Strzelanina pod Opolaninem. Dlaczego prokuratura umorzyła śledztwo

Redakcja
Postrzelony przez Józefa B. napastnik zmarł przed przyjazdem pogotowia.
Postrzelony przez Józefa B. napastnik zmarł przed przyjazdem pogotowia. Krzysztof Świderski
Dziś w III RP najrozsądniej jest grzecznie zapytać włamywacza, co go najbardziej interesuje w naszym domu, pomóc mu zapakować rzeczy do worka i poczęstować kawą. I niech czasem nie przyjdzie nam do głowy skorzystać z prawa do obrony koniecznej.
Strzelanina w Opolu

Strzelanina w Opolu

Tak bezkompromisowo pisało jeszcze w 1999 roku "Wprost", co było reakcją na absurdy trapiące ówczesny wymiar polskiej sprawiedliwości. Temida bowiem, ogłuszona nieco liberalizmem lat 90., chętniej stawała po stronie napastników niż ofiar, posyłając nierzadko te ostatnie za kraty. Jednak po roku 2000 nauczyła się już chyba odróżniać Kaina od Abla, co mogłaby potwierdzać niedawna decyzja prokuratury w sprawie głośnego napadu na kantor w domu handlowym "Opolanin". Mogłaby, ale czy potwierdza?

Podczas tego napadu broniący się właściciel zastrzelił bandytę, co wywołało mnóstwo spekulacji, plotek i oskarżeń - także pod adresem policji, która wiedziała o planowanym napadzie, a nawet uprzedziła o nim kantorowca, szykując zasadzkę na rabusiów. Prokuratura Okręgowa w Opolu po niedługim - ale tylko jak na polskie standardy - czasie, bo po 9 miesiącach, umorzyła śledztwo. Czy jednak wynika z tego, że obrona konieczna stała się w Polsce równie łatwa jak w Teksasie?
Zanim pochylimy się nad prawnym finałem sprawy, przypomnijmy fakty.

Będzie na pana napad

W styczniu tego roku Józef B., właściciel kantoru w "Opolaninie", dostaje informację od policji, że prawdopodobnie szykowany jest na niego napad. Policja dowiedziała się o tym operacyjnie, najpewniej podsłuchując telefon jednego z przestępców. Policja prosi kantorowca o pomoc, chce ująć bandytów na gorącym uczynku. Doradza mu, żeby robił wszystko to, co zaplanował na ten dzień. Żeby wyszedł do banku, żeby załatwiał sprawy na mieście. Cel jest taki, aby przestępcy, którzy śledzili kantorowca, doszli do przekonania, że on się niczego nie domyśla, że wszystko idzie po ich myśli.

Jest 7 stycznia, dzień planowanego napadu. Kantorowiec ma tego dnia przy sobie pistolet na ostrą amunicję, na który posiada pozwolenie. Po akcji odezwały się głosy, że policja powinna mu była ten pistolet odebrać. Nie było jednak podstawy, bo broń była legalna, pozwolenie ważne, a kantorowiec nie popełnił żadnego wykroczenia, które by takie odebranie broni uzasadniało. Ponadto policja nie za bardzo chciała rozbrajać Józefa B.

- A gdyby odebrali memu klientowi przed akcją broń, a ten napastnik zabiłby go potem ciosem karate, to co? To byłaby awantura pod tytułem: dlaczego policja zabrała mu broń. Praca policji to nie fabryka, tu się zdarzają rzeczy, jakich nikt by nie wymyślił - powie nto kilka dni po dramacie mecenas Sławomir Wojciechowski, pełnomocnik prawny napadniętego.

Po zamknięciu kantoru uzbrojony Józef B. bierze torbę i wychodzi z gmachu "Opolanina". Idzie w kierunku swojego samochodu. Bandyci kamuflują się dobrze: kantorowiec niczego nie dostrzega. Dopiero po fakcie przypomni sobie, że widywał pod domem to audi-A8, którym bandyci podjechali na napad. Widywał je często w ciągu ostatniego miesiąca. Równie dobrze kamuflują się czekający na napad policjanci.

W torbie mężczyzna nie ma pieniędzy, lecz papierowe ścinki. Po wszystkim rozległy się też i takie głosy, że w obronie papieru zastrzelono człowieka.

Gdy kantorowiec dochodzi do swego auta i siada za kierownicą, do samochodu wdziera się napastnik. Obejmuje Józefa B. za szyję i zaczyna dusić. W tym czasie z drugiej strony podbiega do auta inny napastnik - z paralizatorem w ręku. I wtedy słychać huk - kantorowiec, broniąc się, strzela w klatkę piersiową napastnika.

Bandycie udaje się jeszcze wyjść z samochodu, po czym pada martwy. W tym czasie policja skuwa już drugiego napastnika. Za chwilę krępowany jest również kantorowiec - przez tych samych policjantów, którzy go niedawno ostrzegali.

Przekroczył, ale ze strachu

Policja dość szybko ujęła też dwóch kolejnych bandytów zamieszanych w napad. W sumie aktem oskarżenia objęto wkrótce trzech sprawców: Tomasza C. z Opola (lat 33), Jacka Z. z powiatu oleśnickiego (lat 35, to on biegł z paralizatorem) oraz Zbigniewa S. z Opola (lat 38). Czwarty bandyta - Tomasz L. został zabrany spod "Opolanina" w czarnym worku.

W listopadzie sąd skazał Tomasza C. na cztery lata więzienia, Jacka Z. na 2,5 roku więzienia, a Zbigniewa S. na 3,5 roku.

Właściciel kantoru został zatrzymany. Niebawem wypuszczono go do domu, a on po jakimś czasie wrócił do pracy. Podczas śledztwa przesłuchano świadków, zrobiono oględziny z miejsca zdarzenia, prokuratura zleciła też wykonanie wielu ekspertyz. Opierając się na tym materiale, prokuratura umorzyła śledztwo w sprawie zabójstwa. Bo choć uznała, że Józef B., strzelając do napastnika, przekroczył jednak granice obrony koniecznej, to ponieważ działał pod wypływem strachu i stresu, można było uznać to za okoliczność łagodzącą i umorzyć śledztwo.

Trudno oprzeć się wrażeniu, że decyzja prokuratury jest mocno salomonowa. To taki słowno-prawny wytrych, mający sprawić, żeby wilk był syty i owca cała. Nie bulwersować opinii publicznej karaniem napadniętego, ale jednocześnie dać wyraźny sygnał, że strzelanie we własnej obronie niekoniecznie musi być najważniejszym środkiem obrony koniecznej.

Działał pod wpływem strachu... Wniosek, jaki się nasuwa po przeczytaniu tego fragmentu uzasadnienia może być zatem taki, że gdyby napadnięty zabił napastnika nie pod wpływem strachu lub stresu, lecz kierując się np. zimną kalkulacją, z której wynikałoby, że warto jednak w obronie życia zastrzelić napastnika, to mógłby jednak wylądować za kratami. Być może nawet na tym samym piętrze więzienia, w którym siedzą inni uczestnicy napadu na jego kantor.

Żyłoby mi się lżej...

Decyzja prokuratury nie jest też do końca po myśli napadniętego oraz jego obrońcy.

- Trochę jestem niezadowolony z tej decyzji - mówi Sławomir Wojciechowski, pełnomocnik kantorowca. - Niby mój klient nie będzie ukarany, ale przecież uznano go winnym przekroczenia obrony koniecznej. Mówiąc inaczej, uznano, że popełnił przestępstwo, ale mu je wybaczono, bo działał w strachu. Z punktu widzenia ludzkiego, cieszę się, bo w końcu mój klient nie będzie miał prawnych nieprzyjemności, nic mu się nie stanie. Ale jako prawnik czuję niedosyt, bo w mojej opinii Józef B. żadnego przestępstwa nie popełnił.

Sławomir Wojciechowski zwraca uwagę na istotną kwestię: nikt dotąd nie odpowiedział jego klientowi (oraz jego obrońcy oraz opinii publicznej) na jedno ważne pytanie. Brzmi ono: co miał zrobić Józef B. w momencie ataku?

- Jako adwokat, uważam, że nie doszło do przekroczenia granic obrony koniecznej - mówi Wojciechowski. - Mój klient został napadnięty w swoim aucie, miał prawo się bronić wszelkimi sposobami. Nie można wywodzić negatywnych skutków prawnych wobec osoby, która nie ze swojej winy znalazła się w takiej sytuacji.

Zdaniem mecenasa, prokurator powinien popatrzeć na sprawę inaczej: - Czynem była tu obrona, a stan psychiczny to był jeden wielki stres i nerwy, podkręcone oczekiwaniem na napad i świadomością, że gdy następuje napad na kantor, to trup ściele się gęsto. Przecież wszystkie tego typu doniesienia prawie zawsze mówią o ofiarach. Rannych i zabitych pracownikach kantorów.

Zaś sam Józef B. komentuje zakończenie sprawy tak: - Nadal nie wiem, co jest obroną konieczną i dlaczego niby ją przekroczyłem. Nie rozumiem tej decyzji, choć przyjąłem ją z wielką ulgą: odetchnąłem, bo w końcu nie spotka mnie kara za to, że się broniłem w swoim własnym aucie. Cokolwiek było, stało się, i będę z tym żył do końca swych dni. Choć nie ukrywam, że żyłoby mi się lżej, gdyby jednak oświadczono, że wtedy nie popełniłem przestępstwa. Że miałem prawo się bronić, dlatego, że miałem takie prawo, nie dlatego tylko, że się mocno nastraszyłem.

Bywało różnie...

Polacy w ostatnich latach dość często informowani byli o przypadkach obrony koniecznej. Na ogół były zgodne z poczuciem ludowej sprawiedliwości.

W 1998 roku związkowcy ze szpitala w Miechowie protestowali przeciwko powołaniu nowego dyrektora. Siłą chcieli wyprowadzić go z gabinetu. W ruch poszły pięści i elektryczny paralizator. Wówczas dyrektor zaczął strzelać z legalnie posiadanego pistoletu. Kule utkwiły w suficie i ścianach. Miechowski sąd po dwuletnich korowodach uznał w 2000 roku, że dyrektor użył broni w obronie koniecznej.

W 2006 roku żona wrocławskiego posła PiS, Dawida Jackiewicza, jechała z dzieckiem autobusem, gdy zaczepił ją pijany i agresywny mężczyzna. Próbował wyszarpnąć dziecko matce, wykrzykując, że to jego syn. Kobieta wezwała przez telefon męża. Akcja przeniosła się na przystanek. Napastnik wyrwał chłopca matce i próbował uciekać. Poseł, który w międzyczasie dojechał na miejsce, uderzył mężczyznę. Ten po kilku dniach zmarł. Rok później prokuratura umorzyła postępowanie, uznając, że cios Jackiewicza "był adekwatny do sytuacji". Uznano, że napastnik był agresywny i poseł wraz z żoną i synem mogli czuć się zagrożeni.

Sąd Wojewódzki w Warszawie uniewinnił 72-letniego Władysława Hnatowskiego, emerytowanego pułkownika WP, który na warszawskim Mokotowie zastrzelił podczas pościgu 22-letniego Roberta S., który ukradł radio z samochodu. Prokurator oskarżył oficera o zabójstwo i domagał się wymierzenia mu czterech lat więzienia. Sąd uznał, że oskarżony działał w obronie koniecznej.

W Skórzewie 18-letni chłopak próbował wedrzeć się do cudzego domu. Nocą, wybijając okno. Został zastrzelony. Prokuratura uznała to za modelowy przykład obrony koniecznej.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska