Syrena. Masa-Huku Kupa-Dymu

Wikimedia Commons/Herranderssvensson
Wikimedia Commons/Herranderssvensson
Puchłem z dumy - chwali się emerytowany dyrektor Wiesław Kiszelka. Zieleniałem ze wstydu - wspomina Andrzej Górka, nauczyciel. Pękałem ze śmiechu - mówi Jan Radom, informatyk.

Wszystkie te opinie dotyczą syreny, polskiego samochodu osobowego, zwanego najpierw zającówką i kurołapką, a potem skarpetą lub królową polskich poboczy (bo tak często się psuła). Od synonimu dumy i luksusu przez symbol PRL-owskiego obciachu i tandety po nostalgiczny gadżet traktowany z przymrużeniem oka.

Taką drogę przejechała syrenka w swej długiej i burzliwej historii nasyconej fluidem niskooktanowej benzyny E-86.

Dziś wraca do łask i pamięci Polaków. Oto przytłaczającą decyzją kibiców wybrano ją na auto maskotkę reprezentacji Polski na Euro 2012. Przez ponad miesiąc na stronie motofutbol.pl można było oddać głos na jeden z czterech projektów samochodów, który podczas czerwcowych mistrzostw Europy towarzyszyć będzie kadrze Franciszka Smudy. Syrena wygrała z fiatem, warszawą i polonezem.

Syrena w służbie rolnictwa

O syrenie od początku krążyły lepsze lub gorsze kawały. Jak się nazywa syrena po japońsku? Masa-Huku Kupa-Dymu.

Zaczęto ją produkować w 1955 roku po uroczystej prezentacji na Targach Poznańskich. Dwa lata wcześniej, w maju 1953 roku, prezydium rządu pod przewodnictwem Bolesława Bieruta podjęło doniosłą w skutkach decyzję. Najwyższe czynniki partyjno-rządowe uznały, że "należy zbudować popularny, oszczędzający czas środek przewozu przy wykonywaniu czynności służbowych i wypoczynku, przeznaczony dla racjonalizatorów, przodowników pracy, aktywistów, naukowców i przodujących przedstawicieli inteligencji".

Kilkanaście lat później Wiesław Kiszelka, wicedyrektor Zjednoczenia Państwowych Gospodarstw Rolnych na województwo opolskie dostaje drogocenny talon na samochód.

- Wychodziłem go u wicewojewody - wspomina. - To było po prostu pismo zezwalające na zakup poza kolejnością. Normalny człowiek czekał na syrenkę w dwuletniej kolejce. Ja podparłem podanie argumentem, że muszę wizytować PGR-y w całym regionie. No i dostałem. Odbierałem w Polmozbycie na Oleskiej, z wszystkimi szykanami. Auto było ohydne, bo w kolorze sinym. Ale za to drzwi otwierały się już normalnie, bo we wcześniejszych modelach otwierały się pod włos albo pod wiatr, czyli w odwrotnym kierunku. Dosłownie przez skórę odczuwałem zazdrość sąsiadów.

Poza kolorem najbardziej irytujące były biegi, których manetka, zwana wajchą, znajdowała się przy kierownicy.

- Żona do końca nie nauczyła się ich zmieniać - śmieje się emerytowany dyrektor. - Za to jak pojechałem syrenką do ZSRR, to wzbudzałem sensację. We Lwowie dwóch facetów wczołgało mi się na parkingu pod maskę i potrząsali zawieszeniem, tak intrygował ich ten przedni napęd.

Syrena w służbie rodziny

- W latach 70. nie należałem do establishmentu, więc nie mogłem liczyć na żaden talon - wspomina Stanisław Skakuj, późniejszy, choć dziś były już, przewodniczący Rady Miasta Opola.

Swą syrenkę kupił z ogłoszenia, ale zanim się ono ukazało. Absurd? Jak wszystko w PRL. W cenie była wówczas znajomość z kimś z drukarni, kto miał dojście do nie wydrukowanych jeszcze stron gazet z ogłoszeniami drobnymi.

W ten sposób, ubiegając innych, można było dotrzeć do wielu nieosiągalnych w państwowym handlu dóbr, takich jak mikser, pralka, maszyna do szycia czy motorower.

Stanisław Skakuj: - To była akcja jak z filmu. Ubiegając potencjalną konkurencję, jadę pod dom właściciela i czekam na jego powrót jak tajniak. Wreszcie jest! Oglądam samochód i obaj czekamy na powrót jego żony, która ma głos decydujący. Ustalamy cenę, ale decyzja ma zapaść następnego dnia. Noc jest prawie bezsenna. Nazajutrz dzwonię do żony właściciela: jest zgoda! Wszystkie zasoby gotówkowe do kieszeni i zostaję właścicielem swojego pierwszego samochodu.

Gdy przyjeżdża do siebie, schodzi się pół kamienicy. Sąsiedzi oglądają, macają, dociskają, sprawdzają, czy auto się ugina, kopią w opony. Gratulują...

- I chyba trochę zazdroszczą - wspomina Skakuj. - A po ukazaniu się w prasie tego ogłoszenia, u byłego właściciela mojej syreny nie zamykają się drzwi, tylu jest chętnych. Syrena służyła nam 12 lat. Wchodziło do niej wszystko: żona, dwoje małych dzieci, zapasy jedzenia na dwa tygodnie, wózek dziecinny i zestaw wypoczynkowy. A na dachu meble, które wiozłem dla rodziny.

Michał Lewandowski, redaktor naczelny portalu Nysa24.pl: - Syrena łykała wszystko. Gdy mieszkałem w górach, przyjechałem do Opola po żonę, która właśnie w szpitalu urodziła mi pierworodnego. Wracaliśmy tak, że z przodu ona i mały, a z tyłu dwie kozy plus wiązka siana. To był stan wojenny i te kozy to była wielka zdobycz.

Syrena w służbie narodu

Lewandowski w stanie wojennym woził nie tylko kozy, ale i bibułę, czyli wywrotowe, antykomunistyczne, antyjaruzelskie ulotki, broszury, książki. Drukował je nielegalnie z kompanami jako bojownik wrocławskiej podziemnej Solidarności Walczącej. Taki trefny towar strach było wozić taksówką (bo SB miało swych agentów), a jeszcze większy strach wozić własnym samochodem (bo komuna mogła go za karę zarekwirować).

- Więc Solidarność Walcząca kupiła za organizacyjne fundusze dwie syrenki 103 - mówi Lewandowski. - Pierwsza była niebieska jak kolory wozów ZOMO. Straszny rzęch. Kiedyś na placu Kramera wsiada mi do syreny milicjant w uszance.

I dawaj, sprawdzać wszystko drobiazgowo. Najpierw fiknął do tyłu, bo fotel nie był przyspawany, a potem wkurzony znalazł usterkę: urwana gałka do włączania wycieraczek. W PRL wszystko się urywało. Zamiast gałki wystawał tylko trzpień z takim rowkiem. A to co, obywatelu? - pyta srogo, a ja wyjąłem złotówkę, wsadziłem w rowek, przekręciłem i wycieraczki zadziałały. Myślałem, że pęknie ze śmiechu, tak go moja pomysłowość rozbawiła. Odpuścił...

Druga syrena Solidarności Walczącej była zielona jak czołgi generała Jaruzelskiego. Spłonęła patriotycznie na poboczu wrocławskich Bielan. Gorące powietrze i wybuch rozniosły po okolicy cały jej papierowy ładunek: antykomunistyczne ulotki.

- Wieźliśmy je z mety Michała Lewandowskiego w górach, gdzie razem je drukowaliśmy - wspomina Jarosław Hyk. - Trochę udało się uratować. A auto spłonęło, bo źle skręciliśmy pompę paliwa.
Jarosław Hyk to ten opozycjonista, o którego strasznej śmierci rozpisywał się w latach 80. cały wolny świat. Stacje telewizyjne obiegł wtedy film z zamieszek, na którym ZOMO-wska ciężarówka rozjeżdża centralnie młodego chłopaka. To był Hyk właśnie. Przeżył, bo dostał się między koła. Nawet nic mu się nie stało.

Syrena w służbie elegancji

Były bokser Gwardii Opole i modelarz z Cementowni Groszowice, nieżyjący już Jerzy Górniak, kupił swą syrenę 103 do spółki z matką. Stanęła na podwórku zaodrzańskiej kamienicy niczym karoca książęcą - codziennie pucowana i dopieszczana pędzelkami. Pan Jerzy, gdy miał do niej wsiąść, ubierał się w wyjściowy garnitur. Wtedy nie było jeszcze kosmetyków do aut, więc skrapiał syrenę obficie radzieckimi perfumami.

Gdy pewnego dnia na karoserii pojawiła się rysa, cała kamienica poczuła się w obowiązku przeprowadzić śledztwo. Nie przyniosło efektu, ale były pięściarz powiesił na lusterku maskotkę - miniaturki rękawic bokserskich. Jako memento dla wandali. Poskutkowało.

Gdy na Facebooku rozpuściłem wici, że szukam "syrenkowców", napisał do mnie Michał Funikowski: "Pamiętam, jak ojciec unowocześniał naszą 105: licznik suwakowy z fiata, kontrolki z mercedesa itd. Sam czasami marzę nostalgicznie o własnej 103l, tej z drzwiami otwieranymi odwrotnie".

Bolesław Bezeg, redaktor naczelny kwartalnika "Historia Lokalna", nie ukrywa, że też był syreną zafascynowany.

- Jej okrągłe reflektory w nadkolach i półokrągła maska przypominały eleganckie samochody z okresu przedwojennego. Jako miłośnik zabytków nie mogłem tego nie docenić - wyjaśnia.

Jacek Szopiński, rzecznik wojewody opolskiego: - Kiedyś do moich rodziców przyjechał przyjaciel, znany psychiatra, który wyemigrował do Anglii. Przyjechał najnowszym jaguarem. Udaliśmy się na przejażdżkę. On swoją megabryką, ja z rodzicami moją syreną. W pewnym momencie on staje, wyskakuje z auta i krzyczy: Nikt się nie obejrzał za moim jaguarem, a za wami wszyscy!

Bo i było się za czym oglądać. Szopiński własnoręcznie odpiłował dach w swej syrenie, przerabiając ją na kabrio. Mama uszyła mu dach z czarnej skóry. Do tego elegancki czarny lakier karoserii. A na zadzie pyszniło się koło zapasowe z białym otokiem. Jak się nie obejrzeć?

Syrena w służbie kapitalizmu

Bolesław Bezeg swoją syrenkę dostał od ojca. Jak mówi - w czasach, gdy ta marka budziła już raczej politowanie, a nie zazdrość. To była wersja R20. "R", bo zrobiona dla rolników. Resor jak w wagonie kolejowym, toporna niczym ciężarówka - pozwalała wozić na pace trzodę, worki z ziarnem, kartofle.

- Była błękitna i genialna - wspomina historyk. - Dwa miejsca, silnik niczym od traktora. Tato dorobił pałąki do platformy i zrobił ławeczki, wyglądała jak miniciężarówka dla wojska. Na obozie harcerskim wzbudziłem furorę. Potrafiła jeździć nawet po zaoranym młodniku.

Mimo że w syrenach na ogół śmierdziało - benzyną, olejem i tapicerką z dermy - Bezeg wspomina tamte aromaty z nostalgią.

- To był zapach przygody - objaśnia. - Pobudzał do działania i sprawiał, że kierowca czuł się prawdziwym mężczyzną. To zupełnie co innego niż toksyczne spaliny diesla czy denerwujący zapach LPG.
Syrena Bolesława Bezega poszła służyć wolnemu rynkowi, gdy na przełomie systemów kupił ją właściciel sklepu z Chróściny Opolskiej.

- Nasza syrenka też służyła kapitalizmowi - opowiada Jan Radom, informatyk z opolskiej firmy Sprinter. - Rodzice mieli sklep spożywczy w Polanowicach pod Byczyną, ja wtedy studiowałem zaocznie matematykę i im pomagałem. To była żółta bosto, z budą, ale buda była odkryta i gdy jechaliśmy na giełdę warzywną na plac Kromera we Wrocławiu, to nam złodzieje wyjmowali towar. Tato dorobił więc drewniane drzwi jak do stodoły. Przykręcił skobel, założył kłódkę i był spokój. Tu nie było: obciach, nie obciach, to auto pomagało nam zarabiać pieniądze. A po godzinach... A po godzinach zabierałem kolesi, zamykałem na kłódkę w tej budzie i na dyskotekę. Siedmiu tam wchodziło...

A przy stole rodzinnym Jerzego Górniaka najczęściej wspominano przygodę ze Zgorzelca. Matka Jerzego handlowała na opolskim targowisku. W roku 73 zaczął się szał na lale, które mówią. Aby powiedziały "mama", trzeba je było przechylić na plecy.

Przemycało się je z NRD. Matka i syn jadą więc do wschodnich Niemiec syreną i wracają z bagażnikiem pełnym lalek. Na moście granicznym w Zgorzelcu, tuż pod nosem niemieckiego oficera, najeżdżają na kawałek szkła. Auto łapie gumę, przechyla się i w tym momencie z bagażnika dobiega zwielokrotnione: "Mutti!!!".

Oficer odskakuje przerażony i gmera przy kaburze, przybiegają kaprale z kałachami. Ale jakoś dali się ubłagać.

Syrena w służbie absurdu

Syrena była autem kapryśnym i krnąbrnym, potrafiła dostarczyć swojemu właścicielowi wielu wrażeń.
Stanisław Skakuj: - Kryzys stanu wojennego, brakuje oleju do mieszanki paliwowej. W trakcie jazdy na urlop zaciera się nam silnik. Hol. Warsztat na prowincji. Właściciel warsztatu wymontowuje silnik z innej syreny czekającej na naprawę i nam go pożycza. Trwa to całą noc, ale jesteśmy wniebowzięci. Czy to do pomyślenia dziś?

Michał Lewandowski: - Tę naszą opozycyjna syrenę kontroluje kiedyś milicja. Prowadził kolega. Milicjant mówi: proszę zaciągnąć ręczny. Kolega szarpnął i... I wyrwał ręczny z kawałkiem podłogi. Proszę bardzo, panie władzo, wręczył mu...

Bartek Knapik, reporter "Faktu": - Ja tego nie pamiętam, ale przeżyłem w syrence wypadek jako dwulatek. Dziadek, do którego ona należała, opowiadał o tym potem przez lata przy każdej rodzinnej okazji.
Jan Radom: - Kiedyś urwało mi się pióro wycieraczki. Wziąłem je w dłoń, otworzyłem okno i kierując prawą ręką, lewą wycierałem szybę. Tak dojechałem z Opola do Byczyny.

Jacek Szopiński: - Pewnego razu naprawiłem swoją syrenę znalezionym w rowie drutem. Ale nie, że posłużył mi on jako narzędzie, ale jako brakująca część.

Stanisław Skakuj: - A ja znałem takich, którzy wozili z sobą nawet solidne imadła i worek części.
Jan Radom: - A ja w trasie robiłem wiertłem dziury w termostacie, żeby go znieczulić na przegrzewanie się silnika. I jakoś się jechało...

30 czerwca 1983 wyprodukowano ostatnią z 521 311 sztuk syreny.
Wpis na Facebooku Bartka Bogdziewicza: "W latach osiemdziesiątych syrenka była już przedmiotem drwin, mój szwagier np. wolał do szkoły iść pieszo, niż być podrzuconym przez ojca syrenką. Kto wtedy przypuszczał, że auto stanie się kultowe".

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska