Sztuka latania

Krzysztof Zyzik
Krzysztof Zyzik
Specjalizuje się w fuzjach i przejęciach firm. Pracował w Nowym Jorku i Londynie. Teraz, z ramienia niemieckiego Commerzbanku, prywatyzuje wielkie polskie zakłady. Dla relaksu pilotuje sportowe samoloty i pełnomorskie jachty.

Piotr Halupczok, 32-letni opolanin, nie myślał o międzynarodowej karierze. Chciał liznąć nowoczesnego biznesu, by pomóc ojcu w zakładzie odlewniczym. Wiktor Halupczok odziedziczył w latach 70. gospodarstwo w podopolskim Szczedrzyku. Piotr, jako licealista, pomagał ojcu w odlewni.
- Kiedy skończyłem maturę, a to był schyłek komuny, na uczelniach wykładali jeszcze ekonomię socjalizmu - wspomina. - Postanowiłem się wyrwać gdzieś na Zachód, żeby liznąć prawdziwego biznesu, pomóc ojcu rozwinąć zakład. Bo wszystko wskazywało na to, że w Polsce szykują się jakieś zmiany, że taka wiedza może się przydać.
Pomysł był dobry, brakowało paszportu. A Piotr, jako absolwent liceum, paszportu dostać nie mógł - goniło go wojsko.
- Musiałem zdać, tak dla picu, na jakieś polskie studia, bo studentom dawali paszporty - opowiada. - Wybrałem AGH w Krakowie, tam gdzie studiował ojciec. Jak tylko dostałem paszport, uciekłem do Niemiec.
* * *
Piotr pamięta taką scenę, jeszcze z czasów opolskiego liceum: leży sobie gdzieś na trawce, a tu nagle na niebie pojawia się chmara szybowców. Na tle błękitnego nieba wyglądają jak rybki w wielkim akwarium. Już wtedy wiedział, że bardzo chce latać. Po kilku tygodniach wpadł na niego kolega, Tomek Skinderowicz. Powiedział, że właśnie wczoraj skoczył ze spadochronem i czuł się jak w niebie. Piotr tego samego dnia pojechał na lotnisko do Polskiej Nowej Wsi i zapisał się na kurs. W kolejnym roku brał już udział w mistrzostwach Polski.
* * *
Latania było mu najbardziej żal, gdy uciekał do Niemiec. Pojechał sam, przez długie miesiące nie poznał nikogo z Polski. Szczęśliwie był to czas, kiedy chętnie przyjmowano imigrantów ze Wschodu. Piotr trafił na 8-miesięczny kurs językowy. Zamieszkał w Murnau, malowniczej bawarskiej mieścinie.
- To był fantastyczny czas, otwierałem okno, widziałem Alpy i czułem zapach parującej kiszonki, piękna, sielska Bawaria - śmieje się. - Jadąc do Niemiec, znałem tylko angielski, ale to nie był problem, bo w Niemczech każdy robol mówi po angielsku. Po tym kursie szprechałem już płynnie, mogłem myśleć o niemieckiej maturze.
Przygotowanie do drugiej w życiu matury wspomina jako okres katorgi. Dopiero rok mówił po niemiecku, a już miał analizować wiersze, zgadywać, co podmiot liryczny miał na myśli.
- Ale udało się, mogłem składać papiery na studia - mówi. - Dostałem się na uczelnię w Ratyzbonie, na ekonomikę przedsiębiorstw. Ekipa była międzynarodowa: miałem kumpli z Malezji, Wybrzeża Kości Słoniowej. Zresztą do dziś gdzieś się obijamy o siebie po świecie, często "mejlujemy".
Na niemieckim uniwersytecie panował duch konkurencji. Od początku wielka presja na oceny, wiadomo: tylko najlepsi łapią świetną pracę.
- Po zrobieniu licencjatu miałem szansę kontynuować studia w Stanach - opowiada Piotr. - Złożyłem podanie jako jeden z ośmiuset studentów bawarskiej uczelni.
W samolot za ocean wsiadło czternastu najlepszych. Piotr był wśród nich.
* * *
Jeszcze przed podróżą do Stanów wykorzystywał każdą wolną chwilę na powroty do Opola. Jechał wtedy na podopolskie lotnisko, zapinał pasy w swojej wildze i z błogością odrywał się od ziemi. Wtedy był już wytrawnym pilotem samolotowym, wielokrotnym uczestnikiem mistrzostw Polski w pilotażu precyzyjnym. Często ocierał się o podium, bywał czwarty, szósty. Pocieszał się, że wyprzedzają go mistrzowie świata: Nycz, Darocha...
* * *
Czternastu studentów niemieckiego uniwersytetu wylądowało w zachodnim Kentucky. Jeszcze przed zajęciami przeszli praktyczną szkołę przedsiębiorczości.
- Okazało się, że nie mamy akademika, że mamy sobie sami wynająć jakiś kąt na mieście - opowiada Halupczok. - Pokazywali nam jakieś nory, zdesperowani poszliśmy apelować o pomoc do lokalnego radia. Jakiś szpital zadeklarował materace... Ale w końcu wynajęliśmy całą grupą fajny domek na przedmieściach, taki typowo amerykański, z wielką werandą i równo skoszoną trawką...
Niemieckie studia były naukową katorgą - niewiele egzaminów, ale każdy jeden to zabójcza dawka wiedzy. Piotrowi bardziej odpowiadał amerykański system.
- Co dwa, trzy tygodnie mieliśmy klasówki, kolokwia, zupełnie jak w polskim liceum - wspomina. - Dużo ćwiczyliśmy w małych grupach, czyli tak, jak w praktyce się później pracuje. Studia amerykańskie dają lepszy start do pracy, Niemcy szkolą bardziej pod kątem kariery naukowej.
Halupczok i jego niemieccy kompani mieli jedno zmartwienie - w gminie, w której mieszkali, panowała prohibicja.
- W żadnym sklepie, na żadnej stacji benzynowej, nigdzie nawet piwa nie było - mówi Piotrek. - Wszystko przez to, że w radzie gminy większość mieli baptyści. Kilkanaście tysięcy studentów, którzy mieszkali w okolicy, jeździło 35 mil do stanu Tennesee, gdzie już na granicy stał wielki sklep monopolowy. Spod naszego domku co tydzień wyjeżdżał ford taurus kombi...
Halupczok już na poważnie dodaje, że dzięki tej prohibicji świetnie kwitło życie studenckie. Nie było pubów i kawiarni, to siedziało się w domkach. Gitara, śpiew i "milłoki bir" za 30 centów.
- Po skończeniu studiów w USA nie chciałem od razu wracać do Niemiec - mówi. - Wysłałem 300 podań o pracę do amerykańskich firm, chciałem zaliczyć choć mały staż. Dostałem się do American Menagemant Association w Nowym Jorku. Organizowałem konferencje ekonomiczne, dyskusje panelowe. Ale potem musiałem wrócić do Niemiec.
* * *
Piorek tylko raz wziął krótki rozwód z chmurami. Latem 1991 roku, kiedy w wypadku podczas zawodów szybowcowych stracił przyjaciela. Już po kilku miesiącach nie wytrzymał i z powrotem zasiadł za sterami. Pociesza się, że statystycznie najbardziej niebezpieczny moment w pracy pilota samolotowego to jazda samochodem na lotnisko.
* * *
W Niemczech czekała go mordercza sesja egzaminacyjna. Pół roku kuł po dziesięć godzin dziennie. Wiedział, że musi zdać z wyróżnieniem, bo to otwiera drzwi najlepszych koncernów. Udało się: Halupczok znalazł się w 5-procentowej grupie wyróżnionych studentów.
- Wysłałem swoje podanie do firmy pośredniczącej w zatrudnianiu absolwentów - opowiada. - Oni moje papiery rozesłali do kilkuset firm. Potem zorganizowali mi w Berlinie i Brukseli serię rozmów kwalifikacyjnych. Dostałem osiem ofert, m.in. z Deutsche Banku, Ruhrgazu, Commerzbanku. Wybrałem tę ostatnią.
Piotr najpierw długo poznawał strukturę i filozofię działania firmy. Potem pracował w jej frankfurckiej centrali i londyńskiej filii. Został menedżerem odpowiedzialnym za przejęcia i fuzje.
- Najpierw mnie na tym Zachodzie solidnie przećwiczyli - mówi. - Potem, ze względu na moje korzenie, zacząłem realizować zlecenia na terenie Polski. Moim pierwszym zadaniem była prywatyzacja PLL LOT. Pomagaliśmy polskiemu rządowi sprzedać tę firmę. Padło na Swissair.

* * *
Piotrek czuł się trochę samotny z tym swoim lataniem. Kiedy już wracał do Opola, chciał jak najdłużej cieszyć się przyjaciółmi. Na pokładzie sportowego samolotu jest to trudne, na jachcie - i owszem. Piotrek wyrobił zatem niezbędne patenty. Zaczęło się od Mazur, do których zawsze wraca. Ale ciągnęło go na większe wody. Najpierw wypuszczał się do Szwecji, Finlandii, Danii. Wspomina rejs do Portugalii. Tam, na redzie pod Lisboną, przypomniał sobie, że nazajutrz musi być w Londynie na spotkaniu biznesowym. Ponieważ jacht miał wpływać do portu dopiero za kilkanaście godzin, spuścił ponton na wodę i (łamiąc prawo) dopłynął na plażę. Dzięki temu zdążył na samolot do Londynu.
* * *
Piotr kończy teraz prywatyzować kilka dużych przedsiębiorstw, między innymi jeden ze znanych rodzimych polmosów.
- Takie negocjacje to jest gra, wykorzystuje się całą wiedzę, paletę możliwości psychologicznych, a nawet aktorskich - opowiada. - Po naszej, kupującej stronie, zawsze siedzi kilkanaście osób. Ja, jako menedżer banku, który pilotuje transakcję. Obok mnie pełnomocnik firmy, która chce coś kupić, dalej prawnicy, doradcy itp. Po drugiej stronie to samo. No i ludzie z Ministerstwa Skarbu.
Negocjacje od kuchni: - Kiedyś, w fazie dopinania umowy, nasz klient wstał, walną pięścią w stół i powiedział, że przy takiej cenie to on się wycofuje. Potem dosyć głośno zamknął za sobą drzwi. Myśmy oczywiście udawali maksymalnie zdziwionych jego zachowaniem. Jednocześnie dodaliśmy, że nasz klient faktycznie więcej nie zapłaci. Był to oczywiście element gry, którą wcześniej dopracowaliśmy w szczegółach...
* * *
Piotr nadal lata, jest członkiem opolskiego aeroklubu. Stara się też wpadać do małej odlewni ojca. Tej samej, do której miał wrócić po studiach w Ratyzbonie.
Halupczok: - Ojciec świetnie sobie poradził beze mnie. Odlał drzwi opolskiej katedry, pomnik "Brońmy Swego". To są konkretnie rzeczy, które po nim zostaną. Kiedy o tym myślę, to zastanawiam się, jaki ja sukces odniosłem?
Mama Piotra, kiedy zaczynał latać, żartowała w drzwiach: ("tylko lataj nisko i zwalniaj na zakrętach"). Piotr wiedział, że bezpiecznie latanie polega na czymś dokładnie odwrotnym.
Taką samą zasadę stosuje w życiu.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska