Święty Mikołaj nerwy musi mieć ze stali

Mirela Mazurkiewicz
Mirela Mazurkiewicz
Podobno polscy Mikołajowie nie mają sobie równych na świecie.
Podobno polscy Mikołajowie nie mają sobie równych na świecie. sxc.hu
Gdy mały terrorysta obrzuca go stekiem wyzwisk i wtedy, gdy na pokuszenie wodzi go ponętna brunetka.

- W tym fachu wszystko się może zdarzyć i ani na moment nie wolno stracić zimnej krwi. Nawet jeśli do mieszkania wpada meteoryt. Uśmiechasz się wtedy szeroko i mówisz: "Ho, ho, ho, skąd się tu wzięły moje sanki" - żartuje Piotr Płociak z portalu mikolajnaswieta.pl.

Zabawia nie tylko dzieci, ale również dorosłych. Dla tych drugich był już Panem Kleksem, Kaczuszką, Cowboyem i uroczym słonikiem. Przyjęcia mikołajkowe wspomina z sentymentem. Zwłaszcza te, na których średnia wieku wynosiła plus czterdzieści, a imprezę rozkręcały trunki wysokoprocentowe.

- Pamiętam taką imprezę w jednej z warszawskich korporacji. Prezentów nie było, ale panie i tak były zachwycone - śmieje się Piotr. - Padły nawet niedwuznaczne propozycje, ale raczej w formie żartów. Z każdą minutą atmosfera stawała się coraz bardziej gorąca.

Gwiazdą wieczoru był szef jednego z banków: na co dzień stateczny jegomość, który mikołajkową imprezę zakończył, tańcząc bez koszuli na biurku. - Widok był niezapomniany, bo pan z brzuszkiem wywijał niczym Patrick Swayze w "Dirty dancing".

Pracownicy przecierali oczy ze zdumienia, gdy okazało się, że ich szef nie jest wcale taki sztywny, jak im się wydawało.

Mikołaje zgodnie przyznają, że zabawianie dorosłych to bułka z masłem. Schody zaczynają się, gdy przychodzi im mierzyć się z dziećmi. Nic nie umknie ich uwadze, dlatego święty musi wykazać się potrójną czujnością.

Michał Witczak, Mikołaj z 5-letnim stażem: - Do klientów dojeżdżam takimi nowoczesnymi saniami - na czterech kółkach i z ogrzewaniem w środku, no i co tu dużo mówić, trudno by było wytłumaczyć dzieciom tę rewolucję technologiczną.

Dlatego swoje "sanie" parkuje w bezpiecznej odległości od okien, żeby nie wzbudzać podejrzeń.

Balkonem, panie, balkonem

Inwencja rodziców nie zna jednak granic. To, że święty po prostu wejdzie drzwiami, już nie wystarcza. Domagają się, aby wdrapał się do mieszkania przez balkon na trzecim piętrze albo przecisnął kominem.

- Nie raz widzieli, że w amerykańskich filmach tak się robi, więc myślą, że i tu się uda. Cierpliwie tłumaczę, że jeśli Mikołaj utknie w kominie, to prezentów nie będzie. Poza tym, gdyby on się jakimś cudem przez ten komin przebił, to wyglądałby raczej jak kominiarz - mówi Michał Boniec z portalu mikolaje24.pl, niegdyś Mikołaj, który dziś koordynuję pracę mikołajowej drużyny.

- Klient nasz pan, dlatego niewiele jest dla nas rzeczy niemożliwych. Swego czasu współpracowaliśmy nawet ze specjalistą od alpinizmu, który z dachu zjeżdżał po linie na balkon i pukał do okna. Rodzice i dzieci byli zachwyceni.

Mocne wejście to plus dla Mikołaja, zwłaszcza jeśli dziecko zaczyna wątpić w jego istnienie. Jeśli urwis jest dociekliwy, nawet to nie uchroni jednak świętego przed lawiną pytań, m.in. o to, gdzie są sanie i zaprzęg reniferów z czerwonymi noskami. Później przychodzi czas na dokładną lustrację mikołajowego stroju i święty nie zawsze wychodzi z tej potyczki zwycięsko.

Buty cię zdradzą

- Z jednym z moich kolegów dziecko nie chciało rozmawiać, bo miał nieodpowiednie buty, więc maluch uznał, że nie jest prawdziwy - opowiada Michał Boniec. - Chłopiec widział w bajkach, że Mikołaj nosi buty z wysokimi cholewkami, które są u góry obszyte futerkiem. Kolega pofatygował się na wizytę w zwykłych czarnych półbutach, no i już na wejściu podpadł.

Michał Witczak z portalu mikolajnaswieta.pl wspomina, że do branży postanowił wejść z powodu brzucha, znacznie większego niż teraz, który - jak sądził - będzie wystarczający, aby przekonać dzieci. - Na pierwszy ogień poszła rodzina z 5-letnim chłopcem.

Chyba niezbyt rozsądnie przechwalałem się, że Mikołaj wie wszystko, no i mały postanowił mnie sprawdzić - opowiada. - Zapytał, do którego przedszkola chodzi, a ja zbaraniałem, bo tego akurat nie było na liście ustaleń z jego rodzicami. Sytuację uratowała mama, która stwierdziła, że Mikołaj odwiedza miliony dzieci i nie może pamiętać wszystkiego.

Mikołaj musi mieć nie tylko perfekcyjną pamięć, ale i nerwy ze stali, zwłaszcza gdy przychodzi mu się mierzyć z małym terrorystą. Wizyty u 7-letniego chłopca, niech mu będzie na imię Krzyś, Piotr Płociak długo nie zapomni. - Mały rzucił się na mnie i zaczął wyrywać worek. Kiedy poprosiłem, żeby usiadł na stołeczku, kopnął go z całej siły, w międzyczasie swobodnie rzucając słowami na k…

Wszystkiemu przyglądał się o dwa lata starszy brat, który próbował go uspokoić, i matka, która sprawiała wrażenie, jakby niewiele ją to interesowało. Starałem się przemówić małemu do rozsądku, ale on miał to gdzieś. Prezenty widział wcześniej, domyślał się, że jestem lipnym Mikołajem i na każdym kroku dawał mi do zrozumienia.

Piotr, jak nigdy, z młodocianym terrorystą negocjował prawie godzinę. Nie usłyszał "dziękuję", musiał za to wysłuchać pretensji matki, która zadzwoniła zaraz po tym, gdy opuścił mieszkanie. Kobieta była wściekła, że… syn z tej wizyty nic nie wyniósł.

- Ona chyba faktycznie myślała, że ja mam magiczne zdolności i jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zmienię jej dziecko w aniołka - mówi Piotr. Na szczęście kolejna tego dnia wizyta była znacznie milsza.

- Gospodarz zaproponował naleweczkę, która pewnie ukoiłaby skołatane nerwy, ale Mikołaj swoje zasady ma. Dlatego podziękowałem, kwitując, że droga przede mną daleka, a renifery same się do domu nie poprowadzą.

Nie częstuj Mikołaja

Dawniej Mikołaj takich problemów nie miał. Być może dlatego, że najczęściej przemieszczał się na piechotę. Ryszard z Opola z sentymentem wspomina studenckie czasy, gdy biorąc fuchy jako Mikołaj, był w stanie przez miesiąc utrzymać żonę oraz córeczkę, nie żałując na frykasy.

- To były inne czasy, ludzie byli bardziej życzliwi, mieli większy dystans do siebie i do innych - opowiada. Pokłosiem tego PRL-owskiego luzu były m.in. tabuny podchmielonych świętych, którzy w okolicach 6 grudnia wracali zygzakiem do domu.

- Niektórzy koledzy, ci co mieli słabszą głowę, już po wizytach w 2-3 domach gubili czapki i worki. No bo zasada była taka, że panie domu częstowały gościa słodkościami, a panowie gorzałką - niby dla kurażu, żeby się rozgrzać przed drogą, gdy na dworze były trzaskające mrozy. Dzisiaj wszystko się sprofesjonalizowało, a pijany Mikołaj to by była katastrofa wizerunkowa.

Poprzeczkę świętym podniosły też dzieci, jak mówi Ryszard, bardziej wyedukowane niż przed laty, z którymi Mikołajowie nawet na trzeźwo mają problem, żeby nie dać się zdemaskować. - Wtedy to nawet jak wąsy albo broda któremuś odpadła, to mówił, że to ze zmęczenia, i dzieciaki wierzyły. Dzisiaj zaczęłoby się szczegółowe dochodzenie, a na rauszu trudniej odpierać zarzuty małych prokuratorów.

W PRL-u z dziećmi problemów nie było, ale podobno nie raz się zdarzało, że ten czy ów Mikołaj musiał odpierać amory samotnych pań domu, które składały świętym niedwuznaczne propozycje. - Mnie się tam nic takiego nie zdarzyło - bije się w pierś Rysiek, ale koledzy opowiadali takie historie.

Mikołaj nie tylko powinien znać odpowiedź na każde pytanie. W razie konieczności musi też dogadać się w każdym możliwym języku. Piotr Płociak wspomina historię, gdy drzwi otworzyła mu kobieta o azjatyckich rysach twarzy.

- Zaczęła do mnie mówić w języku, którego nie rozumiałem. Zapytałem, czy możemy porozmawiać po angielsku, ale ona pokręciła przecząco głową i po 20 minutach przetrzymywania w piwnicy zaprowadziła do pokoju, w którym siedziało trzydzieścioro dzieci, krzyczących w równie dziwnym jak ona języku.

Mówić do nich nie było sensu, bo i tak nic nie rozumiały, dlatego uśmiechałem się tylko, zamaszyście gestykulowałem i głaskałem dzieci po głowach. Jazda zaczęła się wtedy, gdy miałem rozdać paczki, bo na karteczkach zamiast imion były tylko chińskie zawijasy. Na szczęście z pomocą przyszła mi jedna z mam, która za mnie odczytała te tajemnicze znaki.

Czułem się strasznie, więc kiedy pani, która miała się ze mną rozliczyć, wcisnęła mi plik banknotów i zapytała, czy się zgadza, wydukałem, że tak, i wyszedłem. Później dopiero przypomniałem sobie, że taka stawka obowiązywała, ale tylko wtedy, gdy w domu było maksymalnie troje, a nie trzydzieścioro dzieci.

Mikołaj pieniędzy nie nosi

Krzysztof Kończyk z agencji artystycznej Kris, którego drużyna świętych Mikołajów odwiedza m.in. opolskie dzieci, prowadzi rodzinny biznes. W rolę Mikołaja wciela się ojciec emeryt, Śnieżynką jest siostra, która na co dzień pracuje w przedszkolu, a on, w zależności od potrzeb, przeistacza się w Elfa albo Renifera. Mówi, że ludzie raczej podchodzą do nich życzliwie. No, może poza małymi wyjątkami.

- Z jednej z takich wizyt zbieraliśmy się w ekspresowym tempie, bo pan domu groził, że poszczuje nas psem. Okazało się, że on był wizytą nie mniej zaskoczony niż dzieci, bo żona zapomniała powiedzieć, że postanowiła zrobić latoroślom taką niespodziankę - wspomina. - W naszym fachu nie zaszkodzi mieć oczy dookoła głowy - wtóruje mu Michał Witczak. - Dla bezpieczeństwa nigdy nie nosimy przy sobie pieniędzy, tylko rozliczamy się z klientami przelewem. Tacy współcześni z nas Mikołajowie - żartuje.

Podobno polscy Mikołajowie nie mają sobie równych na świecie. Pewien biznesmen, który spędzał zimowe wakacje w Hiszpanii, zamarzył sobie, że stateczny jegomość z brodą i w czerwonym stroju osobiście wręczy prezenty jego dzieciom (twierdził, że w Barcelonie nijak nie mógł trafić na równie wiarygodnego świętego).

- Początkowo pieniądze nie grały roli, ale kiedy po zliczeniu wszystkich kosztów okazało się, że ta wizyta wyniosłaby 7 tys. złotych, jednak się rozmyślił. Ale Mikołaj był gotów, żeby ruszyć w podróż na południe - zapewnia Michał Boniec.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska