Staromiejska w Opolu. 35 piw na 35. urodziny

Redakcja
Stanisław Źrałka, właściciel Staromiejskiej, pokazuje ostatnie ślady jej pierwszej świetności. Wmurowane w ścianę dębowe beczki, z których kiedyś lało się piwo.
Stanisław Źrałka, właściciel Staromiejskiej, pokazuje ostatnie ślady jej pierwszej świetności. Wmurowane w ścianę dębowe beczki, z których kiedyś lało się piwo. Sławomir Mielnik
Jeśli nie odpycha cię jeszcze, czytelniku, powszechne nadużywanie słowa "kultowy", to tak właśnie można określić piwiarnię Staromiejską w Opolu. Jest kultowa. I właśnie stuknęło jej 35 lat.

Właściwie to nie wiadomo, kiedy Staromiejska miała swój najlepszy czas. Taki okres piwnej świetności. Czy wtedy, gdy w strojach regionalnych biegały tu chyże kelnerki na etatach PSS "Społem" i roznosiły na tacach deficytowe w PRL czeskie piwo?

Czy może wtedy, gdy w ponurych latach 80. w osiem godzin sprzedawano tu 13 stulitrowych beczek, czyli 2600 kufli, co było wynikiem, o jakim marzyć może dziś nie tylko każda strefa kibica, ale i piwni hurtownicy z monachijskiego Oktoberfest?

Tyle że komfort spożycia był tu jak w mordowni, w mordę też można było dostać, a bufetu przed szturmującym go tłumem broniły zawijane bariery - jak przy wejściu na stadion.

A może najlepszy czas jest właśnie teraz? Gdy można tu już usiąść, kolejka do baru nie wymaga godzinnego stania, nikt nie rzuca kuflami, więc da się bez ryzyka przyprowadzić kobietę i zaserwować jej bananową ekspresję lub czekoladę na gorąco. Czy w czasach, gdy rej wodzili tu Pindziol, Ciunio czy Wacu, w ogóle wiedziano, co to jest ta bananowa ekspresja?

- Nie było tu nic. Nie było papierosów. Nie było jedzenia. Nie było wódki. Nie było złamanego herbatnika. Było tylko piwo. I ja je w pocie czoła nalewałem - mówi Stanisław Źrałka, człowiek, który zaczynał w Staromiejskiej jako barman i ajent, a dziś jest jej właścicielem.

Jak mówi, w "Staromieju", bo tak powszechnie bywalcy nazywali swą knajpę, zakochał się od pierwszego wejrzenia, choć trzeba przyznać, że była to miłość mocno perwersyjna.

- Stanąłem w drzwiach i co widzę? Lokal pełny. Nie ma gdzie usiąść, a faceci stoją stłoczeni przy wysokich stołach. Kolejka przez dwie sale kończy się aż pod kiblem. Gwar, hałas, ścisk. Od dymu aż gęsto. Od razu się zakochałem.

Zapobiegliwość piwosza

Pan Stanisław miał już skończony kurs kierowników lokali gastronomicznych i nosił tytuł ajenta, który w PRL znaczył więcej niż przed wojną tytuł rejenta. Ludzie obrotni brali w ajencję od państwa to, z czym ono nie mogło sobie poradzić: małą gastronomię i mały handel. A potem robili z tego oazy przedsiębiorczości.

To było w roku 1987, schyłek Jaruzelskiego, totalna bryndza na półkach. Piwosze koczowali w maluchach i polonezach przy drodze wjazdowej od strony Głubczyc i jak widzieli ciężarówkę z piwem z tamtejszego browaru, jechali za nią pod sklep, ustawiali się w kolejce i kupowali po pięć flaszek. Bo więcej nie sprzedawano.

- Więc i u mnie od rana było tłoczno - wspomina Stanisław Źrałka. - Gdy przychodziłem do pracy na dziewiątą, pod drzwiami stał już wianuszek spragnionych. Bo w sklepach alkohol był od trzynastej. No i zaczynało się. Pan wie, że ja nigdy, ale to przenigdy nie widziałem zza baru końca kolejki? Ludzie brali po 15-18 piw, żeby nie stać po raz drugi.

I potem te kufle stały na stołach niczym trofea męskiej zapobiegliwości. Albo czekały na kolegów, którzy akurat kończyli pracę i w normalnym trybie nie mieliby szans się napić.

- Dziś to się wydaje jak z filmów Barei, ale tak było naprawdę. Ktoś, kto kończył robotę o piętnastej, nie miał szans na piwo, bo zanim doszedł, zanim odstał w kolejce, ja już zakręcałem kranik, żeby mieć czas do siedemnastej wygonić towarzycho - wspomina z uśmiechem pan Stanisław. - A zamykaliśmy tak szybko, bo okoliczni mieszkańcy chcieli mieć spokój. Handlowanie piwem do nocy mogło zagrozić istnieniu lokalu.

- Gdy na odwyku przerabialiśmy zajęcia z "organizacji życia wokół picia", ja błyszczałem przed terapeutą, bo mi się przypomniała ta zapobiegliwość ze "Staromieja" - mówi Zbyszek, nauczyciel i nieczynny już piwosz, który jednak wpada do Staromiejskiej na oranżadkę i dla klimatów młodości.

Te klimaty miały niekoniecznie miły aromat: z sąsiedniej bramy przechodniej piwosze korzystali częściej niż z wiecznie zajętych toalet lokalu. To wzniecało uzasadnione protesty mieszkańców.
Oto paradoksalna oznaka normalności: dziś Staromiejska otwierana jest o tej samej godzinie, o której kiedyś była zamykana.

Maniery, bilard, ą-ę...

Ale przecież początki były ekskluzywne. Bo zanim pan Stach zakochał się w swym zadymionym przeznaczeniu, Staromiejska istniała już 10 lat.

Wspomina pan Wojciech, pracownik PSS "Społem":
- To był obiekt sztandarowy, powstał decyzją centralną w czerwcu 1977 roku. W Warszawie ktoś sobie umyślił, że w miastach powinny powstawać lokale regionalne. Więc w Opolu zrobiono Słupską i Staromiejską właśnie.

Szatnia obowiązkowa, frytki, kelnerki w sukniach i ludowych czepkach. No i 15 gatunków piwa. Czeskie, żywiec, okocim, no i eksportowe "Sudeckie" z Głubczyc. Rarytas, jakich mało.

Wysyłaliśmy go do Moskwy, a Rosjanie kazali sobie to piwo pakować szyjkami w dół, nie mam pojęcia dlaczego. Do "Staromieja" byle kto wtedy nie wszedł. Bilard, maniery, ą-ę... Od początku był to lokal zawodników "Odry" Opole.

- O tak - potwierdza pan Stanisław. - "Odra" Opole zawsze wystawiała tu mocny skład. Kwaśniewski, Koźniewski, Młynarczyk...

Po przaśnej regionalności lokalu pozostały do dziś wbudowane w ścianę cztery atrapy beczek. No i metalowy napis nad wejściem.

Za atrapą dębowej beczki spoczywała rzecz jasna beczka blaszana i tylko kranik udawał starodawność. Ale myśmy się na to nabierali. Pamiętam, że gdy robiliśmy sobie z kolegami w Staromiejskiej background przed studniówką, był to jeszcze lokal szykowny: szatnia, smukłe szyjki żywca, mniej smukłe kelnerki. I potem nagle - omsknięcie...

Stanisław Źrałka: - To się stało na początku lat osiemdziesiątych. Po pierwsze - kryzys, czyli brak piwa, pozabijał wiele podlejszych piwiarni. Szarotka, Trojak, Ludwik, Słoneczko, Smakosz i inne. I całe towarzycho ruszyło do "Staromieja".

Pan Wojciech: - Ten upadek był smutny, ale takie były czasy. Prywatni właściciele małych piwiarni, na przykład Dżuła czy Bek, mieli wtedy narzucony przez władzę limit: 50 litrów dziennie. Jedna mała beczka. A uspołeczniona "Społem", do której należała Staromiejska, limitów nie miała, więc tam piwo lało się do zamknięcia. Całe miasto szło jak do wodopoju.

Rządzili kozacy z Chabrów

Jako pierwszą zlikwidowano szatnię. Po czasie urządził sobie w niej minisiłownię Wiesiek, mikry i niepozorny człowiek o umiejętnościach Bruce'a Lee, który zasłynął tym, że wyzwał na pojedynek samego Drewniaka.

Tego samego, który potem trenował komandosów z "Gromu". Do walki jednak nie doszło, bo to było tak, jakby mało znany bokser wyzwał na pojedynek Tysona.

Tak czy tak w knajpie zrobił się porządek i dość rzadko zaglądała tu milicja. Respekt przed Wieśkiem czuł nawet Wacu, który poza nim nie bał się nikogo.

W "Staromieju" rządzili przede wszystkim kozacy z dzielnicy Chabry. Pindziol, Ciunio, Wacu. To były postaci kultowe w pełnym tego słowa znaczeniu. Mieli swój stolik w bocznej nawie i nawet swoją szybką ścieżkę do baru, nigdy nie musieli czekać w kolejce - objaśnia pan Stanisław. - No cóż, musiałem mieć jakieś swoje sposoby na ludzi.

Inny sposób szefa: w razie bójki zawsze rzucał się na słabszego i wywalał go za drzwi.
- To taka psychologiczna zagrywka - tłumaczy. - Po pierwsze, ocalałem mu zęby. Po drugie, zażegnywałem bójkę. Po trzecie, pokazywałem silniejszemu, że ja tu rządzę, ale jednocześnie pozwalałem mu się napuszyć swoją siłą, jak pawiowi.

Przez tę konsekwencję pan Stanisław nigdy nie odniósł uszczerbku. I przez Wiesia, za swoimi plecami. Ale on się później wdał w złe towarzystwo - wzdycha pan Stanisław. - Nie zmogli go pięścią, to go upijali. I było po sportowcu.

Niektórzy z dawnych "staromiejskich" kozaków odeszli już na drugą stronę piwnej tęczy, bo intensywne życie jednak nie służy zdrowiu. Inni się ustatkowali - przy żonach i dzieciach lub w więzieniu. Inni dalej biesiadują, ale już nie w "Staromieju", lecz raczej po krzakach, bo kto by wytrzymał na sucho do otwarcia o siedemnastej?

Miejscówka w tokijskim metrze

Ale to nie było tak, że do Staromiejskiej przychodzili tylko alkoholicy, zawadiacy i chuligani. Owszem, lokal standard miał raczej podły, ale i swoisty magnetyzm. No i było tu piwo. Kogo tu zatem nie goszczono. Pan Stanisław wymienia:

- Milicjanci po służbie, sportowcy, urzędnicy z ratusza, nauczyciele na przerwach, biurokraci w delegacji, rolnicy na zakupach w mieście, pracownicy naukowi, aktorzy, muzycy, głównie jazzowi, ale też z filharmonii, studenci, literaci, dziennikarze, żołnierze.

Ci ostatni potrafili przychodzić tu z termosami poligonowymi noszonymi na plecach. Brali piwo dla całego plutonu, a potem przerzucali ładunek przez płot. Studenci na wynos brali piwo do białych szklanych kloszy z akademika. Kto by pomyślał, że w takim kloszu zmieści się 10 kufli? Zaś co do samych kufli, to nie były takie jak dziś.

- Nie było mowy o smukłych szklanicach - śmieje się właściciel. - To były ciężkie, toporne kufle z rączką. Był z nimi wielki kłopot, ze swoim zastępcą, Jasiem Krzakiem, brałem teczkę, ładowałem do niej podarki i objeżdżaliśmy huty szkła: Tarnów, Krosno, żeby coś wycyganić.

Kufle myła pani Krysia. Jak automat. Wystarczyło, że wyskoczyła na chwilę na zakupy, a kufli już brakowało i kolejka groziła buntem.

Stali bywalcy mieli nawet stałe miejsca, co trudno sobie wyobrazić w takim ścisku. To tak, jakby próbować sobie rezerwować stałe miejsce w tokijskim metrze. A jednak.

- Pamiętam Prezesa - przypomina sobie pan Stanisław. - Nie był prezesem, tylko głównym księgowym w ważnej firmie, ale tak wyglądał. Prezencja. Szyk. Dostojeństwo. Nawet specjalnie mu przykręciliśmy do ściany haczyk na jego kapelusz.

Prezes był taki taktowny, że zawsze stawał do kolejki, choć właściciel proponował mu, że wcale nie musi. Staromiejska uczyła też pokory w inny sposób.

Kiedyś wchodzi tu ubrany z cudzoziemska facet i nawija po niemiecku jak hrabia. Cwaniaki tylko po sobie spojrzeli i dawaj, namówili go na karty. Gdy odchodził od stołu spłukany, łkał już czyściutko po polsku.

W rymach i na fejsie

Dziś Staromiejska wkracza w nowe czasy po nowemu. Ma swój profil na Facebooku, a to za sprawą studentów, którzy zaproponowali Stanisławowi Źrałce, że wpiszą lokal do alternatywnego przewodnika po mieście.

Ze swą legendą nadaje się jak najbardziej. Dziś tę legendę podrasowuje zawieszony u powały motocykl żużlowego mistrza świata, Jerzego Szczakiela, pub staje się lokalem miłośników czarnego szaleństwa.

Knajpa ma nawet epizod polityczny, gdy ukonstytuował się tu i działał przez pewien czas opolski odział Polskiej Partii Przyjaciół Piwa.

To był jeden z wybryków młodej polskiej demokracji wczesnych lat 90. Partia, której twarzami zostali satyryk Janusz Rewiński oraz prezenter Krzysztof Ibisz, wprowadziła do Sejmu 16 posłów, ale zaraz się po polsku pokłóciła, dzieląc się na Małe Piwo i Duże Piwo.

Fragment hymnu Opolskiej Ławy piwnej ułożonego przez wielkiego fana i bywalca Staromiejskiej, nieżyjącego już poetę Jarzego Kareckiego:

"Sławny Polak Jan Sobieski/ Piwem raczył wodza myśli/ Inni potem wódkę pili/ Po nich przyszli komuniści/ I czterdzieści lat ostatnich/ Potępiano budki z piwem/ Przyjaciele piwa przyszli/ Po walce z byłym reżimem/ Bo tradycja to szlachecka/ Sączyć napój bursztynowy/ I namawiać wciąż rodaków/ Do wypicia kufla zgody".

Wrzuciłem na fejsa taki komunikat, który potem znajomy wykopali dalej:
"Witam Wszystkich Bywalców (obecnych lub byłych) Piwiarni Staromiejska. Chcę napisać reportaż o tym kultowym miejscu Opola. Szukam bywalców, koneserów, fanów, świadków historii dziejącej się w "Staromieju" oraz tych, dla których piwiarnia była miejscem ważnych zdarzeń: przygód, romansów, bójek, wagarów, zatargów z prawem. Szukam namiarów na królów "Staromieja". Na tych, którzy grywali tam w karty, którzy trzymali kolejkę, dla tych »co w robocie«".

Nie odpisał nikt. No cóż, dawni królowie życia ze Staromiejskiej raczej nie korzystają z Facebooka. A dla młodych, których zdjęcia widnieją na profilu, jest on takim samym lokalem jak inne, o tyle jednak sympatyczniejszym, że tanim.

Dotarłem do jednego z nich, niespełna 30-latka. Tomasz Nykiel jest dyrektorem opolskiego oddziału Mennicy Wrocławskiej, a więc yuppie z branży finansowej.

- Staromiejska? Tam mimo przaśności jest taki jakiś niepodrabiany klimat swojskości. Gram w bilarda i kije obijają się o ściany, ale jakoś mi się tam podoba. No i ta legenda. Dużo mnie z racji wieku ominęło - śmieje się.

Pora na puentę. Gdyby się uprzeć, można by dzieje "Staromieja" porównać do historii stającego życiowo na nogi pijaka.

Zaczynał od eleganckiego popijania - z zakąską, w dobrym towarzystwie i czystej koszuli. Potem był zjazd: picie od rana na pusty żołądek, knajpiane bójki, lanie w bramie i potępienie sąsiadów. Następnie: powrót do ludzi i normalności. Schludność, układność, trzy piwka pod orzeszki, meczyk w telewizorze, kolacyjka i lulu.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska