Taka mała stolica żeglarstwa

Tomasz Kapica
Tomasz Kapica
Jak się nie ma, co się lubi - to się lubi, co się ma. Morza w Kędzierzynie nie ma, dużych jachtów też nie. Mimo to - jest na czym i w czym popływać.
Jak się nie ma, co się lubi - to się lubi, co się ma. Morza w Kędzierzynie nie ma, dużych jachtów też nie. Mimo to - jest na czym i w czym popływać. Archiwum
Kiedy dopłynęli do końca jeziora Śniardwy, poprosili sołtysa Okartowa, żeby dał im kawałek ziemi. Tak powstała Mazurska Służba Ratownicza. Jedna z wielu inicjatyw żeglarzy z Kędzierzyna.

Kiedy zbliża się "Wieczór poezji morskiej" mieszkańcy Kędzierzyna-Koźla zaczynają się gorączkowo rozglądać za biletami. Jak trzeba, zorganizują komitet kolejkowy, kto ma zdrowie i siłę - pójdzie na kilka godzin postać pod kasą. Bo "Wieczór poezji morskiej" to creme de la creme ogólnopolskiego przeglądu piosenki żeglarskiej "Szantki", który od 27 lat odbywa się w Kędzierzynie-Koźlu. W marcu na wieczorze w klimatycznym Domu Kultury "Koźle" wystąpili Marek Szurawski, Ryszard Muzaj, Mirek Kowalewski i "Cztery Refy". Elita artystów związanych z piosenką żeglarską.

- To przede wszystkim spotkanie przyjaciół, w tym tkwi jego siła - podkreśla Michał Nowak, miejski radny z Kędzierzyna-Koźla, żeglarz, miłośnik szantów. - Przyjaciół wśród żeglarskiej publiczności, ale i wśród wykonawców. Niektórzy z nich przyjeżdżają do nas co roku, więc są witani jak starzy znajomi. Ale i ci grający po raz pierwszy podkreślają, że czują się u nas jak w domu. Na tym właśnie polega magia żeglarstwa - to specyficzne połączenie sportu, rozrywki, ale i muzyki, literatury, całej olbrzymiej kultury morskiej.

W Okartowie, nad jeziorem Śniardwy, gdzie mieści się siedziba Mazurskiej Służby Ratowniczej, stoi tablica kilometrowa z napisem "Warszawa 240 km, Kędzierzyn-Koźle 567 km."

- Dokładnie do swojego domu to ja miałem 568, teraz jest krócej, bo trochę dróg wybudowano - uśmiecha się Józef Lewczak, pierwszy prezydent Kędzierzyna-Koźla (1986-89), który jest obecnie członkiem zarządu służby. To właśnie ludzie z tego miasta ją zakładali. Powstała w 1978 roku, w inicjatywę zaangażowali się członkowie kędzierzyńskich klubów żeglarskich, głównie "Bryzy". Do dziś czynnie działa tam czterech kędzierzynian. Józef Lewczak w marcu był tam na ostatnim dyżurze. - Pracujemy nie tylko w sezonie, ale przez cały rok. Okartowo to nasz drugi dom - podkreśla. Rada Kędzierzyna-Koźla przyznała kilka lat temu medal za zasługi dla miasta Mazurskiej Służbie Ratowniczej. Nie tylko za poświęcenie, ale i świetną promocję miasta.

Kapitan Klimek - tak go nazywali. To od niego wszystko się zaczęło. W latach 70. na osiedlu Azoty, na końcu ulicy Mostowej, mieszkaniec Kędzierzyna-Koźla zbudował przy Kanale Gliwickim niewielką przystań. Trochę desek i beczek. Kapitan Klimek miał małą łódkę żaglową, na którą zapraszał mlodzież. Pływać wprawdzie nie było za bardzo jak, bo kanał, choć długi na 40 kilometrów, ma szerokość 40 metrów. Ale bardziej liczyła się pasja niż warunki, w jakich przyszło ją realizować. - To kapitan Klimek zaszczepił u wielu kędzierzynian miłość do żeglarstwa. Szkolił młodych, a ci marzyli o żeglowaniu na coraz większych wodach - wspomina Józef Lewczak. Uczył tych młodych od podstaw: że jak się ustawia łajbę z żaglami pod wiatr to się ostrzy, a jak w przeciwną stronę - to odpada. I że jak się płynie ostro pod wiatr - to kurs nazywa się bajdewind, a jak wieje nam od rufy - to idziemy fordewindem.

Najpierw siedzieli na Turawie

Chłopakom i dziewczynom się spodobało. Nabrali ochotę na więcej, problem w tym, że w Kędzierzynie-Koźlu i najbliższych okolicach nie ma dużych akwenów. Przenieśli się więc na Turawę. Tamtejsze jezioro stało się na kilka lat mekką kędzierzyńskich żeglarzy. Kiedy Turawa zrobiła się za ciasna, postanowili spróbować swoich sił na Mazurach. Załoga z Kędzierzyna-Koźla wybrała się na Śniardwy, największe polskie jezioro. Dopłynęli do samego końca Śniardw, gdzie za wąskim przesmykiem zaczyna się kolejne jezioro - Tyrkło. Miejscowość nazywała się Okartowo.

- Chłopaki zwrócili uwagę na fakt, że na jeziorach mazurskich nie ma profesjonalnej służby ratowniczej - mówi dalej Józef Lewczak. - U sołtysa, bardzo fajnego faceta zresztą, znaleźli niewielką przystań - wspomina Lewczak. - Postanowili, że zorganizują tutaj służbę ratowniczą. Miejscowe władze dały kawałek ziemi. Tak to się wszystko zaczęło.

W międzyczasie w Kędzierzynie-Koźlu działały już silne kluby żeglarskie. Przy zakładach azotowych funkcjonował "Tajfun", przy zakładach chemicznych Blachownia "Bryza". Była jeszcze "Nauta" i Miejski Klub Żeglarski. Szczególnie dobrze miały się te funkcjonujące przy zakładach.

Trzeba jednak przyznać, że władze PRL-u bardzo długo przekonywały się do żeglarstwa. Najpierw sport ten traktowano jak wielkopański i jako taki nie był lubiany przez władze i nie polecany dla "ludu pracującego miast i wsi". Żeglarstwo na początku uprawiano pod patronatem Ligi Przyjaciół Żołnierza, później przemianowanej na Ligę Obrony Kraju. Adepci oficjalnie mieli trenować ściganie się na żaglówkach i rzucanie z nich granatami. Załogi miały jednak w nosie ćwiczenia i tak naprawdę fajnie wypoczywały pod żaglami.

Kędzierzyńskie zakłady wydelegowały swoich ludzi do pracy w Okartowie. Byli to ludzie wybrani według swoich kwalifikacji związanych z wodą: nurkowie, marynarze, ratownicy, żeglarze itp. Wszystkie urządzenia i obiekty na stacji były przez tę grupę budowane własnoręcznie. Remontowano i przystosowywano do potrzeb ratownictwa statki, które udało się pozyskać od różnych armatorów. Józef Lewczak, potem już jako prezydent Kędzierzyna-Koźla, wciąż jeździł na dyżury.

- Nie było tak, że prezydent miasta ma jakieś luzy. Każdą robotę trzeba było wykonać tak samo - opowiada. Jeśli ktoś mógł w ogóle zasugerować, że czas powoli kończyć trwającą miesiąc służbę, to co najwyżej żona, która kazała wracać 567 kilometrów do domu.

Zaczynali w stanie wojennym

- W każdym człowieku jest taka chęć poznawania świata, kiedyś to była chęć odkrywania nowych lądów - podkreśla Waldemar Mucha, komandor klubu żeglarskiego "Nauta" z Kędzierzyna-Koźla. Mucha, jak wielu innych pasjonatów żeglarstwa z Kędzierzyna-Koźla, nie opuszcza festiwalu "Szantki". - Zaczęło się od tego, że w Kędzierzynie-Koźlu miał powstać zespół szantowy. Pierwszy przegląd zorganizowano jeszcze w stanie wojennym. Nie było wiadomo, ile ludzi przyjdzie, ale sala Domu Kultury "Lech" na osiedlu Blachowania wypełniła się po brzegi - opowiada. - Zespół nie powstał do dziś, ale festiwal ma już 27 lat.

Pochodzący z Kędzierzyna-Koźla Kazimierz Maucy (dziś mieszka w Kanadzie) to jeden z nielicznych kapehornowców. Tak nazywa się tych, którzy przepłynęli przylądek Horn, czyli najdalej wysunięty na południe odcinek Ameryki Południowej . Wraz z dwunastoma innymi żeglarzami polonijnymi na początku 2004 roku wyruszył w rejs jachtem "Zjawa IV". To piękny drewniany jacht, który niegdyś był statkiem ratowniczym. Kapitanem był Michał Bogusławski. Kiedy wypływali na niebezpieczne wody, siostra dwóch braci, którzy zaginęli w okolicach przylądka, przyniosła im wieniec, prosząc, by wrzucili go do oceanu.

- Na Hornie zwolniliśmy, opuściliśmy żagle i oddaliśmy cześć zaginionym żeglarzom. Wtedy każdy z nas uświadomił sobie, że może z tej podróży nie wrócić - wspominał później Maucy na spotkaniu z kolegami z Kędzierzyna-Koźla, m.in. byłym nauczycielem z Zespołu Szkół Żeglugi Śródlądowej Antonim Paskiem i Józefem Herbeciem.

Ruszyli z portu Ushuaia w Argentynie w kierunku Hornu w Chile. Na szczęście pogoda im sprzyjała. Stanęli suchą nogą na lądzie. Dalej trasa "Zjawy IV" wiodła 500-milowym odcinkiem przez Cieśninę Drake'a na Szetlandy Południowe w Antarktyce. Opłynęli Horn, na który dotarli 22 stycznia 2004 roku. Byli też w polskiej stacji naukowej na Wyspie Króla Jerzego w Antarktyce. Jako pierwsi w historii polskiego żeglarstwa dotarli również do stałego lądu Antarktydy.

Wóz drabiniasty może popłynąć z Raciborza do Koźla

W Kędzierzynie-Koźlu nie brak także bardziej zwariowanych żeglarzy. To oni biorą udział w spływach tzw. pływadeł z Raciborza do Koźla. Imprezę od kilkunastu lat organizuje Bronisław Piróg, były mieszkaniec osiedla Pogorzelec w Kędzierzynie-Koźlu, a dziś Polskiej Cerekwi. Były harcerz, zapalony społecznik, człowiek do rany przyłóż, który wiele czasu poświęcił Odrze. - Zaczęło się od powodzi w 1997 roku - opowiada. - Wzburzoną rzeką płynęło wówczas wszystko, konary drzew, martwe zwierzęta. Politycy zastanawiali się, co zrobić, żeby taka tragedia więcej się nie powtórzyła. Postanowiłem działać.

To były czasy Andrzeja Leppera. Szef Samooobrony organizował happeningi, które przyciągały dziennikarzy. A tam, gdzie byli dziennikarze, pojawiali się politycy. - Uznałem, że trzeba zrobić coś szalonego na Odrze. Coś, co zwróci uwagę na tę rzekę. Tak zrodził się pierwszy spływ pływadeł.

Pływadło to platforma, która ma się unosić na wodzie. Najlepiej, gdy przedstawia sobą coś ciekawego. Na pierwszym spływie pojawił się między innymi pływający wóz drabiniasty Antoniego Paska, figury kozła i lwa na beczkach po kapuście, którymi popłynęli pracownicy jednej z kędzierzyńskich hurtowni alkoholu, mały fiat 126p i kilka innych ciekawych konstrukcji . W sumie 10 załóg. Impreza spodobała się nie tylko uczestnikom, ale i licznym mieszkańcom, którzy podziwiali z brzegów radosną armadę.

W tym roku odbędzie się po raz szesnasty pod hasłem "Z biegiem Odry miasta łączymy, na czterdziestkę do Kędzierzyna-Koźla zdążymy". Hasło nawiązuje do 40. rocznicy powstania miasta. Miasta, które, choć nie leży nad żadnym większym jeziorem, to i tak może aspirować do roli żeglarskiej stolicy Polski.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska