Świadek śmiertelnego wypadku w Kozłowicach: "Krzyczałem do gapiów, prosiłem o pomoc. Nikt się nie ruszył!"

Mirosław Dragon
Mirosław Dragon
Tragiczny wypadek na drodze powiatowej w Kozłowicach koło Gorzowa Śląskiego.
Tragiczny wypadek na drodze powiatowej w Kozłowicach koło Gorzowa Śląskiego. fot. OSP Kozłowice i OSP Gorzów Śląski Poprzednie Następne
Płonie samochód, ofiary wypadku krzyczą z bólu i błagają o pomoc, a większość ludzi stoi i robi zdjęcia telefonem. - Ludzie, opamiętajcie się! Stawką jest ludzkie życie! - mówi jeden z nielicznych świadków tragicznego wypadku w Kozłowicach, który ruszył na pomoc.

W piątek (21 czerwca) w tragicznym wypadku w Kozłowicach pod Gorzowem Śląskim czołowo zderzyły się volkswagen passat i audi A3. Zginęła 43-letnia kobieta.

Ze wstępnych ustaleń wynika, że 20-letni kierowca audi a3 zjechał na przeciwległy pas ruchu, otarł się o naczepę jadącej z naprzeciwka ciężarówki i zderzył się z volkswagenem passatem jadącym prawidłowo za tirem.

Kierująca volkswagenem 43-letnia mieszkanka Olesna zginęła. Tragedia jest tym większa, że w 2016 roku w wypadku straciła życie jej 15-letnia córka. 43-letni mąż ofiary wypadku w Kozłowicach odniósł obrażenia, ale nie zagrażają one jego życiu.

Ofiar wypadku byłoby jeszcze więcej, gdyby nie bohaterskie zachowanie Grzegorza Lacmańskiego, 20-letniego mieszkańca Kluczborka, który otworzył drzwi płonącego auta i wyciągnął rannych.

- Szybko zużyliśmy naszą gaśnicę. Przejeżdżający kierowcy zamiast dać nam swoje gaśnice, woleli robić zdjęcia telefonem - mówi Andrzej Jurczok, wujek Grzegorza Lacmańskiego, który również brał udział w akcji ratowniczej. - W końcu pomógł nam kierowca jaguara.

- To ja jestem wymieniony jako kierowca jaguara - mówi pan Jan (na jego prośbę zmieniliśmy imię), który skontaktował się z redakcją, żeby opowiedzieć o dramatycznych chwilach po wypadku. - Byłem na urodzinach mamy. Chciałbym opowiedzieć o całym tym tragicznym wypadku i przyłączyć się do apelu o opamiętanie.

W feralnym dniu po godz. 10.30 pan Jan jechał drogą powiatową w Kozłowicach, kiedy natknął się na straszny widok.

- Wyjeżdżam z lasu po łuku drogi, samochód przede mną zwalnia i zawraca, odsłania się przerażający obraz, droga usłana szczątkami… - opowiada kierowca jaguara. - Zatrzymuję samochód i wysiadam. W rowie dostrzegam auto, biegnę w jego kierunku. Samochód jest skierowany przodem w moją stronę, tył uniesiony. Podbiegam.

- Wewnątrz siedzą dwie osoby, młoda dziewczyna na fotelu pasażera, chłopak za kierownicą, zakrwawieni, słychać jęki przeplatane błaganiem o pomoc. Pytam, czy kluczyk w stacyjce jest przekręcony, z wnętrza pada pytanie: Co? Mówię, że trzeba przekręcić kluczyk, aby się auto nie zapaliło.

- W głowie miałem informację: są przytomni, jest ok. Wybiegam z rowu, lecę w kierunku drugiego samochodu, który leży w rowie po przeciwnej stronie ulicy. Ten drugi samochód z mojej strony nie wygląda na bardzo uszkodzony. Widzę mężczyznę, który siedzi na rowie. W pamięć wryło mi się błędne spojrzenie tego człowieka. Przerażające, dramatyczne. Druga osoba obok niego, ktoś jeszcze chodzi. Krzyczę do nich: Czy wszystko OK? Wygląda na to, że w samochodzie nie ma już nikogo innego. Wracam do audi.

- Dopiero z tej strony widać przerażający obraz: zmiażdżony bok auta od strony kierowcy, nie ma możliwości otwarcia drzwi! Z tylnej części samochodu wydobywa się dym! Podbiegam od strony drzwi pasażera, dopiero teraz dociera do mnie, że drzwi blokuje silnik tego samochodu. Siła uderzenia wyrwała go z nadwozia i umieściła go na dnie rowu.

- Silnik jest gorący, nie ma jak go odsunąć rękoma, próbuję nogami, chcę otworzyć drzwi, aby wydostać ludzi. Próbuję to zrobić nogami, zapierając się plecami o samochód. Płacz, jęki z wnętrza auta, obraz młodej zakrwawionej dziewczyny, która jest w wieku mojej starszej córki... Efekty prób odepchania silnika nie dają efektów. Ze stóp spadają mi klapki, zostaję boso. Odchylam drzwi, szarpię, wciskam się pomiędzy nadwozie a drzwi. staram się odepchnąć tymi drzwiami silnik. Pojawia się ogień!

Z wnętrza samochodu wydobywa się niewyobrażalny krzyk, uwięzionych ludzi … Krzyczę na cały głos: dawać gaśnice, gaśnice, pali się!

- Pamiętam, że ktoś podbiegł od strony kierowcy, zaczął gasić auto z zewnątrz, a ogień miał swoje epicentrum wewnątrz samochodu, z tyłu. Krzyknąłem: wewnątrz, gaś wewnątrz! Później była chyba jeszcze jedna gaśnica. Ogień został stłumiony! To była ważna sprawa.

- Pamiętam moment uwolnienia dziewczyny, pojawiła się na tyle duża przestrzeń, że dziewczyna mogła wydostać się z auta, przeciskając się obok mnie, a właściwie pode mną, opierałem się plecami o górną część samochodu, nogami odpychając drzwi. Kierowca próbował się wydostać przez szyberdach. Ogień z wnętrza samochodu wydostawał się już sporo ponad nadwozie.

- Odczuwalny był żar. Krzyknąłem do kierowcy, aby wszedł do wewnątrz. Tam było bezpieczniej, dalej od ognia, łatwiej go wyciągnąć. Moment, w którym kierowca wspiął się do szyberdachu, to najprawdopodobniej był czas, w którym koncentrowałem się na uwolnieniu pasażerki. W międzyczasie pojawił się młody człowiek, który zaczął pomagać.

- Złapałem kierowcę od tyłu, w okolicach klatki piersiowej, wyciągałem go w kierunku siedzenia pasażera, w pewnym momencie zablokowały się jego nogi. Były przygniecione przemieszczoną kolumną kierowniczą. Próbowałem wyszarpnąć, bez skutku. On też powiedział, że nie da rady.

- Kolejny raz pojawia się większe ognisko płomieni. Krzyczę do gapiów: gaśnice, gaśnice! Wcześniej może 3-4 osoby zdecydowały się użyć swoich gaśnic. Mija dłuższa chwila, nikt się nie pojawia, a ogień się wzmaga!

- Zdecydowałem się pobiec do swojego samochodu, wziąć gaśnicę, aby zyskać czas na wydostanie kierowcy. Nie było wiadomo, czy uda uwolnić nogi, czy trzeba będzie czekać na strażaków, specjalistyczny sprzęt.

- Mówię do kierowcy, aby usiadł, próbuję go posadzić, oprzeć na fotelu pasażera. Odpowiada: nie dam rady. Jakoś go sadzam, przekazuję pomagającemu chłopakowi, mówię, że lecę po swoją gaśnicę.

- Biegnę na boso do auta, wyciągam gaśnicę, wracam, kierowca jest już poza samochodem. Widać, że kończyny układają się nienaturalnie co najprawdopodobniej jest skutkiem złamań. Mówię: niech zostanie, w tym miejscu, nie pogarszajmy jego stanu. Dziewczyna jest na mostku kilka, może kilkanaście metrów dalej, opiekuje się nią kobieta.

- Rozmawiam z kierowcą, narzeka na ból, mówi, że boli go miednica, nie ruszam go, jest przytomny, oddycha. Krew sączy się obok leżącego chłopaka, jęki, płacz dziewczyny, auto pali się na dobre. Ona także dość obficie krwawi. W oddali słychać syreny, jak się później okazało - wozów strażackich. Siedzę przy kierowcy, kilka, kilkanaście metrów od płonącego samochodu. Chłopak, pomiędzy jękami, ciężkim głosem mówi: - Dlaczego, dlaczego mnie… moje kochane autko…

- Podchodzę do dziewczyny, spędzam przy niej chwilę. Znów zatrzymuję się przy rannym mężczyźnie. Proszę gapiów, aby polali go wodą dla ulgi, pot, krew, suche usta… Nadjeżdża straż pożarna.

- Sam jako nastolatek byłem strażakiem w OSP, brałem udział w kilku akcjach. Wiem, że teraz nic tu po mnie. Oddalam się w kierunku swojego samochodu. Po drodze łapie mnie i chłopaka, który ostatecznie wydostał kierowcę z płonącego auta (chodzi o Grzegorza Lacmańskiego - red.) kobieta, która wcześniej opiekowała się pasażerką. Obejmuje nas, ściska, mówi o bohaterstwie.

- Podchodzę do samochodu, wyciągam ręcznik z bagażnika, cały jestem we krwi i smarze. Powycierałem co większe zabrudzenia, siadam do samochodu, zawracam. Widzę szereg zaparkowanych przy drodze samochodów, grupki rozmawiających ludzi.

- Dostrzegam radiowóz, policjantów, blokują drogę, podjeżdżam do nich, mówię, że byłem na miejscu wypadku, wyciągałem ludzi z samochodu, który spłonął. Pada pytanie, czy widziałem moment wypadku. Nie, nie widziałem.

- Jeden z policjantów mówi: - I co, ludzie stoją i zdjęcia robią… W pewnym momencie policjant powiedział: - Ta kobieta zmarła… Doznaję szoku. Tutaj stawką było ludzkie życie, te osoby mają swoje rodziny.

- W nocy dzwonię na policję, aby ustalić, gdzie są ranni, czy można ich odwiedzić. Pasażerka, którą uwalniałem, leży niecałe 30 kilometrów od domu moich rodziców. Odwiedziłem ją. Pamięta tylko moment uderzenia w ciężarówkę, później coś kojarzy, że ktoś pomagał jej wydostać się z samochodu, ale mnie nie poznaje. Mówię jej, że to byłem ja, że musiałem ją zobaczyć, że mocno przeżyłem to, co się wydarzyło. Ona dziękuje. Dla mnie widok tej dziewczyny i to podziękowanie jest największą zapłatą. Chwilę rozmawiamy, martwi się o chłopaka, nie wie, gdzie leży, w jakim jest stanie. Mówi, że jechali po części do samochodu. Ona czeka na operację ręki, ma złamanie z przemieszczeniem…

- Chcę ze swojej strony podziękować tym, którzy zdecydowali się użyć swoich gaśnic. Gdyby nie ci ludzie, nie wiem, czy starczyłoby czasu na wyciągnięcie tych dwojga młodych osób z samochodu. Chcę podziękować temu młodemu mężczyźnie, który przyłączył się do działania, który ostatecznie wyciągnął kierowcę z samochodu. Sam nie dałbym rady.

- Postępowanie gapiów, którzy nic nie zrobili, odbieram jako brak wiedzy, strach, panikę, stres. Kiedy trwała akcja, słyszałem wezwania: Uciekaj! Schowaj się! Zaraz może wybuchnąć! Stawką było ludzkie życie!

- Cały czas jednak zastanawiam się nad tymi gaśnicami. Dlaczego tylko trzy czy cztery osoby zdecydowały się użyć swoich gaśnic? Czy tylko oni słyszeli wezwanie? Czy nie było więcej osób, które mogłyby udostępnić swoje gaśnice, które były tak potrzebne! Czy inni nie mogli włączyć się do pomocy w otwarciu drzwi, wyciąganiu pasażerów auta?

Opisuję to tak szczegółowo, bo może ktoś, kto to przeczyta, zdejmie nogę z gazu i pomyśli o konsekwencjach! - Celowo nie poruszam kwestii tego, jak doszło do wypadku, czyja to wina. Zależy mi, aby każdy uzmysłowił sobie, że w tej czy innej roli może sam się znaleźć. Jadąc spokojnie w piękny słoneczny dzień, myśląc o swoich planach.

- Na koniec chcę przytoczyć autentyczną historię z rodziny mojego kolegi. Któregoś dnia jego prababcia pokłóciła się ze swoim mężem. Położyli się spać. W nocy mąż umarł. Kobieta przez długi czas nie mogła sobie poradzić z traumą. Od tamtej pory w jego rodzinie jest zwyczaj, że nawet jak się ktoś z kimś mocno pokłóci, przed snem podają sobie ręce na zgodę.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wideo

Materiał oryginalny: Świadek śmiertelnego wypadku w Kozłowicach: "Krzyczałem do gapiów, prosiłem o pomoc. Nikt się nie ruszył!" - Nowa Trybuna Opolska

Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska