Szczęście w garści. Wspomnienia prof. Doroty Simonides

Redakcja
Współczesne odpustowe familoki, skąd pochodzi pani profesor Simonides. Z epoki nie zachowało się zbyt wiele zdjęć, zabrała je powódź w 1997 r.
Współczesne odpustowe familoki, skąd pochodzi pani profesor Simonides. Z epoki nie zachowało się zbyt wiele zdjęć, zabrała je powódź w 1997 r.
Widać mój brat bliźniak był dżentelmenem, skoro wyszedł na świat pierwszy, porozglądał się wokoło, zaakceptował otoczenie i... dopiero potem mnie dopuścił do bramy.
Od prawej: Albert Badura z żoną Rozalią i ich najstarsza córka Gertruda, w drugim rzędzie - Paweł, Alojz, Zyta i Dorota.

Od prawej: Albert Badura z żoną Rozalią i ich najstarsza córka Gertruda, w drugim rzędzie - Paweł, Alojz, Zyta i Dorota.

Matka, Rozalia Badura z domu Wróbel, będąc w ósmym miesiącu ciąży, szorowała w sobotnie popołudnie podłogę w kuchni, co było zwyczajem w familokach nikiszowieckich. Naraz pośliznęła się, wody odeszły, więc szybko powiadomiła sąsiadki, aby udały się po hebamę (położną). Nikt się wtedy nie domyślał, że u Badurów, którzy byli już szczęśliwymi rodzicami pięcioletniej Gertrudy i dwuletniego Pawła, pukają do bram życia, o miesiąc wcześniej, bliźniaki - Alojzy i Dorota. Widać mój brat bliźniak był dżentelmenem, skoro wyszedł na świat pierwszy, porozglądał się wokoło, zaakceptował otoczenie i... dopiero potem mnie dopuścił do bramy. Tak więc ja dostałam jeszcze pół godziny, aby najeść się wystarczająco dużo matczynego wapna. Alojzy podobno miał go za mało, co później przejawiało się tym, że zdrapywał je ze ścian, zjadał i powodował, że dzieci i sąsiedzi ustawicznie wołali do mamy: "Badurko, a Alojz już zaś je ścianę". Rodzice siłą poili go mlekiem, ale bezskutecznie. Kiedy był już górnikiem i wracał później niż zwykle z kopalni, babcia Waleska uroczyście głosiła, że należało go zaraz po urodzeniu poić piwem, a nie mlekiem.

Alojz przyszedł na świat jeszcze w sobotę, przed północą. Kiedy dostał pierwszego klapsa i zapłakał "zgodnie z naturą", wszyscy odetchnęli, że dziecko zdrowe, a matka już po porodzie. Mnie nikt nie oczekiwał. Jak mi to babcia opowiadała, było mi bardzo smutno. W międzyczasie nadeszła niedziela. Po półgodzinie matka - wiem to z jej opowiadań - poczęła się na nowo zwijać z bólu. Hebama była jeszcze przy niej, ponieważ brata czekała pierwsza kąpiel, a i łożysko jeszcze nie odeszło. Zamiast niego ukazała się naraz moja główka. Badania USG wtedy nie było, więc matka nie wiedziała, że nosi bliźniaki! Czuła, co prawda, że ma w łonie dziecko wyjątkowo ruchliwe, ale była przekonana, że to chłopiec, skoro tak kopie. Ponoć mocniej krzyknęłam po otrzymaniu pierwszego klapsa niż mój brat! Nie wiem, czy chciałam tym zaznaczyć swoje miejsce w gronie rodzinnym, czy zrekompensować sobie zignorowanie mnie "już na wstępie", czy po prostu byłam jednak silniejszym noworodkiem.

Ojciec, będąc przez lata dyrygentem górniczej orkiestry dętej, miał w domu dużo instrumentów muzycznych, które z braku miejsca zawieszał na wszystkich ścianach. I tak nad naszym łóżeczkiem, zamiast tradycyjnego obrazka z Aniołem Stróżem prowadzącym dzieci przez kładkę, wisiała błyszcząca trąba ojca. Krewni i sąsiedzi zawsze mówili, że "urodziliśmy się pod trąbą". Potem - przez całe dzieciństwo - do moich obowiązków należało czyszczenie jej sidolem, aby błyszczała jak złoto. (...)

Dzielenie się chlebem
Więź pomiędzy rodzinami mieszkającymi w familokach przejawiała się także w tak zwanym "dzieleniu się chlebem". Polegało to na tym, że gdy robotnikom kopalni zagrażało bezrobocie, to górnicy, zebrawszy się na dole, sami ustalali, jak się będą dzielić pracą. W ciągu miesiąca jeden górnik pracował dwa tygodnie, a po nim inny - kolejne dwa. Ponieważ zarobki także były dzielone, to zamiast miesięcznej wypłaty ojciec przynosił matce połowę pieniędzy. Wystarczyło, że pod koniec miesiąca powiedział: "Od piętnastego jest turnus" - dla nas był to znak, że od piętnastego, zamiast ojca, będzie pracował inny górnik, może ojciec mojej koleżanki szkolnej. Był to zarazem dla całej rodziny sygnał, iż należy oszczędzać, nie wolno narzekać na skromniejsze posiłki, trzeba solidarnie uczestniczyć w pomocy innej rodzinie.

Pamiętam bezrobocie przed drugą wojną światową. Wtedy już chleb do wypieku nosiliśmy do piekarni, a jeden bochen przeznaczało się dla rodzin bez pracy. Aby nie urazić ich godności, nosiło się ów świeżo upieczony pachnący chleb wraz z garnkiem smalcu z cebulką (wszystko włożone w koszyk i zakryte czystym ręcznikiem) na parafię do księdza. Tam zgłaszali się potrzebujący. A ponieważ nikt nigdy nie wiedział, kiedy jego ojciec zostanie bez pracy, owa solidarność i konieczność wzajemnej pomocy były wpajane nam od dziecka. Gdy nasz ojciec był przez jakiś czas bez pracy, wówczas to i my otrzymywaliśmy koszyk ze świeżym bochenkiem chleba. Ale dzięki zaradności matki nasze posiłki były urozmaicone, ponieważ była ona prawie 12 lat drugą kucharką na probostwie i nauczyła się dobrze gotować. (...)

Toteż potem w domu umiała przyrządzić kotlety z kalarepy, z kalafiora, z kartofli, a na stole pojawiało się do obiadu dużo jarzyn, takich jak szpinak, fasolka, marchew, rzodkiew i rozmaicie przyprawiane kapusty. Zaś zupy mamy, bez których nie było obiadu, stanowiły prawdziwy majstersztyk! Do każdej dodawała pietruszki zielonej, koperku, bazylii i prawie z niczego umiała wyczarować obiad z trzech dań! Tego inne dzieci nie miały! Ile się przy tym napracowała, tego nie wiedzieliśmy, jednak wiele nas nauczyła - także z myślą o naszym dorosłym życiu. Po dziś dzień, gdy obieram szparagi, myję je wcześniej dokładnie, gdyż strużyny z nich suszę i dodaję po parę sztuk do rosołu lub kartoflanki. Smakuje to bardzo dobrze! (...)

Kto ukradkiem zjadł świąteczne jabłuszka
Kiedyś mama kupiła na Boże Narodzenie czerwone jabłuszka, które w dzień wigilijny mieliśmy wypolerować tak, aby pięknie błyszczały, i udekorować nimi choinkę. Ukradkiem dostrzegłam, gdzie je matka schowała. Skosztowałam jedno, a tu nadszedł Alojz i zagroził, że jak i jemu nie dam, to powie o tym mamie. Nie miałam wyboru, dałam mu jabłko. A on następnego dnia zdradził Pawłowi, że wiem, gdzie mama schowała jabłka. Trzeba było poczęstować i Pawła, i jeszcze Trudzię.

Zbliżała się Wigilia, choinka już stała w pokoju przygotowana do dekoracji. Łańcuchy z kolorowego błyszczącego papieru zrobiliśmy wcześniej, orzeszki pozawijaliśmy w sreberka, zbierane z różnych cukierków przez cały rok, i... nadeszła kolej na wieszanie jabłuszek. Matka otworzyła schowek i oniemiała. Z dwudziestu jabłek zostały trzy! Wezwała nas wszystkich i spokojnie zapytała, kto zjadł te jabłka? Cisza. Nikt się nie przyznał. Ja - pomyślałam - sama nie zjadłam, podzieliłam się z wszystkimi i było to może trzy, a może cztery razy! Ale cztery razy cztery to szesnaście, jedno jabłko zjadłam sama wtedy, gdy je mama chowała, więc wszystko się zgadzało. Ale sama ich przecież nie zjadłam, podzieliłam się, gdyż mnie rodzeństwo szantażowało - usprawiedliwiałam się sama przed sobą i milczałam. Złowroga cisza trwała dość długo. Mama nic nie powiedziała, w milczeniu podeszła do wieszaka po płaszcz, potem rzekła do nas, że idzie do kościoła, a święty Antoni opowie jej wszystko. Wierzyliśmy, że św. Antoni istotnie powie jej całą prawdę i wyjdą na jaw nasze kłamstwa. Podbiegłam pierwsza do mamy i przyznałam się do wszystkiego. Byłam święcie przekonana, że za mną moje rodzeństwo uczyni to samo. Ale długo trwało, zanim mój brat bliźniak się przyznał, a potem kolejno wszyscy. Do dziś, kiedy zbiera się nasza rodzina (a zbiera się często, gdyż wpajana przez dziadka Tomasza pielęgnacja więzi rodzinnej obowiązuje nadal), to w trakcie przywoływania różnych wspomnień, jeśli ktoś mija się z prawdą, pada tradycyjne już sformułowanie: "Uważaj, bo pójdę do św. Antoniego!". Tylko że dziś brak nam już tej wiary. (...)

Lata szkolne
W centrum Nikiszowca, tuż przy kościele, mieściła się nasza szkoła. Składała się z dwóch budynków połączonych ze sobą. Początkowo dziewczynki i chłopcy uczęszczali do wspólnych klas, potem nas rozdzielono. Pamiętam, że na rozpoczęcie roku szkolnego rodzice kupili nam marynarskie ubranka. Ja miałam granatową, plisowaną spódniczkę, granatową bluzę z charakterystycznym marynarskim kołnierzem, a do tego białe podkolanówki. Na pierwszym apelu - zgodnie ze zwyczajem - pierwszaki otrzymały od rodziców lub chrzestnych tzw. tyty, w których były nie tylko same łakocie, bo oprócz cukierków otrzymywało się jabłko, zeszyt, ołówek, obsadkę, stalówki, farbki wodne, piłkę. Tłumaczono nam, że jest to prezent na dobry początek w nowym okresie życia. Tyta była zamknięta, dobrze związana, aby jej zawartość nie rozpraszała naszej uwagi. Można ją było otworzyć dopiero w domu. Tornistrów nie mieliśmy, nasze podręczniki i przybory szkolne nosiliśmy zapakowane w gazetę. Nie było ich wiele, w pierwszej klasie wystarczała czarna łupkowa tabliczka formatu A-4, łupkowy rysik i gąbka do zmazywania zapisu na tabliczce.

Z naszego dziewiątego bloku szło się do szkoły dwie minuty, mimo to Alojz zawsze się spóźniał. Mama odprowadzała nas wzrokiem, ale jak tylko byliśmy poza jego zasięgiem, Alojz gonił kota lub psa albo przeskakiwał przez płoty. Kiedy ja już dawno siedziałam w ławce, on dopiero wchodził do klasy: umorusany, w podartych spodenkach i z łobuzerskim spojrzeniem. Na każdej wywiadówce nauczyciele skarżyli się na jego spóźnienia, zabrudzone ręce i odzież. Na nic były prośby i kary matki. Alojz nie potrafił iść prosto do szkoły, zawsze musiał po drodze coś żywego zaczepić, a jak nie było psa, kota ani ptaka, to kopał kamień jak piłkę i znowu się spóźniał. Trudzia była wzorową uczennicą, zaś Paweł - bardzo ambitny. My, bliźniaki, byliśmy bardzo dobrzy wśród najgorszych. Nie interesowała mnie szkoła, nie widziałam w niej nic atrakcyjnego, Wiedziałam, że każdy musi przez to przejść - jak przez ospę czy wyrywanie zębów.

Nauczycieli mieliśmy dobrych, wręcz przykładnych, którzy swą pracę zawodową pojmowali jako powołanie. Nauczycielki w latach trzydziestych XX wieku nie mogły wychodzić za mąż, obowiązywał je celibat. Toteż nie musiały brać zwolnień lekarskich z powodu choroby swoich dzieci, zawsze miały dla nas czas i istotnie poświęcały nam go wiele. Oko pedagoga dyscyplinowało nas nawet w kościele, a chłopców hamowało przed zbyt natarczywym pociąganiem dziewcząt za warkocze… (...)

Koszyk rzeczy znalezionych
Pewnego popołudnia, w czasie trwania strajku, pod cechownią kopalni zebrało się sporo ludzi, w tym głównie niespokojne kobiety i dzieci. Ja z Alojzem pobiegłam tam za mamą. Baliśmy się o losy naszego taty, który od kilku dni nie wyjeżdżał na powierzchnię. Tłum gęstniał z każdą chwilą. Naraz przyjechała policja konna i zaczęła brutalnie przeganiać ludzi, a oni uciekając w popłochu, gubili różne rzeczy. Zgodnie ze zwyczajem było tak: jeżeli ktoś coś zgubił w czasie strajku, a inny to znalazł, to nie wolno mu było tego zatrzymać. Każde dziecko wiedziało o tym, że znalezioną rzecz należało oddać właścicielowi. Było to takie niepisane prawo. Nagle poczułam potrzebę aktywnego uczestnictwa w tym - jak mi się wydawało - wielkim wydarzeniu i powiedziałam do Alojza:

- Słuchej, bierymy koszyk do pranio i zbieromy wszystko, co tam leży!
Pobiegliśmy do domu po koszyk i pozbieraliśmy wszystko, co zostało na placu przed cechownią po przepędzonym tłumie. A na ziemi leżały: okulary, torby, parasolki, buty nie do pary, smoczki, szaliki, chustki, portfele, sztuczne zęby, laski i wiele innych drobnych przedmiotów, które mogły być potrzebne właścicielom. Gdy koszyk był prawie pełny, rozpoczęliśmy naszą wędrówkę od bloku do bloku, od drzwi do drzwi, pytając ludzi, czy czegoś nie zgubili w czasie ucieczki spod cechowni. Po czym prezentowaliśmy zawartość kosza i oddawaliśmy ucieszonemu właścicielowi wskazaną przez niego rzecz. A oni pytali, czy my to te bliźniaki Badurów i zawsze otrzymywaliśmy jakieś grosze do ręki. Jednak po odwiedzeniu paru rodzin noszenie pełnego kosza po piętrach szybko wyczerpało młode siły. Nie wiadomo, czy kosz był za ciężki, czy my zbyt mali, toteż zaproponowałam bratu, aby "na mocy zwyczajowego datku groszowego" potraktować naszą uczynność jako uczciwą pracę i zarobić nieco więcej. Alojza olśniło:

- Ale z nos głupki! Przecież my możemy to tak zrobić, że i ty dostaniesz 10 groszy, i ja 10 groszy! Ty będziesz stała z koszem na dole, ja będę chodził po mieszkaniach i pytał, kto co stracił? Jak nam powiedzą "co", wtedy ja wołam ciebie i przyniesiesz tę rzecz. Każdy przecież musi widzieć, że w tym szukaniu było nas dwoje!

No i rzeczywiście, pomysł okazał się rewelacyjny. Ludzie na ogół mówili:
- Tu masz 10 groszy dla siebie, a tej, co tam z tobą zbierała, daj drugie 10.
W taki to sposób, na mocy tradycji, zarobiliśmy około 10 złotych, za które kupiliśmy na "Dzieciątko" (pod choinkę) podarunek dla naszych rodziców. (...)

Jak bliźniaki broniły domu
Pewnego razu tak się złożyło, że Alojz i ja zostaliśmy sami w domu. Starsze rodzeństwo było w szkole, młodsze mama zabrała ze sobą w odwiedziny do ciotki, a ojciec był w kopalni na szychcie. Lubiliśmy te samotne chwile, gdyż nasze mieszkanie na ogół było bardzo gwarne ze względu na liczne rodzeństwo, nieustające i niezapowiedziane odwiedziny krewnych czy sąsiadek. W naszym domu zawsze ktoś był. Ale zdarzało się, że zostawaliśmy "trochę" sami, byliśmy jednak do tego przygotowani. Rodzice zawsze nas przestrzegali, aby nie otwierać drzwi nikomu obcemu. No, bo i po co? U nas zakaz był zakazem, a nieposłuszeństwo było grzechem. Grzeszyć nie chcieliśmy, ponieważ miało to skutki transcendentne, o których nie mieliśmy bliższego pojęcia, jednak wiedzieliśmy na pewno, że będziemy się w piekle smażyć w smole i siarce, a tego nikt z nas nie chciał.
Toteż gdy usłyszeliśmy, że ktoś puka do naszych drzwi i woła, abyśmy je otworzyli, natychmiast odezwała się w nas czujność i zadziałały odpowiednie mechanizmy obronne.

Alojz pierwszy się zorientował w sytuacji i powiedział: "To są złodzieje!". Naczytaliśmy się różnych opowieści o tym, jak to złodzieje porywają dzieci, jak to wchodzą do domu i kradną wszystko, co popadnie, jak to... - tu imaginacja podsuwała nam tak okrutne sceny, że tylko umrzeć ze strachu albo stać się bohaterami! Wybraliśmy to drugie. Zawsze chcieliśmy być bohaterami i w naszej wyobraźni często ratowaliśmy przywalonych węglem górników, w ostatniej chwili wyciągaliśmy dzieci spod wąskotorowej kolejki zwanej Balkanem lub też wyskakiwaliśmy z płonącego domu, trzymając w rękach kwilące niemowlę. Takich scen mieliśmy w głowie pełno. Teraz jednak, gdy nadszedł czas konfrontacji wyobrażeń z rzeczywistością - mimo niby dobrego psychicznego przygotowania - ogarnął nas lęk, który ani na chwilę nie chciał nas opuścić; zginąć zaś nie chcieliśmy.

- Alojz! - powiedziałam po cichu - a dyć chcymy być bohaterami!
I wtedy wstąpiła w nas taka odwaga, że poczuliśmy się naraz jak Wyrwidąb i Waligóra z ostatnio zasłyszanej bajki! Wiedzieliśmy, że do "ostatniej kropli krwi" będziemy bronić dostępu do naszego mieszkania! No, ale jak to zrobić? Nie mieliśmy wówczas pojęcia o świętym prawie własności, o telefonie, a wezwanie: "Policja!" kojarzyło się tylko z jednym - pijakiem po drugiej stronie bloku, który co piątek wyrzucał przez okno meble. Wtedy zjawiała się policja, a wszystkie dzieci z familoków miały prawdziwy teatr! No i istniała jeszcze zabawa w policjantów i złodziei. Ale teraz mieliśmy za naszymi drzwiami prawdziwych złodziei! Pamiętając słowa babci, że "można być głupim, ale jednak radzić sobie trzeba w każdej sytuacji", wpadłam na pomysł, że będziemy udawali wielkiego, bardzo złego psa, który ma groźne zęby i ostre pazury. Alojz zaaprobował to i w mig wcieliliśmy się w psa. Brat zaczął głośno i groźnie szczekać, ja zaś "pazurami", czyli moimi paznokciami, drapałam po drzwiach.

- Hau, hau, hau! - szczekał Alojz, a w przerwie ja: - Drrr, drrr, drrr - paznokciami po drzwiach. Czując, że palce mnie już bolą, a złodzieje nie odchodzą, wyjęłam spinkę z włosów i zaczęłam jeszcze mocniej drapać drzwi. Naraz wpadłam na pomysł, aby spinką skutecznie kłuć przez dziurkę od klucza. I dobrze, że złodziej czy złodziejka nie chcieli w tym momencie zajrzeć tamtędy do mieszkania z zamiarem sprawdzenia, co to za "nadzwyczajny pies" tak szczeka, gdyż mogliby się solidnie pokaleczyć.

Nagle ktoś szpetnie zaklął i złapał końcówkę mojej spinki. Nie chciałam jej za żadne skarby wypuścić z rąk. Urosła do rangi największego skarbu, który muszę koniecznie ocalić! Miałam już palce pokrwawione, a Alojz też już słabiej szczekał. I nie wiem, co by było dalej, gdyby w tym właśnie momencie nie zjawiła się na schodach sąsiadka. Złodzieje natychmiast zniknęli, lecz sąsiadka, wystraszona, że u nas, nie wiadomo skąd, znajduje się tak wściekły pies, nie odważyła się zapukać i zapytać, jak to normalnie czyniła, czy u nas wszystko w porządku.

Kiedy tylko wróciła nasza mama, sąsiadka wyszła z mieszkania i już na schodach zapytała: "Badurko, co wy tam mocie za wielkiego, a bardzo złego psa? Szczeko na cały dom, a pazury, to widać, mo takie ostre, że aż ciarki przechodzą! Strach się do drzwi zbliżać!". (...)

Książka „Szczęście w garści. Z familoka w szeroki świat” ukaże się w Wydawnictwie Nowik, na początku 2012 r. „Nowa Trybuna Opolska” jest patronem medialnym publikacji.

Książka "Szczęście w garści. Z familoka w szeroki świat" ukaże się w Wydawnictwie Nowik, na początku 2012 r. "Nowa Trybuna Opolska" jest patronem medialnym publikacji.

Wyprawa do dentysty
Byliśmy dziećmi zahartowanymi, dzielnie znoszącymi niewygody, wszelki ból duszy i ciała. Kiedy coś dolegało, szliśmy po radę do babki Waleski, jak do stacji pogotowia ratunkowego. Znała ona różne sposoby na ból brzucha po zjedzeniu niedojrzałych owoców, na rany po upadku; wierzyliśmy, że wskrzesiłaby nawet nieboszczyka, gdyby ją o to poproszono. Co babka zalecała na cierpienie, zawsze pomagało. Ale tym razem było inaczej.

Pamiętam, że było to w 1938 roku, w nocy. Wszyscy już smacznie spali. Rodzice po dniu ciężkiej pracy, my - po dniu pełnym mocnych wrażeń. Nagle ze snu wyrwał mnie czyjś szloch: "Mamo! Ząb mnie boli! Mamo, nie umia wytrzymać! Mamo, co zrobić?". To mój brat bliźniak jęczał. Zanim mama wstała, wyrwany ze snu Paweł warknął: "Weź wody do gęby i siednij sie zadkiem na piec. Zaroz przestanie!". Nie mogłam zrozumieć, jak to w takiej sytuacji ma przestać boleć? Młodsze rodzeństwo spało, nic nie wiedząc o cierpieniach brata. Mama jednak wstała, coś zaradziła, czymś zaczarowała i znów zapanowała cisza.

Rano Alojzy wyglądał, jakby naraz włożył trzy kluski w usta. Matka zadecydowała: "Pójdziecie do Katowic, do dochtora!". Było oczywiste, że jak Alojz, to i ja, zawsze bliźniaki chodziły wszędzie razem.
Z Nikiszowca do Katowic można już wtedy było jechać autobusem, jednak to kosztowało w jedną stronę 50 groszy, nas było dwoje, więc tam i z powrotem - całe 2 złote. Ani naszej mamie, a tym bardziej nam nawet na myśl nie przyszło, aby skorzystać z tylko co wprowadzonej komunikacji miejskiej. Przed tą wyprawą musieliśmy iść do cechowni, by wziąć rodzinną książeczkę zdrowia. Do Katowic było sześć kilometrów i zawsze chodziliśmy piechotą.

Bliźniaki: gdy Alojz przyszedł na świat, nikt już nie oczekiwał Doroty.

Bliźniaki: gdy Alojz przyszedł na świat, nikt już nie oczekiwał Doroty.

Tym razem poszliśmy krótszą drogą, przez tzw. Prittwitz, następnie wzdłuż torów aż do pętli tramwajowej przed Bogucicami, potem już prosto dzisiejszą ulicą Warszawską w kierunku centrum, a później w lewo na ulicę Francuską. Tam weszliśmy do poczekalni dentystycznej, zgłosiliśmy się u pielęgniarki i czekaliśmy. Za chwilę poproszono nas do gabinetu. Lekarz zajrzał Alojzowi w usta, coś tam pielęgniarce powiedział, a potem zbliżył się do mnie. Nie chciałam ust otworzyć, mówiłam, że jestem tylko do towarzystwa. Nic nie pomogło, widać ujrzał tam coś "dla siebie". Za chwilkę coś nas dziobnęło, zabolało i po wszystkim! Brat mój w poczekalni stwierdził z ulgą: "Żebych wiedzioł, że to ino tak, to bych downo był u dentysty". Ja w ogóle nic nie mówiłam, bo nie mogłam, jakoś mi usta zdrętwiały. Cieszyliśmy się, że to wcale aż tak mocno nie bolało i wybraliśmy się w drogę powrotną. Przed nami tylko... 6 km! Wracaliśmy uradowani, że wszystko tak dobrze poszło. Jednak, aby urozmaicić sobie drogę, jak zwykle bawiliśmy się w "marzenie".

Zabawa polegała na tym, że niby znaleźliśmy na drodze, tuż pod naszymi nogami, wypchany portfel. W środku zawsze musiała znajdować się karteczka o treści: "Ten, kto znajdzie ten portfel, proszony jest o oddanie go w najbliższym kościele. Może jednak zatrzymać 10% znalezionej sumy. Właściciel". Skąd nam przyszło do głowy te 10%, nie mam pojęcia. Musieliśmy to kiedyś słyszeć. Ten liścik w portfelu był konieczny, gdyż zezwalał nam na owe 10% zarobku. Ponieważ rodzice i dziadkowie wychowywali nas w absolutnej uczciwości, więc kartka właściciela nie wystawiała na próbę naszego sumienia, a wręcz odwrotnie - z góry regulowała pozytywnie nasze zachowanie.

Trudność jedyna tkwiła w tym, że nie wiedzieliśmy, co to są te procenty i ile to jest 10%? Jaka część sumy należy się nam jako znalazcom? Z czasem w naszym marzeniu albo wymienialiśmy już w owej karteczce konkretną sumę, albo też w naszej wyobraźni znajdowaliśmy właściciela, który - ku naszemu zdumieniu - otwierał portfel i wręczał uczciwym dzieciom 100 złotych. To było tyle, ile nasz ojciec otrzymywał w kopalni za miesiąc ciężkiej pracy! (...)

Ani się spostrzegliśmy, kiedy dom był już blisko. Mama nas tylko zapytała, czy wszystko dobrze, a widząc, że Alojza nic nie boli, zabrała się do przygotowania obiadu.
W nocy Alojz znów zaczął stękać i wołać, że nie wytrzyma, gdyż go boli ząb. Mama zdębiała, nawet ojciec się obudził. Zajrzeli bratu do ust, a bolący ząb jak był, tak i nadal pozostał! Zaraz mnie zbudzili i pytają, jak to było u doktora? Opowiedziałam, że "wzięli nas po kolei na taki stołek, wbili igła w dziąsło i kozali siedzieć, ale że zaraz boleć przestało, więc Alojz powiedzioł: Idymy! No, to my poszli i po wszystkim". Rodzice wnet się zorientowali, że dano nam zastrzyk przeciwbólowy, który my potraktowaliśmy jako wyrywanie zęba. (...)

Na drugi dzień mama poszła już sama z Alojzem do dentysty. Ja schowałam się za duży piec kaflowy, gdyż uważałam, że dość już tego poświęcenia, żeby tak dla towarzystwa dać sobie ząb wyrwać! Jak tylko pielęgniarka ujrzała Alojza i mamę, zaraz zawołała:
- Panie doktorze, przyszedł jeden z tych małych, którzy nam wczoraj uciekli!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska