Takie proste marzenia: Żeby był dach. I stół pod nim. I łóżko

Redakcja
Arek: – Teraz już nie biorę,w dzień zasuwam w ocynkowni na Metalchemie, a nocami dorabiam jako układacz kostki.
Arek: – Teraz już nie biorę,w dzień zasuwam w ocynkowni na Metalchemie, a nocami dorabiam jako układacz kostki. Paweł Stauffer
To wygląda trochę jak weselny orszak, tylko bez doczepionych do zderzaków baloników i bez wstążek na antenach. Pięć taksówek zajeżdża z fasonem pod Studenckie Centrum Kultury na kampusie uniwerka, jakby podrzucało nową ekipę imprezowiczów spragnionych piwka i wrażeń.

Imprezę pod hasłem "Śpieszmy się kochać ludzi"

Imprezę pod hasłem "Śpieszmy się kochać ludzi"

zorganizowało dla bezdomnych Studenckie Koło Naukowe Socjologów Uniwersytetu Opolskiego. Zaproszenie wystosowano do wszystkich podopiecznych Ośrodka Pomocy Ludziom Bezdomnym i Uzależnionym przy ul. Popiełuszki w Opolu. Przyjechało 16 osób. Uniwersytet wysłał po bezdomnych taksówki. Poczęstunek zapewnili opolscy restauratorzy oraz sami naukowcy, którzy m.in. upiekli ciasta. Tylko 41 procent przypadków bezdomności jest skutkiem nałogów lub złamania prawa. Reszta to historie losowe.

Bo kampus dziś jak rozbawione mrowisko. Buzuje Wielkie Studenckie Grillowanie: muzyka dudni, mięso skwierczy, testosteron pęcznieje, a żywotne soki mieszają się z sokiem z kiełbasy, alkoholem i napojami typu "power". Dziewczyny jak marzenie, chłopcy malowani, a wszystko co najlepsze dopiero przed nimi. Życie jest pięęęękneee!!! Tymczasem z taksówek wysiadają przegrani.

Najpierw wyskakuje Manfred i pomaga Arkowi rozłożyć wózek inwalidzki, a potem się na nim usadowić. Arek nie ma nogi, bo mu ją zjadły robaki, gdy żył na ulicy, a Manfred ma krzepę, choć jest po udarze. Przez 18 lat, jakie łącznie spędził w kryminale, podnosił sztangę, robił pompki, pompował bicepsy hantlami. Wołali na niego "Siwy", jak na kilku innych kozaków w Opolu, ale on nie był akurat tym największym. Arek z kolei jest artystą, malował porcelanę w "Cepelii", ale go już tam nie chcieli przez wódkę. Matka też go przez nią nie chciała. Teraz rysuje fantazyjne widoczki z pamięci i obdarowuje nimi znajomych. Ma niezłą kreskę, oko i wyobraźnię.

Rodzynki moczone w spirytusie

W tym czasie, kiedy Manfred z Arkiem mocują się z wózkiem, z taksówek wysiadają inni. Są starsi od rozbawionej młodzieży, przygaszeni, mają inne ciuchy, a ich stare nokie na szczęście spoczywają w kieszeniach, bo kontrast byłby jeszcze dobitniejszy. Wśród nich: Bogusław w czarnej kurtce, Elżbieta o kocim spojrzeniu, kolejnych dwóch Arków, w tym jeden w hipsterskiej skórzanej czapce, za jaką lanserka na warszawskim placu Zbawiciela dałaby się pokroić, a drugi z wytatuowaną na dłoni pajęczyną oraz literami HWDP na każdym palcu, co ponoć bardzo denerwuje policjantów, gdy go czasem spisują. Oraz Kasia o męskim głosie, o której kilka lat temu było głośno w całej Polsce, gdy została wywieziona przez złego Cygana do Niemiec, tam uwięziona, katowana, a potem przywieziona do Opola i porzucona w stanie agonalnym pod szpitalem na Katowickiej. Oprawcę nagrały kamery monitoringu.

Bo taksówkowy orszak nie przywiózł nowych imprezowiczów na Wielkie Grillowanie. Tego dnia wypadł akurat Dzień Ludzi Bezdomnych, więc studenci socjologii Uniwersytetu Opolskiego postanowili zrobić coś, co wykroczy poza ramy ścisłej naukowej teorii. Zaprosili na wieczór muzyczno-poetycki oraz na poczęstunek bezdomnych z opolskiej noclegowni przy ulicy Popiełuszki. Ten wielki męczennik patronuje jednej z najpodlejszych i najbardziej peryferyjnych ulic miasta, co powinno dużo mówić (także socjologom) o jego mieszkańcach, ale przyznać trzeba, że poturbowani życiowo nie mogli trafić na lepsze towarzystwo. No, może jeszcze święty Franciszek byłby dobrym patronem tej uliczki.

- Cholera jasna, przecież wielu z nich nie może pić alkoholu, a ja nasączyłam w spirytusie rodzynki do babki - szepce mi do ucha zmartwiona doktor Danuta Berlińska, jedna z inicjatorek spotkania, która oprócz babki upiekła jeszcze szarlotkę.

- Alkomat nie wyłapie - uspokajam ją, bo wiem, że przy powrocie pensjonariusze będą losowo dmuchać w ustnik. Kto z promilami, ten na ławkę do parku, do wytrzeźwienia. Zasady muszą być.

Wystarczy łóżko!

Na zewnątrz impreza rozkręca się prawie jak na Piastonaliach, lecz modernistyczny gmach SCK-u nie przepuszcza ani muzyki, ani zapachów z setek grillów. W środku, w sali Kameralnej, też rozbrzmiewa muzyka. Miły pan wygrywa na białym fortepianie znane miłe melodie, a bezdomni bawią się w zgaduj-zgadulę.

- Jezioro łabędzie! - krzyczy Elżbieta i inkasuje talon na naleśnika w "Grabówce".

Potem studenci socjologii recytują wiersze: Szymborska ("Cebula"), Norwid, Jesienin, Tuwim, Twardowski. A Ola Piotrowska, studentka pracy socjalnej i absolwentka polonistyki, a jednocześnie wolontariuszka na Popiełuszki, gra na gitarze i śpiewa. Zanim siądziemy do stołu, trzeba sobie zrobić podkład intelektualny. I naukowy.

Zatem dr Borys Cymbrowski, wicedyrektor Instytutu Socjologii, mówi bezdomnym o bezdomności w ujęciu koncepcji zamieszkiwania Heideggera. Nie o to chodzi, żeby ktoś miał tylko dach nad głową, ale żeby pod tym dachem był także stół.

- Wystarczy łóżko! - słychać sznapsbaryton z sali.

Potem podkład statystyczny daje dr Danuta Berlińska. Ludzie się boją bezdomnych, ale to nie jest tak, tłumaczy, że bezdomność wynika wyłącznie z alkoholu i przemocy. Czasem wystarczy pechowy zbieg okoliczności: śmierć bliskiej osoby i bałagan w papierach spadkowych, pułapka kredytowa, oszustwo. A że czasy są niepewne, lądujesz na bruku.

- Najliczniej bezdomnymi zostają ludzie w wieku od 41 do 60 lat - puentuje swój krótki wykład dr Berlińska.

Grupka modnych chłopaków za oknem wyjmuje z modnego plecaczka butelkę i rozlewa do kubków. Toast. Lufa. Zakąska wprost z rusztu. Młodość, siła i ten cudowny brak konieczności myślenia o jutrze. Do granicy określonej przez panią socjolog zostało im jeszcze dobre 20 lat.

Alkohol? W tym wieku kac trzyma tylko do południa, można pić bezkarnie, bo o ewentualnym uzależnieniu i tak zadecyduje los. Bo czymże w końcu jest alkoholizm, jak nie pechem na loterii genów?

Jak się traci dom? (cz. 1)

Nareszcie poczęstunek ufundowany przez poczciwych sponsorów. Zupy z termosów, kiełbasa z grilla doniesiona z zewnątrz, słodkości, kawa. Bezdomni jedzą, a ja podpytuję ich, jak stracili swoje domy? Te dosłowne - z cegieł i betonu - i te w pojęciu heideggerowskim, o których mówił dr Cymbrowski.

Arek bez nogi: - Po prostu matka mnie wywaliła z domu. Lubiłem wypić, nie będę ukrywał. Nie wytrzymała ze mną i już. Ojca nie mam. Jestem kawalerem, mam czterdzieści siedem lat. Nie dałem się tak łatwo, procesowała się ze mną, wygrała, bo bez adwokata ciężko mi się było bronić. Przyszedł komornik, kazał się wynosić do poniedziałku do siedemnastej, więc się wyniosłem. Pracę w "Cepelii" straciłem wcześniej. Trochę mieszkałem w hotelu robotniczym, ale wywalili na bruk za długi. Spałem po klatkach, na działkach, piłem. Żyłem z wędkowania… Nie! Nie łapałem ryb w kamionce. Wędkowanie to żebry. Byłem tak zawszony i zarobaczony, jak mnie znaleziono na ulicy, że trzeba mi było uciąć nogę. Robale ją zjadły. Teraz mieszkam na korytarzu w noclegowni. Rysuję, maluję, może sztuka da mi kiedyś jakiś grosz, ustawi mnie do pionu. Jak pan myśli?

Manfred: - Prawdziwy dom straciłem dawno, gdy się z żoną rozstałem. Pochodzę ze Starych Budkowic, wżeniłem się w Opole. Potem moim domem był kryminał, wiele razy. Wie pan, robiłem w bandyterce. Pobicia, włamania. Gdy już wyszedłem, mieszkaliśmy sobie na działkach w Nowej Wsi Królewskiej. Jak królowie! Ależ to było życie! Właściciel altany pozwolił, bo miał opiekę nad drzewkami i domkiem, a my z kumplem i jego dziewczyną żyliśmy sobie jak pączki w maśle. Piecyk, telewizor, akumulator, cieplusio, czyściutko. Świeże owoce były, warzywa, policja się nie przypieprzała, choć nas doglądali, a żyliśmy z kopania starego kabla. Przy torach był zakopany. Wypalaliśmy i na złom. Dziennie stówa, a nawet i dwie. Ale nas gówniarze spalili. Dwa razy próbowali, raz wpadł koktajl Mołotowa, jak siedzieliśmy w budce. Udało się ugasić. No to spalili za jakiś czas, jak nas nie było. Potem mieszkałem z kumplem na Kolejowej, w mieszkaniu jego matki. Ale było zadłużone na 100 tysięcy. Komornik, wyprowadzka i do Popiełuszki po prośbie. Mam 529 złotych zasiłku, tylko z tego żyję. Staram się nie myśleć, co będzie ze mną za dziesięć lat.
Kasia: - Jak się traci dom? Wystarczy mieć wypadek, który uniemożliwia pracę. I żeby jeszcze zmarł konkubent, u którego się mieszka, a nie ma się ani praw do mieszkania, ani na czynsz. I już człowiek musi męczyć się z obcymi w przytułku. Ja się nie umiem przyzwyczaić, całe życie byłam niezależna i nauczona spokoju. Przez lata byłam babcią klozetową w restauracji "U Dziadka" w Grudzicach. Dobra robota. A teraz niedowidzę i nie mam dachu nad głową. Ale ja już nie chcę mówić o sobie. Kilka lat temu za dużo było o mnie w gazetach. Cyganie mnie więzili w Niemczech, bili, męczyli, porzucili pod szpitalem. Była sprawa sądowa, ten człowiek siedzi, ale gdy mi "Fakt" zrobił zdjęcie, to mi potem grozili. Więc koniec rozmowy.

Jak się traci dom? (cz. 2)

Elżbieta o kocim spojrzeniu: - Rodzice mi umarli, a mieszkanie nie było na mnie. I zajęli… Byłam już po rozwodzie, to było w Jastrzębiu. Do Opola przyjechałam za facetem, to miał być nowy rozdział. Ale była powtórka z rozrywki. Z pijaństwa udało mi się go wyprowadzić, ale z narkomanii już nie. Wpadł pod samochód na pasach. Mieszkanie stracone. Jakoś mi się wszystko rozleciało, choć przecież miałam robotę, potrafiłam nawet dwa tysiące wyciągnąć w sklepie. Na Popiełuszki mieszkam do sześciu lat. Ale w końcu stanęłam na nogi, syn w internacie, córka zamężna, ja nie piję alkoholu. Za dwa i pół miesiąca dostaję mieszkanie komunalne. To dlatego taka dziś jestem uśmiechnięta. No i jeszcze się cieszę, bo wygrałam tu od naukowców talon na naleśniki.

Arek w skórzanej czapce: - Myślał pan, że jestem wychowawcą? Przez tę czapkę i porządne ciuchy? Proszę pana, ja mogę byle co zjeść, ale wyglądać muszę. Bo ja byłem zawodowym żołnierzem od osiemnastego roku życia, schludność mam we krwi. Pirotechnik ósmego pułku łączności, misje w Jugosławii, Iraku, Afganistanie. Życie jak w Madrycie. Straciłem dom przez picie. Kobieta w Bydgoszczy wystawiła mi walizki za próg. Przez dwa i pół roku coś wynajmowałem, ale skończyły się oszczędności. Na wojskowej emeryturze siadł mi komornik. Alimenty dla dwójkę dzieci i spłata samochodu, który po pijaku rozbiłem. Zostaje na bułkę. Dorabiam sprzątaniem w Carrefourze, ale wolę robotę przy terenach zielonych, bo wtedy dostaję kasę do ręki. Żołnierzowi trudno o robotę. Ostatnio pewien biznesmen pyta mnie, kim byłem. Pirotechnikiem, miny rozbrajałem. To szukaj pan sobie roboty w gangu pruszkowskim.

Arek z pajęczynką na dłoni: - Mnie wyrzucili z domu rodzice. Terroryzowałem psychicznie rodzinę. Wódka, narkotyki, bandyci, kryminał. To był mój świat. Teraz już nie biorę, w dzień zasuwam w ocynkowni na Metalchemie, a nocami dorabiam jako układacz kostki. Dlaczego aż tak? Bo dokładnie w walentynki tego roku urodził mi się syn, Krystian. Jego matka mieszka w domu Samotnej Matki, a ja na Popiełuszki. Powiedziałem sobie w końcu: koniec bimbania, Arek. I się tego trzymam. Te litery HWDP na palcach? Owszem, wkurzają czasem policję, ale mam to gdzieś. Przecież ich sobie nie utnę.

Bogusław w czarnej kurtce: - Moja historia jest krótka. Żona była pielęgniarką, mieszkaliśmy w pokoju robotniczym. Zburzyli hotel i nie ma gdzie mieszkać. Więcej nie zdążę opowiedzieć, bo patrz pan, podjeżdżają taksówki. Jak ja potem wrócę nocą na Popiełuszki?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska