieta. - Pomogły, przeżyłam.
Inni nie mieli tego szczęścia, tuż po zakończeniu wojny epidemia zdziesiątkowała okolicę. Przed wjazdem do Kuźni Domaradzkiej (wieś sąsiadująca z Paryżem) postawiono ostrzegawczą tablicę "Tif". Nie było już leków, tak wyglądała walka z zarazą.

Potem wróciła siostra pani Elżbiety. - Była połowa maja, a ona w zimowym obszarpanym mantlu, na bosaka, wynędzniała i ledwo żywa - wspomina pani Elżbieta. - W jakimś wózku pchała 4-letnią córeczkę, bo z tego niedożywienia i strachu dziecko przestało chodzić. Potem tyfus odebrał mi matkę. Nie było księdza i nie było w czym jej pochować, bo nikt nie robił trumien. Tyle nam dała ta wojna. Człowiek nawet nie potrafił się cieszyć, że wreszcie się skończyła. Jednak dla pani Elżbiety 8 maja to ważna data. Przez lata, póki zdrowie pozwalało, chodziła tego dnia do kapliczki w Paryżu i modliła się. W podzięce, że przeżyła.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska