Szukał w Irlandii pracy, wrócił w urnie. Ojciec szuka mordercy

Tomasz Kapica
Tomasz Kapica
- Chcę choć raz spojrzeć w oczy mordercy - mówi Jan Stobiecki, ojciec zamordowanego.
- Chcę choć raz spojrzeć w oczy mordercy - mówi Jan Stobiecki, ojciec zamordowanego.
Szukał w Irlandii szczęścia i pracy. Wrócił stamtąd w urnie. Ojciec poprzysiągł, że wyjaśni przyczyny tajemniczej śmierci syna. - Chcę choć raz spojrzeć w oczy mordercy - mówi Jan Stobiecki.

Dlaczego irlandzka policja od razu zakwalifikowała sprawę jako nieszczęśliwy wypadek, skoro ofiara miała na ciele ślady świadczące o pobiciu? Z jakiego powodu nie przeszukano dna kanału, w którym znaleziono zwłoki? Co stało się z telefonem mężczyzny, w którym mogły się znaleźć wskazówki dotyczące ostatnich chwil jego życia? Odpowiedzi na to i wiele innych pytań próbuje teraz znaleźć Jan Stobiecki, emeryt z Kędzierzyna-Koźla, który od trzech miesięcy opłakuje śmierć syna.

- Tu Robert ze mną i z żoną, gdy byliśmy u niego w Irlandii w odwiedzinach. A tutaj stoją razem z bratem. Niezłe z nich chłopiska, nieprawdaż? - pan Jan pokazuje rodzinne zdjęcia. Nie ma ich zbyt dużo, bo też i widywali się niezbyt często. Pan Jan był w Irlandii dwa razy.

- Żona samolotem nie znosi latać. A autobusem to podróż na 40 godzin prawie. Strasznie męcząca - opowiada.

Do Irlandii Robert przyjechał w 2001 roku, miał 35 lat. Najpierw pracował przy obsłudze toru wyścigowego, a potem poznał braci Michaela i Declana Dunn. Od lat prowadzą oni w tym kraju rodzinną firmę transportową.

- Pamiętam, jak wspominał swój pierwszy kurs. Wysłali go z transportem do jakiegoś miasta. Kilka razy utknął gdzieś na trasie, nie znał angielskiego, więc strasznie się stresował. Niejeden by się załamał w takiej sytuacji, ale on był twardy. Dowiózł wszystko na miejsce i jeszcze wrócił na czas. Był świetnym szoferem - opowiada ojciec kierowcy.

Michael i Declan dali mu pracę na stałe. Robert był sumiennym pracownikiem, przejechał tysiące kilometrów i żartował, że zna już w Irlandii każdą ulicę. Po kilku latach nadszedł jednak kryzys, a auta braci Dunn coraz częściej stały w garażach zamiast rozwozić towar po Zielonej Wyspie. Robert przeniósł się z miejscowości Timolin do Athy, miasteczka na południowy zachód od stolicy Irlandii - Dublina. W Athy mieszka około 200 Polaków, Stobiecki szybko się zaaklimatyzował. Gdy była okazja, wciąż jeździł samochodami Michaela i Declana, nie miał jednak stałej umowy o pracę. Zatrudniony był na tzw. part-timie, czyli pół etatu. Czas wolny, którego mu nie brakowało, spędzał na spotkaniach ze znajomymi.

Ślady wskazywały na pobicie
- Zadzwonił do nas w niedzielę, 14 sierpnia. Chwilę porozmawialiśmy. Żonie Marii powiedział, że odezwie się na drugi dzień, żeby złożyć jej życzenia imieninowe. Zapewnił nas też, że niedługo przyjedzie na naszą rocznicę 50-lecia pożycia małżeńskiego. Potem się rozłączyliśmy. Wtedy słyszałem go po raz ostatni w życiu - wspomina Jan Stobiecki.

Robert tego samego dnia zadzwonił jeszcze do Michaela Dunna i zapytał, czy w poniedziałek będzie miał jakiś kurs i czy w związku z tym musi się szybko położyć spać. Szef powiedział mu, że najwcześniej wyjedzie na trasę we wtorek.

- Ja w takim razie pojadę do kolegi w Longford i wrócę na wtorek - zapewnił Robert.
Tu zaczyna się dramat rodziny Stobieckich, a jej członkowie próbują teraz ustalić, co dokładnie wydarzyło się feralnego dnia. Wiadomo, że dzień później o godzinie 8.15 do Dunna zadzwoniła policja z informacją, że miał miejsce wypadek i Robert nie żyje. Michael natychmiast skontaktował się z bratem Roberta, Markiem Stobieckim.

- Dowiedziałem się, że jego ciało wyciągnięto z kanału przepływającego przez Athy. Od razu chwyciłem za telefon i wykręciłem numer do brata. W słuchawce usłyszałem jednak tylko automatyczną sekretarkę - opowiada Marek Stobiecki.

Natychmiast pojechał do oddalonego od Athy o pół godziny drogi Nass Hospital, gdzie zawieziono zwłoki Roberta. Ciało, które mu okazano, było spuchnięte. Na twarzy widać było ślady, które musiały powstać na skutek silnych uderzeń.  - Z relacji będącego na miejscu syna dowiedziałem się jednak, że policja przyjęła wersję, iż najprawdopodobniej był to nieszczęśliwy wypadek. Tyle że oprócz obrażeń na głowie, okaleczone były też ręce. Na wykonanych po śmierci zdjęciach widać, jakby ktoś przypalał go wcześniej papierosem - opowiada Jan Stobiecki.

Na dnie kanału leżały jego klapki
W kostnicy ciało martwego mężczyzny zawinięte było w prześcieradło i bandaże. Pozbawiono je ubrań, których policja pozbyła się, nie widząc potrzeby poddania ich ekspertyzie. Tak bynajmniej twierdzi teraz rodzina ofiary. Marek wraz z Declanem Dunnem poszli zobaczyć miejsce, w którym wyłowiono zwłoki Roberta. Kanał w tym miejscu nie jest zbyt głęboki, samemu trudno się w nim utopić. Mężczyźni weszli do wody. - Na dnie znaleźli klapki Roberta i trochę drobnych monet, najprawdopodobniej należących do niego. To niesamowite, że policja nie przeszukała miejsca zdarzenia. Przecież na podstawie takich śladów często wyjaśnia się faktyczną przyczynę śmierci - podkreśla ojciec ofiary.

Z wyłowionymi z kanału klapkami Marek poszedł wprost na komisariat. - Położyłem je policjantowi na biurku, ale go to w ogóle nie wzruszyło. Nie potrafiłem pojąć, jak oni pracują - opowiada Marek.
Rodzina Stobieckich nie rozumie także tego, dlaczego policja nie zainteresowała się, gdzie jest telefon martwego mężczyzny. - Przecież tam mogły być informacje o tym, z kim on się kontaktował tuż przed śmiercią. Policjanci powinni w ogóle zacząć pracę od szukania aparatu. Ale oni nic takiego nie zrobili - załamuje ręce pan Jan.

Jedną z ostatnich osób, które widziały w niedzielę wieczorem Roberta Stobieckiego, był Polak mieszkających w Athy, ma na imię Krzysztof. To on pozwolił ustalić kilka faktów dotyczących ostatnich godzin życia mężczyzny. Na policji zeznał, że 14 sierpnia około godziny 18.00 odwiedził Roberta. Ten szykował właśnie steki na grilla, dzwonił do znajomych po porady, jak je najlepiej przyrządzić, żeby były soczyste. Krzysztof nie chciał przeszkadzać koledze w przygotowaniach do imprezy i pożegnał się. Niedługo potem wyszedł z domu Robert.

- Wszystko wskazuje jednak na to, że wyszedł na chwilę, ponieważ zostawił mięso na stole, wraz z garnkami. Nie zamknął też laptopa - mówi Jan Stobiecki. - Wygląda to bardzo dziwnie. Jestem przekonany, że Robert został zamordowany. Tylko przez kogo i dlaczego? Czy nosił z sobą jakoś tajemnice, która mu zagrażała - zastanawia się teraz ojciec ofiary.

Wciąż czekają na wyniki sekcji
Stobieccy są załamani pracą irlandzkich organów ścigania.  - Najpierw mówiono nam, że wyniki sekcji zwłok będą znane po 6 tygodniach. Potem tłumaczyli, że potrzeba na to 3 miesięcy, a teraz dowiedzieliśmy się, że być może nawet 6 miesięcy. Skąd ta zwłoka i dlaczego śledczy nie zabezpieczyli śladów? Czy fakt, że zginął obywatel Polski, a nie Irlandii, sprawia, że podchodzą do swojej roboty nierzetelnie - skarżą się bliscy ofiary.
Będący na miejscu Marek postanowił przeprowadzić własne prywatne śledztwo. Sam zdobył nagrania z miejskiego monitoringu, którymi wcześniej nie zainteresowała się policja. - Na jednym z filmów widać, jak Robert wchodzi do mieszkania znajdującego się niedaleko miejsca, gdzie potem znaleziono go martwego. Przekazałem policji to nagranie - relacjonuje brat ofiary.

Funkcjonariusze obejrzeli je i przesłuchali lokatorów mieszkania. Po tym przesłuchaniu śledztwo nie ruszyło jednak ani trochę do przodu, pomimo tego, że ludzie ci kręcili, raz mówiąc, że widzieli Roberta, a innym razem zaprzeczając.

- Współpracuję teraz z prawnikiem i chcę złożyć skargę na działanie lokalnej policji. Uważam, że liczba zaniedbań w tym postępowaniu jest zbyt duża. Wygląda to tak, jakby śledczym w ogóle nie zależało, aby wyjaśnić zagadkową śmierć - zaznacza Marek Stobiecki.

Z kolei ojciec chciał zainteresować sprawą kędzierzyńsko-kozielską prokuraturę. Dowiedział się jednak, że w tym wypadku tutejsze organy ścigania nie mogą mu pomóc. Chce też poprosić o pomoc Ministerstwo Spraw Zagranicznych.

Ciało Roberta zostało skremowane w Irlandii, a urnę rodzina przywiozła do Polski. Pochowano go na cmentarzu komunalnym Kuźniczka w Kędzierzynie-Koźlu.

- Zrobię wszystko, żeby poznać prawdę, a jestem przekonany, że mój syn został zamordowany. Wydam ostatnie pieniądze, żeby pojechać na rozprawę. Chcę tylko spojrzeć mordercy w oczy - mówi pan Jan.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska