Tak wielu rzeczy nie zrobiłem w życiu...

Wysłuchał Mirosław Marzec
Witold ma dziś 43 lata. Zaczął pić w 1991 roku. Alkohol zabrał mu firmę i rodzinę. O tym wszystkim opowiedział reporterowi NTO.

Dopóki żyli moi rodzice, to jakoś sobie radziłem z prowadzeniem rodzinnego biznesu. Mieliśmy sieć małych sklepów, interes kwitł. Ale pewnego listopadowego dnia w 1991 roku wydarzyła się rzecz, która na zawsze zmieniła moje życie. Pamiętam, że zadzwonił telefon i głos w słuchawce powiedział, że rodzice mieli wypadek, że są w stanie ciężkim w szpitalu. Ich auto wpadło w poślizg i zderzyło się z nadjeżdżającą z przeciwka ciężarówką. Kiedy po godzinie przyjechałem do szpitala, to ojciec już nie żył, a matka zmarła kilka dni później, nie odzyskawszy przytomności. Wszystkimi formalnościami związanymi z pogrzebem zajęła się moja żona, ja miałem uporządkować mieszkanie rodziców.
Uporządkować znaczyło zlikwidować wszystkie rzeczy, które tam były. Jestem świetnym organizatorem, więc zrobiłem to wręcz idealnie. Aż za dobrze nawet. W ciągu jednego dnia przejrzałem wszystkie rzeczy rodziców, ciuchy, jakieś świadectwa, listy itp. i wywaliłem je na śmietnik. Następnie, na uzgodnione wcześniej godziny, przychodzili poszczególni członkowie rodziny i każdy już wiedział, co z mebli czy wyposażenia mieszkania ma zabrać. Wszystko grało jak w zegarku. Po jakichś ośmiu godzinach w mieszkaniu rodziców pozostały puste ściany.

I wtedy coś mnie "walnęło". Dotarło do mnie, ile warte jest czyjeś życie. Garść śmieciowatych pamiątek. Wystarczyło kilka godzin pracy, żeby po najbliższych mi ludziach nie został żaden ślad, poza wspomnieniami oczywiście. Zacząłem się zastanawiać, ile warte jest ludzkie życie, i w pewnym momencie poczułem się beznadziejne, dotarło do mnie, że to wszystko jest całkowicie bez sensu. Pomyślałem sobie: po co ja w ogóle żyję?
Na to poczucie beznadziejności pomógł mi alkohol, który zresztą znalazłem w barku rodziców. Okazał się świetnym lekiem. Byłem przygnębiony po ich śmierci i odkryłem, że alkohol pomaga na to wszystko. Był świetnym przyjacielem. Wystarczało mi pół szklanki koktajlu o nazwie "Manhattan", aby poczuć się świetnie. Byłem pewny siebie, rozluźniony, elokwentny i swobodny. Odkryłem też, że na nawet na lekkim haju pracowało mi się świetnie. A pracować trzeba było, bo ktoś musiał doglądać rodzinnego interesu.

Zresztą nie była to ciężka praca, siedziałem za biurkiem, byłem szefem, więc komfort picia miałem zapewniony. Butelka manhattanu początkowo wystarczała mi na dwa, a nawet trzy dni. Picie w pracy uważałem za coś w rodzaju psikusa, kawału. Miało być nagrodą za stresy związane ze specyfiką pracy w handlu, a także manifestacją mojego "luzackiego" podejścia do życia, które i tak przecież było niewiele warte. Byłem coraz lepszy i w handlu, i w piciu. Interes kwitł, ale i ja coraz częściej zaglądałem do kieliszka. Początkowo zapraszałem do picia niektórych podwładnych, ale po jakimś roku nieustannego picia z podwładnymi zacząłem pić sam. Picie w samotności nie sprawiało mi kłopotów, więc piłem ile się dało, bez żadnych oporów.
Ten żywiołowy rozwój choroby alkoholowej został zahamowany, gdy po kilku latach picia z wrzodami na żołądku wylądowałem w szpitalu. Kiedy opuszczałem szpital, lekarz prowadzący radził mi... pić tylko czystą wódkę, żadnych piw, win czy koniaków. Byłem niepocieszony, że muszę się rozstać z koktajlem Manhattan. Zresztą po opuszczeniu szpitala nie piłem przez kilka tygodni w ogóle, bo bałem się bólu, nawrotu choroby, operacji.

Później jedna impreza, druga, jakieś imieniny - i okazało się, że nic złego mi się nie dzieje, więc... wróciłem do picia. Ale za radą lekarza piłem tylko wódkę. Gdybym w tamtym momencie zobaczył, co się ze mną dzieje, to może jeszcze bym się wycofał z picia, wrócił do "społeczeństwa", bo wydaje mi się, że wtedy mogłem się jeszcze wycofać. Po kilku miesiącach intensywnego picia było już za późno na wycofanie się i odrabianie zaległości. Przynajmniej wtedy tak myślałem.
Dość długo nie ponosiłem żadnych zauważalnych kosztów i konsekwencji swojego picia. Zarabiałem nieźle, więc z finansowaniem picia kłopotów nie było. Mieszkałem z byłą żoną i synem. Żona zajmowała się domem, więc był on zadbany, zawsze miałem ugotowany obiad i nikt nie czepiał się o moje picie. Może tylko czasami od żony słyszałem, że nie powinienem tyle pić.
W 1995 roku przyszły trochę gorsze czasy dla sklepikarzy, interes zaczął podupadać, a ja zamiast go doglądać, zacząłem pić jeszcze więcej. W domu zaczęły pojawiać się problemy finansowe. Na to też pomagała mi wódka. Mogłem ich nie widzieć albo je bagatelizować, albo snuć wspaniałe plany odbicia się od dna. W zależności od dawki ognistego napoju. W końcu, żeby mieć na picie, zacząłem podbierać pieniądze ze sklepowej kasy. Po roku moja firma splajtowała. Cała sieć pięciu sklepów została zajęta za długi przez dostawców, resztę przepiłem.

Wtedy, kiedy ktoś do mnie mówił, że jestem alkoholikiem, to się oburzałem, bo uważałem, że dawki wódki to ja mogę kontrolować i piję tyle, ile chcę. Gdybym chciał pić mniej, to piłbym mniej. W te moje zapewnienia nie uwierzyła raczej moja żona, która zabrała wszystkie oszczędności i wyprowadziła się ode mnie z synem. Pozostałem sam w pustym mieszkaniu i nadal mawiałem, że nie mam problemów z nadużywaniem alkoholu.
Musiałem jakoś zarabiać na wódkę, więc zahaczyłem się do pracy w jakiejś firmie ochroniarskiej. Jak mnie tam przyjęli, to przez jakieś dwa tygodnie naprawdę nie piłem, ale ta praca była stresująca. Jeździłem samochodem z kierowcą, odbierałem pieniądze w różnych punktach miasta ze sklepów, urzędów, stacji paliw i innych miejsc i odwoziłem je do banku. Jeździłem z bronią jako ochroniarz tego konwoju. I często jeździłem pijany. Raz szef firmy zorientował się, że nie jestem trzeźwy, i nie pozwolił jechać. Powiedział mi, że jak jeszcze raz zobaczy mnie pijanego w pracy, to wylecę. Obiecywałem sobie i jemu, że to był ostatni raz. Wytrzymałem w tym postanowieniu może nawet z miesiąc. Potem znów popijałem. Pewnego dnia poproszono mnie do gabinetu szefa. Czekało tam na mnie dwóch panów w niebieskich mundurach z alkomatem. Miałem we krwi 1,4 promila alkoholu, efekt picia przez pół nocy i przed południem, żeby jakoś funkcjonować, nie dygotać itp. Straciłem pracę. Pozwolono mi odejść na mocy porozumienia stron, ale nie było wątpliwości, że wyleciałem za wódę. Znajomym mówiłem że zrezygnowałem z tego zajęcia, bo za mało płacili. Nawet sam w to uwierzyłem po pewnym czasie.

Kilka dni po tym, jak wyleciałem z tej firmy za picie, spotkałem znajomą sprzedawczynię, zresztą moją byłą pracownicę. Zobaczyła chyba, że jestem pijany, i zaprosiła mnie do siebie. Poszedłem na to spotkanie, choć wiedziałem, co najprawdopodobniej usłyszę. Sprzedawczyni miała męża alkoholika i kiedy pracowała u mnie, często opowiadała o swoich perypetiach. Powiedziała mi wprost, że uważa, iż jestem chory na chorobę alkoholową. Pożyczyła książkę "Grzech czy choroba" i zaproponowała, że umówi mnie na spotkanie z terapeutą. Książkę oczywiście przeczytałem i z terapeutą też się spotkałem, przegadaliśmy ze dwie godziny. Oczekiwałem, że on odpowie mi, czy jestem czy też nie jestem alkoholikiem. Ale nic takiego nie zrobił, tylko zaproponował zarejestrowanie się w poradni odwykowej, a na to ja nie chciałem się zgodzić bez diagnozy. I tak stanęliśmy w martwym punkcie.
Dalej myślałem, że sobie poradzę - i piłem nadal. Coś jednak się ze mną działo. Nie mogłem już udawać, że wszystko jest w porządku, ale nie chciałem też głośno przyznać, że jestem alkoholikiem. Nie byłem wtedy jeszcze dostatecznie zdesperowany, żeby coś z tym zrobić. W sposób coraz bardziej destrukcyjny piłem jeszcze przez ponad trzy lata, do roku 1999.

Pewnego dnia postanowiłem, że zgłoszę się do poradni odwykowej i rozpocznę terapię w systemie ambulatoryjnym, czyli będę chodził na spotkania dwa razy w tygodniu po dwie godziny. Starałem się w tym czasie nauczyć się trzeźwości. Po czterech miesiącach znalazłem pracę jako magazynier w hurtowni artykułów spożywczych, która sprzedawała również alkohol. Napiłem się raz, drugi, piąty, ale nie przyznałem się do tego ani na mityngu AA, ani na terapii.
Kiedy w magazynie złapano mnie na piciu, to wyleciałem stamtąd na zbity pysk. Mogłem wtedy zrobić dwie rzeczy: dalej pić lub opowiedzieć o wszystkim w poradni odwykowej. Zrobiłem to drugie. Poszedłem tam. "Ze spuszczoną głową, powoli". Wreszcie doszedłem. Przyznałem się, że przez ostatnie tygodnie podczas terapii piłem. Lekarz zapytał, czy jestem gotów rozmawiać o leczeniu w ośrodku zamkniętym. Odparłem, że tak, było mi już wszystko jedno, wszystko mi się posypało, rozlazło, z niczym już sobie nie radziłem. Moje życie było w gruzach. Zapytałem tylko, kiedy mam jechać. Zaskoczył mnie, mówiąc, że od razu tego samego dnia, ale zgodziłem się. Ze skierowaniem w kopercie wróciłem do domu, zadzwoniłem na informację PKS, żeby dowiedzieć się o autobus, spakowałem się i pojechałem do ośrodka. Następny dzień był pierwszym dniem w ośrodku oraz pierwszym dniem mojej nieprzerwanej do dziś abstynencji.

Swoje życie alkoholika podzieliłbym na trzy okresy. W pierwszym nie mogłem przestać pić. W drugim nie mogłem pić, bo był to mniej więcej półroczny okres terapii ambulatoryjnej z częstymi zapiciami. No i trzeci, który zaczął się niezauważalnie dla mnie podczas terapii zamkniętej w ośrodku. Teraz ja już nie chcę pić. I tak jest zresztą do dziś.
Dziś myślę, że alkoholikiem to ja byłem od urodzenia, a przynajmniej od wczesnego dzieciństwa. Tyle że alkoholu zacząłem nadużywać późno, bo po trzydziestce. Dotarło natomiast do mnie, że problemem alkoholika nie jest alkohol, tylko niedojrzałość emocjonalna, brak odporności na stresy, frustracje, rozczarowania, zawody. Nieumiejętność radzenia sobie z uczuciami, a nawet ich rozpoznawania i nazywania. Kompleksy, nieumiejętności i lęki. Ale alkohol - nie. Jest on skutkiem, nie przyczyną.
Dotarła do mnie jeszcze jedna rzecz. W tym roku mój syn skończył 21 lat. Nigdy nie byliśmy w lesie bawić się w Indian. Nigdy nie uczyłem go jeździć na rowerze. Nigdy... Tak wielu rzeczy nie robiłem z nim nigdy. I nigdy już nie zrobię. Czas na nie minął bezpowrotnie. Z tą świadomością muszę nauczyć się żyć.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska