Student, nauczycielka... Noclegownie to nie jest ich dom

Redakcja
Noclegownia w Opolu Groszowicach. Jest tam 60 miejsc.
Noclegownia w Opolu Groszowicach. Jest tam 60 miejsc. Sławomir Mielnik
Student, nauczycielka języka polskiego, maturzystka. Oni także mieszkają w noclegowniach, schroniskach i azylach dla bezdomnych.

Mieszkasz w pokoju z pryczami i stolikami jak z ośrodka kolonijnego z wczesnych lat siedemdziesiątych. Gdy chowasz do lodówki żółty ser i masło, to zastanawiasz się, czy za godzinę, dwie tam go znajdziesz, bo może przyjdzie ktoś głodny, bez grosza przy duszy i się nie powstrzyma - zje... No i otacza cię ten specyficzny zapach: nieszczęścia, ubrań z darów… Ten zapach potrafi się nawet śnić - mówi Mariusz, lat 26.

Od Alberta na politechnikę

Nie tak dawno na jednej z wrocławskich uczelni obronił pracę magisterską, i to z wyróżnieniem. Z kim świętował z tej okazji? Dziewczyna pracuje w Anglii, przyleci dopiero na Wigilię. Z mamą nie ma kontaktu. Zadzwonił więc do kolegów od Brata Alberta. - Ucieszyli się. Wiesz, jak szykowałem się do kolokwiów i egzaminów, wychodzili z sali, aby mi nie przeszkadzać.

O domu rodzinnym mówić nie będzie, podaje tylko lakonicznie: - Pochodzę z Brzegu, mieszkałem w kamienicy z wychodkiem na korytarzu i moje życie byłoby też jak ten wychodek, gdybym nie uciekł z domu.

Rok przesiedział w ośrodku dla bezdomnych - pracował przy wycince drzew w lesie, ciężko i - bywało - ponad godziny. Pchał się do ciężkiej fizycznej roboty, bo przy niej lepiej się mu planowało życie.

A potem plan zrealizował: złożył papiery na studia. Myślał nawet o medycynie we Wrocławiu, punktów z matury raczej by starczyło, żeby się zakwalifikować. W liceum, które skończył na złość mamie, lubił chemię, fizykę, biologię i miał z tych przedmiotów wysokie noty. Z matmy maturę zdał jako jeden z lepszych.

- Ale stchórzyłem. Bałem się, że odpadnę w trakcie studiów w rywalizacji z lekarskimi potomkami. Wybrałem politechnikę. Przez pierwszy rok jeździłem stopem, brali mnie zwykle kierowcy aut dostawczych. Jak im mówiłem, że od Alberta dojeżdżam na uczelnię, nawet nie chcieli złotówki za podróż. Zawsze życzyli powodzenia. Bywało też, że nocowałem kątem u kumpli. Po roku miałem stypendium naukowe i socjalne, zamieszkałem z dziewczyną. Tylko ona wiedziała, skąd przywiozłem swe tobołki. Pracowałem w sklepach, złapałem staż, mam etat. Plany realizuje się łatwiej, gdy nie ma innego wyjścia - mówi.

Jego koledzy ze studiów wciąż szukają pracy albo załapali się na roboty dorywcze, choć nie w swoim zawodzie. - Ale oni mają domy, mają gdzie przeczekać do lepszych czasów, stać ich na grymaszenie. Mnie nie - dodaje student.

Czekając na akademik

Student mieszkający w ośrodku dla bezdomnych czy w noclegowni? - Pewnie, że to nie jest miejsce dla takich osób. Ale to już nas nie dziwi - mówi Elżbieta Urzędowska, dyrektor Miejskiego Ośrodka Pomocy Osobom Bezdomnym i Uzależnionym w Opolu.

Takich osób trafia do noclegowni coraz więcej: - Są na rozdrożu, jak pewien pan, który rozszedł się nagle z żoną i nie miał gdzie się podziać - mówi Urzędowska.

Kilka nocy przespał w swym aucie na osiedlowym parkingu. Ale potem przyszła zima, mrozy. Zastukał do noclegowni. Mieszkał tydzień, dopóki nie pozbierał myśli i nie zaczął organizować życia od nowa.

- Mieliśmy też maturzystów, którzy uciekli z domu, i studenta, który nie mógł doczekać się miejsca w akademiku, a rodzina go nie wspierała - dodaje Urzędowska. - Świat się zmienia, musimy się dostosowywać do tych zjawisk, w planach rozbudowy ośrodka bierzemy pod uwagę stworzenie "domu" dla takich właśnie osób. Wiadomo - noclegownia kojarzona jest z typowymi bezdomnymi, nadużywającymi alkoholu, którzy ściągają tu głównie zimą.

Lila, mieszkanka opolskiej noclegowni, pamięta Teodora, studenta Uniwersytetu Opolskiego. Poznała go rok temu: - Zobaczyłam go w kuchni. Byłam bardzo głodna. Szybko się domyślił, w czym mój problem. Poszedł do sklepu, chleb dla mnie kupił. Dobry był. I ambitny. Potem ciągle go z książkami widziałam, grubymi i niezrozumiałymi. Kawę mu parzyłam, aby nie zasnął nad podręcznikami - mówi.

Teodor po prostu przyszedł do noclegowni i powiedział: Studiuję, ale nie mam akademika i nie mam gdzie mieszkać. To był październik. Młyny uniwersyteckiej administracji mielą wolno i Teodor nie dostał jeszcze wówczas ani decyzji dotyczącej przyznania miejsca w akademiku, ani dotyczącej stypendium socjalnego. A na zajęcia trzeba było już chodzić. I gdzieś mieszkać oraz coś jeść.

- Pamiętam, że studiował na bardzo trudnym, ścisłym, kierunku - mówi Weronika Skorupka, pracownik socjalny noclegowni. Sama wówczas też studiowała i widywała go na uczelni: Zawsze z książką, notatkami, zaczytanego. Podobnie było w noclegowni. Przychodził wieczorem i uczył się.

Inni bezdomni nie żartowali z niego, nie przeszkadzali w nauce. Wręcz przeciwnie - zaimponował im. Widać było, że Teodorowi bardzo zależy na studiach i notach, że chce sobie i innym udowodnić, co jest naprawdę wart.

- Pochodzi spod Łodzi. Studiuje w Opolu, bo na naszej uczelni jest kierunek, który sobie wymarzył - mówi Weronika.

Po maturze uciekł z domu, od mamy, która po rozstaniu z ojcem Teodora układała sobie życie z innym panem i nie chciała mieć pod dachem dorosłego syna, który myśli o dalszym kształceniu się, a nie o pracy. Ojciec rzadko był na tyle przytomny, by zrozumieć, co się z jego synem dzieje.

- Miał dobre stosunki z babcią. Przekazywała mu paczki z jedzeniem, dzwoniła do niego, nawet przesyłała faksem jeszcze jakieś papiery, o które upominano się na uczelni. My też wystawiliśmy dla uczelni Teodorowi opinię: że jest starannym, uczynnym i porządnym człowiekiem. I że noclegownia to nie miejsce dla studentów. W końcu dostał akademik.
Kontakt się urwał. Ale pracownice noclegowni i Lila trzymają za chłopaka kciuki.

Łańcuch serc

Karolina jest nauczycielką języka polskiego. Lubi to, co robi: nauczanie dzieci i młodzieży, opowiadanie o wielkich pisarzach, nawet objaśnianie gramatycznych regułek - to jej pasja. Jako dziewczynka uczyła swoje lalki gramatyki, wymyślając dla nich zabawne wierszyki z trudnych słówek…

- Właśnie rozpoczęła pracę w szkole, była na początku drogi zawodowej - mówi Roman Kulej, kierownik Domu dla Samotnych Matek w Zopowych.

Żyła skromnie w wynajętym mieszkaniu i jakoś wiązała koniec z końcem. Rodzinę miała na Podlasiu - wierzącą, z zasadami. Często do nich dzwoniła, opowiadała o swej pracy, dawała powody do dumy.

Zakochała się w niewłaściwym facecie. Miłość bywa ślepa, więc nie spostrzegła, że przeprowadzając się do niego - robi błąd. Byli razem kilka miesięcy, zaszła w ciążę. To nie był dla niego powód do radości. - Wrobiłaś mnie - powiedział.

- W takich sytuacjach pojawiają się bardzo standardowe scenariusze: alkohol, brak pieniędzy, frustracja i agresja - mówi pan Roman.

On bierze od niej pieniądze na duże zakupy, a przynosi śledzie i wyborową, a potem zaprasza kompanów. Gdy jej mikrofalówka znika z kuchni, to on tłumaczy, że zaniósł ją do naprawy, bo coś iskrzyło. I próżno czekać na naprawiony sprzęt.

Po kolejnej kłótni Karolina odeszła. W torbie miała to, co zdążyła szybko spakować. Większości ubrań nigdy już nie odebrała.

- Przyszła zmoczona deszczem, ze skromną torbą. To nie był czas na zwierzenia, więc wówczas nie wiedziałem, co się dokładnie stało. Jedno nie ulegało wątpliwości: jeśli w drzwiach ośrodka dla samotnych matek stoi kobieta w ciąży - to nie należy o nic pytać, tylko wpuścić ją, pozwolić się jej wyspać, dać jeść - wspomina szef domu w Zopowych.

Została. Dzień, drugi, tydzień, miesiąc. Chodziła uczyć do szkoły, i jakimś cudem utrzymała w tajemnicy fakt, gdzie mieszka. Początkowo także swym rodzicom nie chciała nic powiedzieć - bała się, jak zareagują na informację o ciąży bez ślubu. Życzenia świąteczne i noworoczne złożyła przez telefon. Tłumaczyła, że na te święta nie przyjedzie - ma sporo pracy, musi się doszkalać i parę dni wolnego chce poświęcić na naukę. Uwierzyli jej, bo była zawsze bardzo pilna i przykładała się do nauki.

Z nowym rokiem dokonuje się często życiowych wyborów, podejmuje ważkie decyzje. Karolina pojechała do rodziców, okazało się, że niepotrzebnie się bała. Postanowiła, że urodzi tam, gdzie są jej najbliższe osoby.

Na pożegnanie dzieci ze szkoły, w której uczyła, dały jej łańcuch z wyciętych w kolorowym kartonie serc, a na każdym było imię i nazwisko ucznia.

Prawda o nas

Roman Kulej: - Nie zapomnę Violi, dziewczyny, którą wyrzucili z domu rodzice, niespełna miesiąc przed świętami Bożego Narodzenia, a uczynili to z powodu ciąży, w jaką zaszła.
Viola była maturzystką. Pochodziła z tzw. przyzwoitej, spokojnej, standardowej rodziny. Młodsza siostra, rodzice pracują.

- Rodzice nie chcieli mieć w domu kogoś, kto żyje w grzechu. Za duży wstyd. Zapewne poszli na pasterkę, zapewne przy wieczerzy czekał na wędrowca talerz na stole i puste krzesło przy nim… A Viola płakała u nas, dla niej w te święta miejsca w rodzinie nie było. - mówi pan Roman.

Losy, które sprowadzają ludzi do ośrodków pomocy, często wymykają się stereotypom o bezdomnych. Za to tak dużo mówią o nas samych, o tzw. przyzwoitych, normalnych ludziach.

Po jakimś czasie dziewczyna z dzieckiem odeszła. W Zopowych wierzą, że układa sobie życie.

Życia nie ułożyła sobie Gabrysia, z wykształcenia florystka. Ją również los sprowadził do Zopowych, gdy była w ciąży. To był typowy przedświąteczny scenariusz: obowiązków przybywa, a pieniędzy nie ma, więc zamiast zapachu choinki czy środków czystości, w domu pełno było alkoholu i awantur, które mają znieczulić poczucie własnej bezradności.

- Często jest tak, że kobiety długo znoszą takie zachowania partnerów. Ale przed świętami pękają i mówią dość. I tak było w przypadku Gabrysi - uznała, że czas przedświąteczny nie jest od tego, aby przeżywać pijackie spotkania partnera. Uciekła do nas. Była w ciąży. Dziecko urodziła, ale zdecydowała, że odda do adopcji... - mówi pan Roman.

Andrzej wciąż czeka

Miał kiedyś dobrą pracę w jednej z kędzierzyńskich firm. Kierownicze stanowisko, pod sobą kilkanaście osób, niezłe zarobki. Żona prowadziła dom, dbała o niego i o dziecko. Był ceniony w pracy za fachowość, a wśród kolegów za poczucie humoru i talent do organizowania imprez.

Ale w połowie lat 90. firma, w której pracował - padła. Andrzej najpierw poszedł na bezrobocie, potem znalazł wprawdzie nową pracę, ale nie pasował do niej. I znów wylądował na "kuroniówce". Bywa, że w nowych okolicznościach, człowiek się całkowicie zmienia, tak było z Andrzejem. Zaczął pić, znikać z domu, w końcu zniknął na zawsze, poszedł gdzieś w Polskę. Żona z dorastającą córką zostały same.

Musiały sobie dać radę, i dały: najpierw ze wsparciem pomocy społecznej, potem same stanęły na nogi. Córka skończyła studia, wyszła za mąż, założyła rodzinę, wybudowała dom, mieszkała w nim z rodziną i swoją mamą, aż do jej śmierci. O tacie zapomniała, przez całe jej nastoletnie i dorosłe życie nie dawał przecież znaku…

Aż przyjechał dwa lata temu.
- Co go sprowadziło? Podeszły wiek, samotność, brak własnego kąta? - zastanawia się Roman Kulej.

Andrzej odnalazł córkę. Nie chciała z nim nawet rozmawiać, bo niby o czym rozmawiać z człowiekiem, który niemal 20 lat temu porzucił żonę z 10-letnią córką, pozostawił je bez środków do życia, za to z długami.

- Rozumiem ją. Andrzej trafił do nas i zamieszkał w Zopowych. Nieco rozżalony, ale nie dawał za wygraną. Chodził, prosił córkę o spotkania I coś się wreszcie w tej młodej kobiecie przełamało, zaczęła go odwiedzać. Ale na święta nigdy go nie wzięła.

Niektóre okoliczności dotyczące bohaterów tekstu zmieniono.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska