Szaleni bębniarze nie uznają demokracji

Redakcja
Z Milo Kurtisem, muzykiem, multiinstrumentalistą i założycielem grupy Drum Freaks, rozmawia Krzysztof Stecki

- Co znaczy nazwa Drum Freaks?
- Szaleni Bębniarze, ale oczywiście nie grają sami bębniarze. Początkowo to był zespół tylko bębniarzy i zamiarem naszym było zapraszanie gości, wybitnych artystów, którym my byśmy akompaniowali, no ale na nasze nieszczęście zmieniła się formuła, dlatego że półtora roku temu zaprosiłem jednego gościa, który nie chciał już odejść z zespołu. A mianowicie Janusz Yanina Iwański od tamtego czasu nie opuścił ani jednego koncertu. A tak w ogóle to gramy w różnym składzie. W Opolu na przykład występowaliśmy po raz pierwszy ze sobą, a próbę mieliśmy najwyżej godzinną. Granie w Drum Freaks wymaga wielkich umiejętności muzycznych, a z drugiej strony absolutnego luzu, totalnego zapomnienia o całym otaczającym świecie.
- Wszyscy fascynują się dziś polską muzyka ludową, ale w waszej muzyce pojawiają się elementy z całego świata?
- Takie było założenie od samego początku. Zresztą, ja się fascynowałem polską muzyką ludową na początku lat sześćdziesiątych i myślę, że poznałem ją tak dobrze, że wiem o niej więcej niż 99 procent Polaków. Drum Freaks to jest coś takiego, że korzystamy z każdej muzyki. Nie ma dla nas granic. Czerpiemy stąd, skąd akurat przyjdzie inspiracja. A ponieważ nasz mózg jest jednym wielkim śmietnikiem, w którym się wszystko zbiera, to w pewnych momentach okazuje się na koncertach, że przypomni się jakaś melodia arabska, indyjska czy z Podhala. Wszystko jedno. Nie gramy polskiej muzyki ludowej, bo nie chcemy. Używamy kilku polskich motywów, ale to jest przypadkowe i niezamierzone.
- Nie gracie bisów na koncertach...
- To, co gramy, to rzeczywiście jest jedna wielka suita. Mamy pewien plan, z czego będzie składać się koncert, planujemy muzyczną podróż od początku do końca, w tej podróży są pewne stacje, ale co się znajdzie między stacjami, jest przypadkiem. Dzisiaj na przykład wyszło kilka rzeczy, których nie planowaliśmy. Ile jest podczas koncertu improwizacji, to trudno policzyć, gdzieś z 75 procent. Zresztą, jest ona w pewien sposób sterowana, aranżowana. Nie jest to tak jak we free jazzie, że od początku do końca się czaduje.
- W czasie koncertu kilka razy przerywałeś zrywające się na widowni oklaski. Dlaczego?
- Ciągle zapominam uprzedzić ludzi, by nie klaskali w czasie koncertu. Po prostu z ciszy bierze się dźwięk, bez ciszy nie ma dźwięku i cisza jest integralną częścią naszego koncertu.
- Jesteś autorem wszystkich kompozycji czy demokratycznie każdy coś dorzuca?
- Po pierwsze, nie uznaję demokracji, uważam, że demokracja to antyludzki system, człowiek nie został stworzony do demokracji, a ja, jako Grek, mogę to powiedzieć. Więc u nas w zespole nie ma demokracji, ja przewodzę wszystkiemu, ale to nie znaczy, że gramy tylko moje utwory. Dziś na przykład moich kompozycji była mniejszość. Były kompozycje Janusza Iwańskiego, Mateusza Pospieszalskiego, pierwszy raz grane, były dwie Wallisa Buchanana.
- Właśnie. Gościem trasy koncertowej rozpoczętej w Opolu jest Wallis Buchanan, muzyk grający w Jamiroquai. Skąd on się wziął w zespole?
- Wallis słyszał moją płytę w Anglii, bo zdaje się, że jest ona w Londynie bardziej znana niż w Warszawie, ponieważ polskie radio jest jej wydawcą i w związku z tym nic nie robi. To, co panuje w polskim radiu publicznym, jest żenadą, jeden zwala na drugiego, współczuję tym ludziom. Więc w Londynie znana jest ta płyta, sprzedawana w sklepach z muzyką orientalną, no i on do niej dotarł. Po czym spotkał się z moim synem, który mieszka w Anglii, i nawiązaliśmy kontakt. On w ogóle był zaskoczony, że jest to muzyka z Polski, bo myślał, że to gra jakiś zespół z Kalifornii czy Bóg wie skąd. Powiedziałem mu wtedy: jak chcesz, to możesz grać z nami.
- Otrzymaliście nominację do Fryderyka, ale nie powiem, bym był zasypywany w radiu czy telewizji nagraniami Drum Freaks.
- Nie wiem, dlaczego tak jest, ale Drum Freaks nie jest dopuszczane do mediów, na przykład teraz w Opolu na festiwalu będzie muzyka etniczna, a ja uważam, że jesteśmy jedynym zespołem w kraju, który taką gra, natomiast z pięciu zespołów nominowanych do Fryderyków przyjadą cztery, tylko nie my, bo nie dostaliśmy zaproszenia. Moja matka twierdzi, że jest tak dlatego, że jestem Grekiem, że to, co robimy, jest dziwne, niszowe, ciężkie. Uważam, że gram lżej i łagodniej niż Golcowie czy Brathanki. Oczywiście nie mówię, że są to złe zespoły, ale potrafimy porwać do tańca równie dobrze, gdy gramy na świeżym powietrzu. Niestety, przylgnęła do mnie etykietka muzyka kontrowersyjnego, wariata i tak dalej... Za to mamy koncerty, na które przychodzą ludzie, i to nam sprawia satysfakcję. Ja na pewno się nie nagnę i nie będę znowu grał z Maanamem, Woo Woo, Kayah, z jakimiś popowymi czy rockowymi kapelami.
- Ale nie byłoby w tym chyba niczego złego, gdybyś wrócił...
- Z dużą radością zagrałem z Maanamem w rocznicę powstania zespołu, ale dłużej bym nie mógł. Ja jestem daleki od popu. Nie mówię, że to zła muzyka, tylko nie jest to moja muzyka. Tworzę swoją muzykę od ponad 30 lat i jestem jej wierny, bo chcę grać to, co gram. Jak mnie Eleni poprosi, bym zaśpiewał z nią jakąś grecką piosenkę, to pewnie, że z nią zagram, ale nie będę z nią grał na stałe, tak samo jak z nikim innym. Dla kasy tego nie zrobię na pewno.
- Na waszych koncertach można usłyszeć także trochę jazzu...
- No i Iwański, i Pospieszalski, a z nami grywa jeszcze bardzo często Piotr Iwicki, grają bardzo jazzowo. Zresztą, my staramy się korzystać z elementów i jazzowych, i popowych, i rockowych. Dla nas każda muzyka jest naszą muzyką. Uważam, że dźwięk wydany w powietrze należy do wszystkim, że muzyka, cała muzyka, która istnieje koło nas, jest nasza. Jest tak samo naszą własnością, jak twoją, jak Józka, jak Heńka. I my z tej własności korzystamy, ile się da.
- Potrafisz żyć bez muzyki? Odpoczywać od niej?
- Ja żyję bez muzyki. To znaczy w domu nie słucham w ogóle muzyki, chyba że ktoś przyjdzie, to wtedy sobie słuchamy, albo gdy muszę czegoś posłuchać.
- Skąd wzięły się twoje zainteresowania muzyczne?
- Moja mama jest śpiewaczką operową, moja ciocia była pianistką - szopenistką, siostra gra na skrzypcach, dosyć często w Metropolitan Opera w Nowym Jorku...
- Czyli muzyka od kołyski...
- Tak. W domu cały czas była muzyka. Na moje nieszczęście znam wszystkie opery, bo mama dużo śpiewała w Warszawie i Łodzi i ćwiczyła w domu, i od najmłodszych lat to poznawałem.
- I z opery też korzystasz?
- Nie, chociaż nie mam nic przeciwko niej.
- Dzięki za rozmowę.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska