Tata żyje. Pogrzebu nie będzie

fot. Wojciech Zatwarnicki
Andrzej Dziekan: - Mam nadzieję, że teraz będę długo żył.
Andrzej Dziekan: - Mam nadzieję, że teraz będę długo żył. fot. Wojciech Zatwarnicki
Przez pomyłkę policji cztery dni był nieboszczykiem, a rodzina wypłakiwała oczy.
Andrzej Dziekan: - Mam nadzieję, że teraz będę długo żył.
Andrzej Dziekan: - Mam nadzieję, że teraz będę długo żył. fot. Wojciech Zatwarnicki

Andrzej Dziekan: - Mam nadzieję, że teraz będę długo żył.
(fot. fot. Wojciech Zatwarnicki)

Andrzej Dziekan z Rzeszowa to najsłynniejszy żywy nieboszczyk w Polsce. Kiedy siedział spokojnie w domu przed telewizorem, rodzina szykowała mu pogrzeb...

Ma 61 lat. Z wykształcenia jest budowlańcem. W rzeszowskim środowisku jest dobrze znany. Całe lata pracował w Miastoprojekcie. To spod jego ręki wyszły m.in. projekty instalacji elektrycznych największych szpitali w regionie. Od pewnego czasu jest bezrobotny i dorabia na prywatnych budowach. Tak było i tym razem.

Nie żyje Andrzej

Wtorek 24 listopada na budowie domu jednorodzinnego w Rudnej Małej koło Rzeszowa wyglądał jak zwykle. Aż do południa. Ekipa zaczęła wtedy układać na placu palety z pustakami. Nagle jedna z nich zaczęła się zsuwać. Jeden z robotników, starszy mężczyzna, próbował jeszcze powstrzymać paletę. Nie utrzymał jednak naporu pustaków, które spadły na ziemię i przygniotły go. Robotnik zginął na miejscu.

- Policjanci ustalili, że przygnieciony mężczyzna ma na imię Andrzej. Pojechali pod wskazany przez świadków tragedii adres, pod którym mieszkał. Nie zastali nikogo, dlatego stwierdzili, że mężczyzna rzeczywiście nie żyje - tłumaczy Paweł Międlar, rzecznik prasowy Komendy Wojewódzkiej Policji w Rzeszowie.

Garnitur w prążki i stalowa koszula

Następnego dnia pani Maria, była żona Andrzeja Dziekana, znalazła w drzwiach wezwanie na komendę policji w Rzeszowie. Na miejscu dowiedziała się, że jej maż nie żyje. Od razu powiadomiła o tragedii rodzinę, na czele z mieszkającą w Warszawie córką - Elizą Dziekan-Kamińską. Zgodnie z sugestią policjantów kobiety zabrały się za organizację pogrzebu.

- W czwartek i piątek wybrałyśmy ojcu strój i matową, dębową trumnę. Kupiłyśmy czarny garnitur w prążki, stalową koszulę, elegancki krawat i buty. Chciałyśmy, żeby na koniec wyglądał elegancko. Mówiłam nawet do mamy, że gdyby żył, podobałby mu się ten strój - wspomina pani Eliza.
Dla zmarłego przygotowano też dwa piękne wieńce. Jeden z pomarańczowych róż, drugi z białych margaretek. Oba miały przyjechać na cmentarz w sobotę.

Wiadomość o śmierci pana Andrzeja szybko rozeszła się po mieście. Klepsydry wisiały przed cmentarzem, na tablicach obok kościołów w centrum miasta i na osiedlu. Córka i żona raz po raz odbierały telefony z kondolencjami.

Szok w prosektorium

Pogrzeb zaplanowano na godz. 14 w sobotę 28 listopada. W południe pani Eliza i jej mama zapragnęły jeszcze w odosobnieniu pożegnać się z ojcem. Pojechały do prosektorium, gdzie zwłoki czekały na transport do cmentarnej kaplicy. Doznały szoku.

- Ciało było mocno uszkodzone. Zmarły miał na twarzy głębokie blizny. Mimo tego od razu wiedziałam, że to nie mój ojciec. Ten człowiek miał wąsy, których tata nigdy nie nosił. Nie pasowała mi też fryzura - wspomina pani Eliza.

Pracownicy firmy pogrzebowej od razu zasugerowali telefon na policję. Ponieważ była sobota, policjanci nie bardzo garnęli się do pomocy. Córka i była żona postanowiły więc na własną rękę jeszcze raz sprawdzić, czy ojca nie ma w mieszkaniu. W klatce czteropiętrowego budynku spotkały jego sąsiadkę, która była pewna, że dzień wcześniej słyszała go w domu. Ponieważ nikt nie otwierał drzwi, pani Eliza zostawiła kobiecie swój numer telefonu i poprosiła o kontakt, gdyby ojciec wrócił do siebie. Dochodziła trzynasta.

Nieboszczyk żyje, pogrzeb odwołany

Tymczasem w kaplicy na Wilkowyi zbierali się znajomi i rodzina zmarłego. Panie Maria i Eliza wróciły jeszcze na chwilę do domu, nie wiedząc, co dalej robić. Czterdzieści minut przed pogrzebem zadzwonił telefon.

- Po plecach przeszły mnie ciarki. To była sąsiadka ojca. Oznajmiła, że przed chwilą z nim rozmawiała. Zapewnił ją, że nic mu nie jest - mówi drżącym głosem pani Eliza.

Kwadrans przed pogrzebem ciszę w pogrążonej w modlitwie kaplicy przerwał pracownik firmy pogrzebowej.

- Doszło do pomyłki. Zmarły to nie Andrzej Dziekan. Pogrzebu nie będzie - oznajmił.

- Przecieraliśmy oczy ze zdumienia. Ludzie pytali, czy to przypadkiem nie jest głupi żart. Nie wiedzieliśmy, jak się zachować. Ostatecznie uznaliśmy, że skoro to prawda, wypada się tylko cieszyć, że pan Andrzej żyje - wspominają sąsiedzi mężczyzny.

Też Andrzej, ale inny

Policjanci od razu zabrali się za wyjaśnienie pomyłki. Przez weekend ustalili, że pod cegłami rzeczywiście zginął Andrzej, tyle że inny.

- Zmarły to kolega Andrzeja Dziekana. W dodatku mieszkali razem. Zgadza się też data urodzenia. Rzadko zdarza się, aby obcy mężczyźni w tym samym wieku i o identycznym imieniu mieszkali pod jednym adresem. Tak doszło do pomyłki - tłumaczy Paweł Międlar.

Jak zamieszanie komentuje żywy nieboszczyk?
- Czuję się podle. Widziałem swój akt zgonu. Proszę mi wierzyć, to nic przyjemnego. Mimo wielu zbieżnych okoliczności nie rozumiem, jak policja mogła popełnić tak skandaliczną pomyłkę. Zanim człowieka uzna się za zmarłego, trzeba mieć sto procent pewności, że nie żyje - mówi Andrzej Dziekan.

Policja przeprasza i płaci

W poniedziałek ruszyła machina mająca odkręcić zamieszanie. Renata Krut-Wojnarowska, szefowa Prokuratury Rejonowej w Rzeszowie, wystąpiła do sądu z wnioskiem o anulowanie aktu zgonu.

Policjanci zobowiązali się, że na rozprawę zawiozą pana Andrzeja swoim samochodem. Na szczęście udało się anulować też większość kosztów, jakie rodzina poniosła w związku z pogrzebem. Faktury za kwiaty i kilka innych drobiazgów zapłaci Komenda Miejska Policji w Rzeszowie.

- Otwartą pozostaje sprawa zadośćuczynienia za szkody moralne. Zdajemy sobie sprawę, że rodzina je poniosła i jeśli wystąpi z roszczeniami, będziemy musieli na nie przystać - mówi Paweł Międlar.

Policja znalazła już winnego całego zamieszania. Z wyników wewnętrznej kontroli prowadzonej w Komendzie Miejskiej Policji w Rzeszowie wynika, że jest nim komendant policji w Głogowie Młp. Jakie poniesie konsekwencje, okaże się po zakończeniu postępowania dyscyplinarnego. Jedną z możliwości jest utrata stanowiska.

Andrzej Dziekan nie chce już rozmawiać o swojej śmierci: - Jestem zmęczony całym tym zamieszaniem. Czekam jeszcze tylko, aż ktoś mnie przeprosi. Mam nadzieję, że teraz będę długo żył, bo podobno uśmierceni za życia doczekują sędziwego wieku.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska