Tadeusz Rolke. Najcenniejsze, bo niepotrzebne

Redakcja
Tadeusz Rolke
Tadeusz Rolke Sławomir Mielnik
Rozmowa z Tadeuszem Rolke, nestorem polskiej fotografii.

- Większość pana dorobku to zdjęcia niepotrzebne. Wedle pańskiego kryterium.
- No tak. Takie, których nikt nie zlecał, robione na zasadzie widzimisię. Istniejące obrazy, które same wchodzą do "pudełka". Dziewczyna idzie przez pokój i taką ją utrwalam. Nie mówię: "stań".

- Skąd wiadomo, kiedy uruchomić migawkę?
- To kwestia intuicji. Podjęcia decyzji w odpowiednim momencie.

- Stąd termin "fotografia momentu"?
- Właśnie. Nie wiadomo tylko, czy można się tego nauczyć. A jeśli można, to w jakim stopniu.

- Pana twórczy życiorys tak się skleił z wydarzeniami w kraju, że czytając go, właściwie poznaje się fragment historii Polski. Zaczęło się od Powstania Warszawskiego, kiedy mama wyniosła ze zbombardowanego mieszkania pierwszy aparat fotograficzny Tadzia, Baby Box, razem z odbitkami.
- Podziwiałem, że decydując się na zabranie zaledwie kilku rzeczy, pomyślała o nich. Dzięki temu mogłem te zdjęcia włączyć do albumu.

- Nie było wiadomo, jaki będzie pana sposób na życie. Aż do dość niesympatycznej rozmowy z bauerką w Niemczech, gdzie znalazł się pan na przymusowych robotach. Robotnikowi z Polski zarzuciła słabość i lenistwo. "Co ty będziesz robił w życiu?" - spytała.
- Odpowiedziałem, że będę jeździł i fotografował.

- Po wojnie jeździł pan m.in. do obozowiska Cyganów.
- W Pruszkowie pod Warszawą spędziłem z nimi sporo czasu. Towarzyszyłem im na dworze, ale kiedy doszło do pewnego zbliżenia, wszedłem do jednego z wozów. Zastałem tam Cygankę z dwojgiem dzieci i zrobiłem jej zdjęcie. Potem nieraz miałem okazję usłyszeć: "Czy pan jest tym Rolke od »Cygańskiej Madonny«"?

- Było to jedno - posługując się pańskim nazewnictwem - ze zdjęć niepotrzebnych. Do czasu. Opublikowały je "Stolica" i "Polska".
- Zajmowałem się tam fotografią reportażową i magazynową. Reprodukowałem obrazy, portretowałem autorów.

- Dzięki czemu nawiązał pan kontakt ze znakomitymi artystami, z Aliną Szapocznikow, Nikiforem, Kantorem.
- To nastąpiło wcześniej. Co prawda Kantora fotografowałem wielokrotnie, ale o bliższych relacjach nie było mowy ze względu na jego specyficzną osobowość. Z Szapocznikow kontakt trwał dobrych parę lat, co sprawiło, że niemal się zaprzyjaźniliśmy. Spędzaliśmy razem mnóstwo czasu. Odwiedzałem ją w pierwszej pracowni, zresztą bardzo fotogenicznej, w zrujnowanym budynku przedwojennej giełdy przy Królewskiej. Potem Alina dostała pracownię na Starym Mieście, razem z mieszkaniem. Żyła sobie szczęśliwie z Romanem Cieślewiczem, który podobno był o mnie trochę zazdrosny, bo "za długo u niej przesiaduję". Chyba jednak nie było tak źle - gdy założył pismo "Ty i Ja", zostałem natychmiast przyjęty do grona współpracowników.

- Trudno było fotografować Nikifora?
- Chodziłem za nim kilka dni, jego opiekun zawiózł nas nawet do pięknej cerkwi, 20 km od Krynicy. Dzięki temu powstały dość oryginalne zdjęcia. Kontakt nie należał do łatwych, jak to z chorym człowiekiem, obciążonym wadą wymowy.

- Artura Rubinsteina zobaczył pan...
- ... jedynie na koncercie. Występował dzień przed otwarciem Konkursu Chopinowskiego, na którym pojawili się towarzysze Gomułka i Cyrankiewicz. Podczas przerwy obaj spotkali się z mistrzem. Markowi Holzmanowi, który przyszedł tam razem ze mną jako przedstawiciel "Polski", bardzo zależało, żeby się do nich dostać, ale nie został dopuszczony. Rozpoczęła się już kampania antysemicka i nie było mowy o jakimkolwiek zdjęciu Rubinsteina z przywódcami partii.

- Jak w pana obiektywie wyglądały kulisy tamtejszej Polski, która, nawiasem mówiąc, zamknęła pana na dwa lata w więzieniu?
- Nie byłem fotografem politycznym i na co dzień nie fotografowałem władzy, w przeciwieństwie do kolegów z agencji czy dzienników, którzy często przebywali w ówczesnym pseudosejmie czy pseudosądach. Dobrze pamiętam jubileusz powstania Uniwersytetu Jagiellońskiego. Zaproszono naukowców z Zachodu, do Krakowa zjechali komunistyczni bonzowie. Zrobiłem parę zdjęć, w tym Gomułkę z dwiema filiżankami. Oczywiście nie miało szans gdziekolwiek się ukazać.

- Jeszcze jedno z kategorii zdjęć niepotrzebnych...
- Oczywiście. Bo obowiązywał wówczas pewien standard

- Równolegle zajął się pan fotografią mody, której wyrocznią stała się Barbara Hoff. Pamiętam długie kolejki w warszawskim Hofflandzie.
- Niespożyta energia Barbary doprowadziła do tego, że w tym strasznym systemie, w którym brakowało podstawowych rzeczy i panował totalny bezwład, wszystko stało się osiągalne. Szyto sensowne ubrania, mało tego, były to rzeczy do kupienia. Barbara zmieniła wygląd polskiej ulicy.

- Pewno miała chody?
- Umiała wmówić różnym durniom, że to, co robi, jest strasznie ważne.

- Przypominam sobie fotografię pustej warszawskiej ulicy, modela na skuterze i dziewczynę w stroju, który nawet dzisiaj robi wrażenie. Jest w niej jakaś prawda o latach 60, tylko skąd skuter?
- Skutery, modny europejski pojazd, którym we Włoszech jeździło się cały rok, a u nas cztery miesiące, importowano do sklepów górniczych. A że górników nie interesowały, sporo warszawiaków, w tym ja, jechało na Śląsk, żeby je kupić.

- Skąd brało się modelki?
- Głównie z życia towarzyskiego Basi. Pracowaliśmy w nader prymitywnych warunkach. Nie było mowy o profesjonalnym studio, więc staraliśmy się wychodzić na ulicę, żeby nie mieć problemów ze światłem. W sesjach brały udział zaledwie trzy osoby: Barbara w roli projektantki, fryzjerki i wizażystki, modelka oraz ja. Nawet fotografia reklamowa, wówczas faworyzowana, by nie runął mit socjalistycznej rzeczywistości, mocno kulała. Przy największych staraniach wszystko brało w łeb na etapie druku. Toteż mój przyjaciel, robiąc katalog skórzanych toreb dla zachodniego klienta, posłużył się oryginalnymi zdjęciami, ręcznie filtrowanymi w powiększalniku. Introligator łączył je specjalną sprężynką. Zainteresowani otrzymywali luksusowy materiał, a kolega honorarium, za które mógł kupić dwa zachodnie samochody.

- Pan później kupował je w Niemczech, pracując m.in. dla "Die Zeit", "Sterna" i "Spiegla".
- Na Zachodzie fotoreportaż stał na bardzo wysokim poziomie, z tym że należało zapomnieć o banalności. Materiał pokazywał zarówno temat, jak i to, kim jest autor. Panowała konkurencja - moi polscy koledzy nie mieli o niej najmniejszego pojęcia. Jeśli ktoś chciał pokazać swoje zdjęcia w "Paris Match", czekał w pokoju, w którym przyjmowano fotografów z całego świata. Siedzieli tam ze swoimi kopertami. Co jakiś czas zjawiał się człowiek z redakcji, zbierał koperty i znikał. A kiedy wracał, oddawał je właścicielom. Ci, którym nie oddał, byli kierowni do kasy i dopuszczani do fotoedytora.

- W Niemczech udało się panu wyjść poza anonimowość, głównie dzięki fotografiom z rybnego targu w Hamburgu. Po 10 latach, kiedy Polacy zaczęli masowo wyjeżdżać z kraju, zdecydował się pan do niego wrócić. Po rozwodzie z niemiecką żoną?
- W Polsce czekały na mnie dwie inne kobiety: mama i jeszcze jedna osoba.

- Skoro o kobietach mowa: jest pan autorem aktów. Powiedziałabym - bardzo śmiałych...
- Z fotografią aktu jest to samo co z każdą inną. Można sytuację zaaranżować, można wykorzystać zastaną. Na wystawie w opolskim muzeum modelka w skarpetkach sama "weszła do obiektywu", zaś kobieta na klęczkach dostosowała się do moich wskazówek.

- W tym roku wrócił pan do fotografii modowej przy okazji sesji z Lidią Popiel dla marki Blessus. Projekt zakładał połączenie ikon po obu stronach obiektywu. Po jednej stanął pan, po drugiej pojawiła się eksmodelka.
- Osobliwy projekt przewidywał, by zaangażować modelkę, która ma ponad pięćdziesiąt lat, i fotografa, który ma ich osiemdziesiąt kilka. Projektant, Michael Heklamt, absolwent prestiżowej Istituto Marangoni w Mediolanie, podwójny laureat włoskiej edycji Vogue Talents, postawił również warunek, by były to zdjęcia analogowe. Wpadłem na pomysł połączenia przeszłości z teraźniejszością: wykorzystałem wiele własnych, czarno-białych fotografii, z którymi Lidia obcowała podczas sesji.

- "Tu byliśmy", jeden z pańskich zbiorów fotografii niepotrzebnych, zrobił prawdziwą karierę.
- Od dwudziestu lat jeżdżę po Polsce i Ukrainie, do miejscowości niegdyś zamieszkanych przez Żydów, a wymienionych przez historyka judaizmu Martina Bubera w "Opowieściach chasydów". Byłem zafascynowany książką, mentalnością jej bohaterów, ich logiką, specyficznym humorem. Postanowiłem coś zrobić, żeby ocalić to wszystko od zapomnienia. Tak powstał mój najdłuższy cykl, wolny od ludzi, trzeba przy tym wiedzieć, że całe życie uprawiałem tzw. fotografię humanistyczną. Nieraz studenci pytali mnie o obecne na tych zdjęciach martwe podwórza, puste bramy, ulice bez przechodniów. Dla nich nie ma ludzi, dla mnie są, tylko odeszli. Doskonale ich pamiętam.

- Na koniec proszę poradzić jak robić dobre zdjęcia...
- Oczywiście są pewne recepty. Mówimy o nich w szkołach - o kompozycji, o grze światła i barw. Tyle że żadna nie zastąpi intuicji, refleksu, wrażliwości. Przydaje się też łut szczęścia. Pomaga obecność mistrza. Ja nie miałem żadnego mentora, żadnego autorytetu, nikogo, kto mógłby mi cokolwiek doradzić. Posiadałem tylko pisma i książki. Na początek sfotografowałem swoje najbliższe otoczenie, łóżko i pokój, stół w salonie, na stole kwiatek w dzbanuszku. Zrobiłem zdjęcie służącej i sąsiadki, pstryknąłem fotografię z okna. Zrób je i ty - rodzicom, rodzeństwu. Wyjdź z domu, jeśli masz dom, lub z mieszkania, na podwórze. Sfotografuj budynek z zewnątrz. Opowiedz historię o sobie od szczegółu do ogółu. Rób jak najwięcej zdjęć niepotrzebnych, które powstają z wewnętrznego imperatywu. Bądź szczery i bezinteresowny.

Tadeusz Rolke był gościem Opolskiego Festiwalu Fotografii.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska