Szewc, krawcowa, zegarmistrz. Zapomniane zawody

Iwona Kłopocka-Marcjasz
Iwona Kłopocka-Marcjasz
- Do naprawy ludzie przynoszą obuwie noszone od wielu lat, ale nowych już się u szewca nie robi - mówi Zdzisław Weżgowiec.
- Do naprawy ludzie przynoszą obuwie noszone od wielu lat, ale nowych już się u szewca nie robi - mówi Zdzisław Weżgowiec. Paweł Stauffer
Szewc butów już nie robi, tylko je naprawia. Krawcowa strojów nie szyje, lecz przerabia kupne. Do zegarmistrza wpada się po wymianę baterii. Masowa, tania produkcja i zmiana stylu życia sprawiają, że giną zawody znane od stuleci.

Zdzisław Weżgowiec, właściciel najstarszego w Opolu zakładu szewskiego, ostatniego ucznia przyjął... 15 lat temu (zresztą pracuje u niego do dziś). Jego ojciec, Stanisław, zatrudniał pięciu szewców i trzech uczniów. Teraz pracują tylko cztery osoby. Butów już nie zrobią, to się skończyło wraz ze śmiercią założyciela firmy. Pan Stanisław był świetnym cholewkarzem. To cholewkarz brał miarę, robił formę, kroił skórę i szył cały wierzch. Szewc modelował but na kopycie i zajmował się podeszwą.

- Damskie półbuty robione na miarę musiałyby kosztować 700-800 zł. Kogo na to stać - mówi Zdzisław Weżgowiec. - A poza tym nie ma już fachowców.

Przez jego zakład rocznie przechodzi kilkanaście tysięcy parów butów opolan. Był czas, że boom na "chińszczyznę" odbierał szewcom pracę, ale ludzie szybko się przekonali, że tanie buty, to buty jednorazowe, na sezon, i jednak lepiej kupić od czasu do czasu coś porządnego, a zużyte naprawić.

Szewska codzienność to fleczki. Zwęża się lub poszerza cholewki, naprawia podeszwy, przybija zelówki. Kopyta używa się już teraz głównie przy ścinaniu mocno wydłużonych nosków. 90 procent klientów to kobiety, one bardziej przywiązują się do butów. Bywa, że przynoszą prawdziwe zabytki - ostatnio do zakładu trafiły buty wyprodukowane przez słynny "Radoskór", którego nie ma już na rynku od 1999 roku. - Jak klientowi bardzo zależy, to ratujemy buty, które na pierwszy rzut oka do niczego już się nie nadają - mówi pan Zdzisław. Czasem cena takiej naprawy przekracza 100 zł.

W ubiegłym roku w Polsce zniknęło blisko 300 zakładów szewskich. Nowych zarejestrowano zaledwie 11. Od 2011 roku zamknięto 1360 tego typu placówek. W tym czasie powstało jedynie 145 punktów szewskich. To oznacza, że na każdy powstający zakład znika niemal 100.

- Trudno powiedzieć, czy ten zawód przetrwa - mówi Zdzisław Weżgowiec. - Może skończy się tak, jak na Zachodzie. Tam w marketach są małe kąciki, w których można i klucz dorobić, i fleczki wymienić, a o kompleksowych naprawach już dawno zapomniano.

Tak krawiec kraje...

Jeszcze 30-40 lat temu prawie każda kobieta - nie tylko elegantka - miała "swoją" krawcową. Gdy na rynku była ubraniowa mizeria, szyło się (po zdobyciu materiału) prawie wszystko - sukienki, garsonki, kostiumy, spodnie, płaszcze. Dziś wszystko jest w sklepach - na każdą kieszeń, gust i rozmiar. A krawcowe są głównie od skracania. - Skrócić spodnie lub spódnicę - z tym najczęściej przychodzą moi klienci - mówi Jolanta Firstenhaupt, która ma maleńki zakład przy ul. Wiejskiej w Opolu.

Krawcową była jej babcia, krawcową była mama. Pani Jola nie chciała iść do zawodówki i płakała z bezsilnego żalu, gdy mama "wygoniła" ją do takiej szkoły. Skończyła potem technikum i studium ekonomiczne i poszła pracować do banku. Nieźle zarabiała, ale kiedy urodziły się dzieci, wróciła do krawiectwa. Zawsze coś tam robiła w domu, obszywała sąsiadów i klientów przysłanych dzięki poczcie pantoflowej, aż w końcu zamarzyła o własnym zakładzie. Kiedy tylko z parteru bloku, w który mieszka, wyniosła się firma kredytowa, pani Jola wynajęła lokal.

Od trzech lat skraca, przerabia, szyje firany, wszywa zamki błyskawiczne (bywa, że klient przychodzi nawet po przyszycie jednego guzika) i finansowo wychodzi na tym jak w banku. Ze swej decyzji jest tym bardziej zadowolona, że oddział banku, w którym pracowała został zlikwidowany.

Bywają dni, że nikt do niej zagląda i takie, gdy drzwi się nie zamykają, a kolejka stoi na dworze. Nie ma jednak złudzeń, że to praca na zawsze. Nawet by nie chciała. Ciągnie ją do książek, sama pisze wiersze. Kiedyś maszyna na pewno pójdzie do kąta.

Czapki z głów

Marek Piskorski pierwszą czapkę uszył, jak miał 10 lat. Nie było się czym chwalić, ale przyszłość pana Marka została w tym momencie przesądzona. I choć skończył studia pedagogiczne, wrócił do prowadzonej od 1957 roku przez tatę, Stanisława, pracowni czapek. Tata jeszcze miał mnóstwo uczennic (żadna nie została w zawodzie), teraz w rodzinnej firmie jest ich tylko dwóch - ojciec i syn.

- Kiedyś żaden szanujący się mężczyzna nie wyszedł z domu bez czapki na głowie. Teraz młodzież nosi kaptury - mówi Marek Piskorski.

Po czapkę do czapnika przychodzą głównie starsi i nietypowi. Stare pokolenie lubi stare wzory - leninówki, przez innych zwane też maciejówkami. Czasem przyjeżdżają dawni Opolanie z Niemiec i szukają czapki "takiej jak zawsze". Nie patrzą na modę, nowinki w materiałach. Sentymentalni rekordziści potrafią przyjść z czapką uszytą 10-15 lat temu. Jak się zedrze, to chcą nową, taką samą. Ściągają do Piskorskich też z województwa, odkąd popadały pracownie w Kluczborku, Strzelcach Opolskich, Prudniku.

Czapki szytej na miarę potrzebują też nietypowi - z bardzo małymi ("Takich znam na pamięć" - mówi pan Marek) lub bardzo dużymi głowami. Standardowy rozmiar to 56 (mierzy się obwód głowy po czole nad uszami). Największy to 61, ale są osoby, które tych centymetrów mają znacznie więcej i jak nie pójdą do czapnika, to musiałyby z gołą głową chodzić.

Na jesieni pewien pan zamówił kilka identycznych czapek dla swojego zespołu muzycznego. Tak mu się spodobały, że obstalował też wersję mini dla swojego wnuka.
Starzy trzymają się tradycyjnych wzorów, młodzi szukają nowości. Czasem coś podpatrzą w telewizorze.

- Walczymy o młodego klienta, dlatego wprowadziliśmy czapkę na wzór angielski z wydłużonym daszkiem, taką jaką nosi sir Alec Fergusson, były trener Manchester United.
Z samej produkcji czapek zakładu jednak nie da się utrzymać. Dlatego u Piskorskich można też kupić buty, koszule, paski i sznurówki.

Zegarek na chwilę

Zegarmistrz jest teraz głównie mistrzem od wymiany baterii, paska i szkiełka. Ludzie wpadają po drobne usługi robione na poczekaniu. Kiedyś na naprawę zegarka czekało się około tygodnia. Teraz klient woli sobie kupić nowy zegarek. Czas pędzi i pogania, a zegarek to nie majątek.

- Często cena nowego zegarka jest porównywalna z kosztem naprawy starego, więc po naprawę przychodzą tylko sentymentalni albo kolekcjonerzy - mówi Marek Majas, opolanom bardziej znany jako Marek Zegarek.

Dawniej zegarki były bardzo żywotne, przechodziły z ojca na syna. Każdy miał jeden, góra dwa zegarki (ten drugi do kościoła i na większe okazje). Teraz traktowane są jak biżuteria albo gadżet - dobiera się je do stroju. - Ludziom przestało zależeć na tym, by zegarek był trwały. Wystarczy jeśli jest ładny - mówi zegarmistrz.

Był czas, że zegarmistrzom zawodowa śmierć zaglądała już w oczy. Ludzie przestali kupować zegarki na rękę, bo czasomierz mieli w telefonie komórkowym. Na szczęście, to się znowu odwróciło - wygrała wygoda. Również wygoda powoduje, że ludzie kupują głównie zegarki kwarcowe na baterie, a nie mechaniczne. Dla zegarmistrza jedyna różnica między nimi jest taka, że te mechaniczne mają duszę, bywają humorzaste. A kwarcowy zamiast duszy ma bateryjkę, więc nie trzeba go nakręcać, jest też bardziej precyzyjny, odporny na wstrząsy, mniej wymagający w użytkowaniu.

Pan Marek zawodu uczył się od dziadka. Zawsze był manualny, lubił śrubki, sprężynki. Kiedy po podstawówce przyszło mu wybierać zawód, odwiedził najpierw warsztat samochodowy swego wujka, a potem pracownię zegarmistrzowską dziadka. I uznał, że dziadek robi ciekawsze rzeczy. Pokazał mu parę sztuczek, które przydają się teraz, gdy czasem trafi do niego klient - bywa, że z daleka, z Europy - ze starym, zabytkowym zegarem. Przywrócenie do życia takiego staruszka to prawdziwa frajda, choć wiele się na tym nie zarobi. Niestety frajda coraz rzadsza.

- Zawód zanika, nie ma już uczniów, a i z samej naprawy już wyżyć się nie da i trzeba ją łączyć ze sprzedażą nowych zegarków. Powinienem być pod ochroną - śmieje się smutno Marek Zegarek.

Oprawa na wielką okazję

W działającym od 60 lat (w przyszłym roku jubileusz) zakładzie introligatorskim Dariusza Grzeszczuka praca wre. Szef nawet nie ma czasu na dłuższą rozmowę, tyle jest roboty. To szczyt sezonu na prace magisterskie. Oprawia się je na miękko, bo uczelnie protestują przeciwko twardym okładkom, które zabierają dużo miejsca w archiwach.

Rozstrzyganie o kondycji tego rzemiosła na podstawie "magisterek" byłoby jednak mylące.

- To ginący zawód - mówi pan Dariusz. - Mam ostatniego ucznia. Kiedy pojechał na kurs zawodowy, okazało się, że z całej Polski chętnych było tylko dwóch.

"Chińszczyzna" i plastikowe gotowce w hipermarketach doprowadziły do ruiny wiele zakładów introligatorskich w Polsce. Oprawa książek, która jest istotą tego rzemiosła, to ułamek działalności. Chętni na oprawę luksusową - w skórę, czy choćby półskórki, z tłoczeniami i złoceniami to prawdziwa rzadkość. Na szczęście są jeszcze tacy, którzy chcą mieć elegancką bibliotekę i przynoszą polską i obcą klasykę, by cieszyć oko i zadać szyku.

Taka oprawa jednej książki trwa trzy dni i kosztuje około 100 zł, więc to ambicje dla zamożnych. Ostatnio klient zamówił nietypowo oprawę niebieską i fioletową, choć tradycyjne kolory to brąz, czerń, bordo i oliwka.

W zakładzie pracuje się na przedwojennych maszynach. Jest wielka gilotyna do cięcia papieru, nożyce, rogówki do zaokrąglania rogów, złociarka. To spadek po założycielu firmy, Stanisławie, któremu zawód introligatora uratował życie w obozie koncentracyjnym. Po nim schedę przejął syn Ryszard, już na emeryturze, ale ciągle czynny. Pan Dariusz to trzecie pokolenie introligatorskiego klanu.

- Żeby się utrzymać w tym zawodzie, trzeba myśleć nowocześnie, wprowadzać nowe technologie, poszerzać ofertę, szukać nowych możliwości zbytu - mówi.

Robi się więc okolicznościowe okładki (np. dla sądu i urzędu marszałkowskiego), tuby na dyplomy doktorskie dla Uniwersytetu Opolskiego, tradycyjne albumy ślubne z czarnym kartonem przekładanym pergaminem, na które firma daje 100 lat gwarancji. Wiele satysfakcji przynosi podjęta ponad rok temu współpraca z niemiecką firmą oferującą karty menu dla zachodnich odbiorców. Opolski zakład ma zlecenia, a Niemiec się cieszy, bo za polską cenę dostaje światową jakość.

Wyjątkowym wyzwaniem było wyłożone aksamitem pudełko-walizka na łańcuch rektorski uczelni z Oświęcimia. - Takich rzeczy nie ma na rynku, sam ją wymyśliłem. Super wyszło - mówi z dumą pan Dariusz.

O następcę się nie martwi. Młodszy, 13-letni, syn już wpada do firmy i jak mówi jego ojciec - "coś kombinuje". Tata będzie go jednak najpierw namawiał na skończenie grafiki komputerowej, by poszerzyć ofertę o wizytówki, zaproszenia itp. Kto nie szuka możliwości rozwoju, ten od razu skazuje się na przegraną.

Czasami jest to nieuchronne, jak w przypadku sprzętu elektronicznego, którego żywotność jest coraz krótsza.

- Niedawno wezwano mnie do 15-letniej pralki. Takich się już nie robi - mówi Zygmunt Miszczak, opolska "złota rączka". - Mógłbym stanąć na głowie i przedłużyć jej życie za pół tysiąca, ale za trzy stówy więcej klient kupi sobie nową. Inna sprawa, że ta nowa popracuje dwa-trzy lata i też będzie do wymiany. Tak się teraz produkuje. Na krótko, bo za chwilę powstanie rzecz lepsza, technologicznie bardziej zaawansowana.

Naprawy niektórych urządzeń producent w ogóle nie przewiduje, jest ona wręcz niemożliwa. Komórka ma działać dwa lata, notebook czy laptop pięć lat. Żywotność telewizorów jest przewidziana na lat siedem. Naprawiacze sprzętu elektronicznego stają się niepotrzebni.

Od 2011 roku w Polsce zarejestrowało się 400 punktów naprawy urządzeń elektrycznych, a w tym samym czasie z rynku zniknęło... 2300.

Przyszłość należy do nielicznych. Trzeba szukać niszy, wąskiej specjalizacji, albo przeciwnie - rozszerzać działalność o handel i inne usługi, łącząc w jednym punkcie kilka branż. Już teraz nierzadko można spotkać wielousługowe placówki, gdzie zrobią nam pieczątkę, dorobią klucz, naprawią rączkę od torebki i podzelują buty.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska