Surwiwal bezdomnego

Fot. Krzysztof Strauchmann
- Gdy za oknem mróz, ci, których nie zawiódł instynkt, ściągają do noclegowni - mówi Hubert, bezdomny.
- Gdy za oknem mróz, ci, których nie zawiódł instynkt, ściągają do noclegowni - mówi Hubert, bezdomny. Fot. Krzysztof Strauchmann
Jeśli w zimny dzień w opuszczonym, zrujnowanym domu znajdziesz gdzieś stertę starych kołder czy kurtek, uważaj. Pod spodem jest człowiek.

Skończyły się czasy gazet. Owszem, trzymają ciepło, ale w czasie mrozu są nieporęczne. Dobrobyt naszego społeczeństwa przeniósł się także na warstwę najuboższą. W kontenerach śmietnikowych można znaleźć stare ubrania, koce, palta czy nawet szmaty. Jeśli się z nich zrobi kopiec złożony nawet z kilkunastu warstw, łatwiej przetrzymać w chłodne dni. Trzeba się w tym kopcu zagrzebać jak szczur i przespać mroźną noc. Opuszczony dom czy fabryczkę też łatwiej dziś znaleźć niż kiedyś. Można poznać, gdzie już mieszkają bezdomni. Śmierdzi moczem i odchodami. Nikt z kloszardów nie szuka osobnego miejsca na toaletę. Ale nawet doświadczeni mogą dać się zaskoczyć mrozom.

- Kiedy go znaleźliśmy, leżał już zimny na wznak, na stercie szmat. Miał na sobie adidasy i lekką kurteczkę, a nocy było minus 10 stopni - opowiada Zdzisław Trentkiewicz, komendant Straży Miejskiej w Prudniku. W poniedziałek strażnicy znaleźli pierwszego tej zimy zamarzniętego bezdomnego na Opolszczyźnie. W starej nieczynnej kotłowni. W pomieszczeniu bez jednego okna, za to z przywleczonym starym fotelem. - Musiał być chyba pijany, jak tam przyszedł. Nawet się nie przykrył tymi szmatami. Jego kapelusz leżał koło nóg. Gdyby poszedł gdzieś do bloków i położył się w piwnicy, to by przeżył.

Kierowniczka noclegowni w Nysie Teresa Zarzycka dzieli bezdomnych na dwie grupy: szlachta i kloszardzi. Szlachta jeszcze pamięta normalne życie, tęskni do niego, chce walczyć o ludzkie warunki. Tacy ludzie nie wahają się prosić o pomoc.

- Ja już byłem zdecydowany zgłosić się na policję - opowiada Paweł, 54-letni bezdomny z Prudnika. - Wypiłem jedno piwo i siedziałem przed budynkiem, zastanawiając się, co dalej, bo było już po ósmej wieczorem. Policjanci akurat sami przyjechali. Grzecznie porozmawialiśmy. Mówię im, że jestem po jednym piwie, a oni do mnie, żebym się nie przejmował, bo przecież się nie zataczam. A piwo zaraz wywietrzeje.
Paweł jest bezdomnym od trzech miesięcy. Na dwa dni zamieszkał w prudnickim Domu Pomocy Społecznej, zanim władze znajdą mu miejsce w noclegowni.

- Póki jest ciepło, to da się żyć bez mieszkania - opowiada. - Ja lubię zadbać o siebie. Wchodziłem do urzędów, zamykałem się w ubikacji dla petentów. Potrafiłem się umyć, ogolić. Nikt by nie pomyślał, że nie mam domu.

Instynkt włóczęgi

Starzy kloszardzi mają na koncie po 8-10 lat włóczęgi po całej Polsce, dziesiątki zaliczonych noclegowni, schronisk. Dla nich życie ogranicza się tylko do takiej wędrówki. Potrafią mieszkać byle jak, byle gdzie. Oni zamarzają najczęściej. Nawet jak trafią pod dach, wiosną ruszają znowu na wolność. W Nysie jeden z bezdomnych długi czas nocował w dworcowej toalecie. Przez dzień pomagał bufetowej za coś do jedzenia. Teraz zniknął, pewnie znalazł sobie jakiś pokój. Jest też inny, zwany Dziadkiem. Można go spotkać, jak wędruje z laseczką po mieście. Co miesiąc odbiera na mieście emeryturę, ale do schroniska przychodzi tylko zimą. Latem woli być na wolności. Stasiu z Warszawy żebrze na ulicach. Jego jednego nie wywalają za to z noclegowni. Trafił do Nysy po wędrówce przez całą Polskę i już został.

- W taką zimę noclegownia jest jedynym wyjściem - radzi 67-letni Herbert z Nysy, osiem lat bez domu. Herbert trafił do noclegowni przez szpital. Tydzień temu był u kolegi, pili. Dostał jakiejś zapaści, nie mógł oddychać. Przyjechało pogotowie. - Prosiłem ich bardzo - poratujcie, bo ze mną będzie koniec - opowiada. - Wzięli mnie na obserwację, a potem odesłali tutaj. Dobrze tu jest. Własne łóżko.
Kiedy do noclegowni trafi kloszard po wielu miesiącach włóczęgi, najpierw trzeba go wykąpać, ostrzyc i odwszawić. Zabrać do spalenia stare ciuchy.

- Nie wszyscy chcą trafić do noclegowni. Nie mają świadomości zagrożenia. Dopiero tu przekonują się, ile znaczy ciepłe pomieszczenie i suche łóżko - mówi Teresa Zarzycka, kierownik punktu noclegowego Caritas w Nysie. - Z drugiej strony przyjeżdżają do nas ludzie z całej Polski, nawet z Łodzi, Szczecina czy Poznania. Bezdomni się świetnie komunikują, kładą pocztę na łopatki w tym względzie. Wymieniają informacje, gdzie jest dobrze, gdzie warto przyjechać. Pewnej zimy trafiło do mnie za jednym zamachem sześć osób z Wrocławia, bo słyszeli, że u "Mamy Teresy" jest najlepiej.

Luksusem dla kloszardów są ogrodowe altanki za miastem. Zimą nikt nie kręci się po ogródkach działkowych. Łatwiej się włamać niepostrzeżenie. Niektórzy korzystają z domków znajomych, za ich cichą zgodą. Porządna altanka jest ocieplona, ma jakąś kanapę czy fotel, prąd i farelkę do grzania albo kozę, piecyk do palenia drewnem. W centrum dużych miast w silne mrozy można się dostać do piwnicy dużych kamienic czy bloków, przeczekać do rana. Trzeba mieć jeszcze tylko resztki instynktu samozachowawczego.

Marzenia szlachty

- Straciłem dom, bo piłem, a żona straciła do mnie cierpliwość. Znalazła mi noclegownię w Nysie - opowiada 45-letni Arkadiusz z Grodkowa. - Początkowo byłem ambitny. Nie chciałem nawet słyszeć o noclegowni. Samo słowo mnie odrzucało, bo tam przecież musi być syf i bałagan. Pół roku spałem w samochodzie kolegi. W takiej zdezelowanej nysce zaparkowanej na ulicy. Myć chodziłem się do innego kolegi, który jest palaczem w jednym urzędzie. Ma w kotłowni prysznic. Jak się zrobiło zimno, to w samochodzie nie dało się dłużej wytrzymać. Przyjechałem do noclegowni w Nysie, a dyrektorka przyjęła mnie z otwartymi ramionami. Tu jest w porządku.

Większość z "bezdomnej szlachty" marzy jeszcze o własnym życiu, wynajęciu choćby pokoju u kogoś. Większość z nich dostaje zresztą z opieki społecznej stały zasiłek, 440 złotych na miesiąc.

- Kto za takie pieniądze znajdzie dla siebie jakiś kąt poza noclegownią? - pyta retorycznie Teresa Zarzycka. - A jak zaczną pracować, to stracą zasiłek. Rocznie udaje się wyjść z bezdomności może trzem albo czterem, jeśli potrafią wrócić do swych rodzin. Przydałyby się mieszkania socjalne, pod specjalną ochroną opieki społecznej, gdzie mogliby stopniowo wychodzić z bezdomności. Już dziś mogłabym wysłać do nich kilka osób.

Paweł z Prudnika wierzy, że na wiosnę zacznie nowe życie. Jeszcze niedawno powodziło mu się bardzo dobrze. Pracował z żoną przez sześć lat w Niemczech. Dwa tygodnie przed zaplanowanym powrotem powiedziała mu, że zostaje. Wybrała życie ze starszym o 28 lat Niemcem. Do Polski wróciła tylko załatwić rozwód. On zamieszkał z rodzicami w Prudniku. Gdy zmarła matka, razem z rodzeństwem sprzedali rodzinny dom i podzielili się pieniędzmi. Paweł dostał 50 tysięcy.

- Chciałem kupić sobie kawalerkę. Miałbym dziś spokój - opowiada z żalem mężczyzna. - Kobieta, która opiekowała się moją chorą matką, przekonała mnie, żebym wprowadził się do niej. Ona jest wdową, ma mieszkanie. Nawet mnie zameldowała na stałe. Kupiłem tam nowe meble, telewizor. Mieliśmy się pobrać, więc kupiłem jeszcze obrączki i pierścionek zaręczynowy. Ona wszystko oddała do lombardu, a pieniądze zaczęły znikać z szafy. Jak się pytałem, co z nimi robi, odpowiedziała mi: Mam dwóch synów, oni też potrzebują. Po dwóch latach pieniądze się skończyły. Akurat przenieśliśmy się do mniejszego mieszkania, gdzie już mnie nie zameldowała. Pewnego dnia powiedziała mi: Wynocha, bo wezwę policję. Nawet swoich rzeczy nie zabrałem. Wyszedłem w samej kurtce i dziurawych butach.

Była połowa sierpnia. Paweł zamieszkał u kolegi. Kolega wyrzucił go po dwóch tygodniach, kiedy Paweł zapytał o swoje pieniądze, które zniknęły z mieszkania. Wtedy znalazł opuszczony budynek na terenie dawnych koszar. Właściciel jest Włochem, podobno dopiero wiosną szykuje jakiś remont.

- Znalazłem całkiem porządny pokój - opowiada. - Drzwi były, wszystkie okna. Wysprzątałem go dokładnie, bo lubię czystość. Przyniosłem dwie kołdry, poduszkę, radyjko na baterię. Na ścianach powiesiłem plakaty. Jesienią nawet nie było tak zimno, póki nie przyszły silne mrozy. Najgorzej jest rano, kiedy skostniały człowiek musi wstać. Tam mieszka jeszcze dwóch innych bezdomnych, narkoman i starszy dziadek. Wieczorami paliliśmy sobie świeczkę i słuchaliśmy radyjka. Ci dwaj tam jeszcze zostali, bo oni uciekają na widok policji.

Zapach domowej kawy

W schronisku Caritas na Baligrodzkiej w Nysie mieszkańcy chodzą w papciach albo tenisówkach. Jest jak w domu. Rano pobudka, toaleta, śniadanie, prace domowe. Dyżurny notuje w księdze, kto gdzie wychodzi i o której wróci. Pani Teresa trzyma dyscyplinę i porządek, bo o bałagan i chaos łatwo w takiej sytuacji.

Otwierane 11 lat temu schronisko miało mieć początkowo 15 miejsc. Szybko trzeba było zamienić na sypialnię główną świetlicę. Latem jest tu 40 mieszkańców. Zimą rozkładają na noc materace na podłodze i mieści się 60 ludzi.

- Tych pierwszych już nie ma - wspomina pani Teresa. - Umarli, część z nich wyjechała. Teraz najstarsi są z nami od 4-5 lat i nie mają dokąd odejść. Zżyli się z naszą małą społecznością.
Najbardziej oblegane są fotele w holu przy wejściu. Kiedy za drzwiami trzaska mróz, przyjemnie jest przysiąść z książką, słuchając muzyki z radia i popijając z kubka gorącą kawę.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska