Ten festiwal wisiał na włosku... Szokujące wyznania dyrektora artystycznego festiwalu Opole 2010

fot. Krzysztof Świderski
„Serialowe przeboje lata” to była chałtura w najgorszym możliwym stylu, ale okazuje się, że miała świetną oglądalność. A w telewizji oglądalność jest najważniejszą recenzją.
„Serialowe przeboje lata” to była chałtura w najgorszym możliwym stylu, ale okazuje się, że miała świetną oglądalność. A w telewizji oglądalność jest najważniejszą recenzją. fot. Krzysztof Świderski
- Nie wiem, dlaczego menedżment Maćka Maleńczuka najpierw długo zabiegał o to, by wręczyć mu złotą płytę za płytę z piosenkami Starszych Panów, a potem dopuścił do tego, że wielki artysta zachował się na scenie jak prostak - mówi Jacek Kęcik

- Przed festiwalem powiedział pan, że założenia dotyczące jego programu będą zrealizowane w 50-60 procentach. Wtedy nie chciał pan mówić dlaczego, więc zadaję to pytanie raz jeszcze.
- Po pierwsze dlatego, że decyzje dotyczące tak dużej i prestiżowej imprezy jak festiwal zapadają za późno. A potem wielokrotnie są modyfikowane. Brakuje więc czegoś, co przy takim przedsięwzięciu jest bardzo ważne - stabilności pracy nad pomysłem. Jeśli przygotowania do festiwalu trwałyby 6-8 miesięcy, a nie 2-3, to można się spodziewać dobrych efektów. Przykład - bardzo dobrze oceniane Debiuty. Mieliśmy czas, by je przygotować, bo zaczęły się od programu "Śpiewaj i walcz". Tak samo spektakl Laskowik-Malicki, który realizujemy od dłuższego czasu i po prostu jest dopracowany.

- A kiedy powstała koncepcja 47.KFPP?
- W lutym, ale była w dużej mierze inna, niż to, co wydarzyło się w Opolu.

- Czego w Opolu zabrakło?
- Na pewno dwóch z trzech planowanych przeze mnie koncertów, które miały być suportami w każdym dniu. Piątek miał zacząć recital Perfectu, sobotę - grupy Lady Pank, a w niedzielę Kombii. To miało być muzyczne docenienie w Opolu silnej strony polskiej muzyki rockowej, koncerty trzech znakomitych wykonawców. Wyszedł tylko ten ostatni, choć rozmowy toczyły się również z Perfectem i Lady Pank.

- Perfect miał już podobno gotowy trzyczęściowy koncert, między innymi w brzmieniu akustycznym czy z towarzyszeniem orkiestry. Przygotowywali się na czerwiec, potem na wrzesień, nie podpisywali umów na koncerty w terminie festiwalu, a potem - dwa, trzy tygodnie przed jego terminem dowiedzieli się, w dodatku na początku drogą nieoficjalną, że ich nie będzie.
- Nie wiem, dlaczego dowiedzieli się "z korytarza". Jeżeli tak było, to wstyd mi wobec kolegów. A ich koncertu nie było, bo włączyło się myślenie czysto komercyjne - trzeba promować ramówkę. W miejsce Perfectu pojawił się pomysł na koncert "Serialowego przeboju lata". Żeby było jasne - zgadzam się, że ramówkę promować trzeba, bo jest ważna. Ale nie w taki sposób i nie takim kosztem. Odciąłem się od tego pomysłu, i merytorycznie, i formalnie. Jasno powiedziałem, że koncepcja tego koncertu jest moim zdaniem chora i nielogiczna. Grozi blamażem artystycznym. Proponowałem, żeby na promocję ramówki przeznaczyć czas w Superjedynkach przy okazji wręczania nagród. Wydawało mi się to i bardziej zgrabne, i eleganckie. Ale przegrałem.

– Nie wiem, dlaczego menedżment Maćka Maleńczuka najpierw długo zabiegał o to, by wręczyć mu złotą płytę za krążek z piosenkami Starszych Panów, a potem
– Nie wiem, dlaczego menedżment Maćka Maleńczuka najpierw długo zabiegał o to, by wręczyć mu złotą płytę za krążek z piosenkami Starszych Panów, a potem dopuścił do tego, że wielki artysta zachował się na scenie jak prostak. fot. Krzysztof Świderski

"Serialowe przeboje lata" to była chałtura w najgorszym możliwym stylu, ale okazuje się, że miała świetną oglądalność. A w telewizji oglądalność jest najważniejszą recenzją.
(fot. fot. Krzysztof Świderski)

- Zamiast oczekiwanego Perfectu wyszedł koncert, który skrytykowali wszyscy. Pan był dyrektorem artystycznym, więc recenzje tyczą również pana.
-Tak, dotyczą mnie i bolą. Ale są zasadne, to była chałtura w najgorszym możliwym stylu. Według mnie oczywiście. Ale okazuje się, że koncert ten miał świetną oglądalność, a z punktu widzenia telewizji to ta oglądalność jest recenzją, i to bardzo dobrą. Bo liczy się tylko oglądalność w tak zwanej grupie komercyjnej, czyli w wieku 16-49 lat. Zatem buntując się przeciw temu koncertowi i separując się od niego - wedle telewizyjnych kryteriów - wyszedłem na durnia. Postaram się przeżyć fakt, że podpisałem się pod wyjątkowym gniotem. Jedyny plus to taki, że telewizja zarobiła trochę kasy, którą może wyda na ciekawe rzeczy. Mnie żal artystów, których nie było w Opolu…

- Kogo na przykład?
- Na przykład Muńka Staszczyka. Głosami fanów dostałby się do Superjedynek, ale miał już podpisaną umowę na inny koncert. Bardzo chciałem, żeby zaśpiewał też w koncercie z piosenkami Kabaretu Starszych Panów. On i inni artyści, którzy w tym koncercie się nie pojawili. A nie pojawili się, bo albo nie udało się ich zaangażować z powodu przeciągających się negocjacji, albo nie odpowiadali to jednemu, to drugiemu decydentowi. Finalny skład niedzielnego koncertu w siedemdziesięciu procentach składał się z moich propozycji. Ale po tym koncercie do części artystów straciłem resztki szacunku. To z kolei wynik źle skonstruowanego systemu ponoszenia odpowiedzialności. Jeśli artyści angażowani - za pieniądze - do takiego wydarzenia jak koncert na festiwalu w Opolu nie przyjeżdżają na próby - co może skutkować tym, że zawalą materiał - to reżyser koncertu powinien móc ich wywalić na pysk. Takiej możliwości nie ma. Nie dają jej umowy podpisywane z menedżmentem. Skutek jest taki, że sztab ludzi pracuje nad spektaklem wiele tygodni, a pseudoartyści go kładą. W telewizji zwyczajnie zapomniano, na czym polega rola reżysera, który za takie przedsięwzięcie odpowiada.

- Których artystów ma pan na myśli?
- Jeśli na próbach w Warszawie koncertu "Piosenka jest dobra na wszystko", w którym każde wejście artysty było poprzedzone krótkim dialogiem, nie zjawiają się Maciej Maleńczuk, Paweł Kukiz, Renata Przemyk czy Andrzej Dziubek z De Press, to powinienem mieć możliwość podziękowania im za współpracę. To w końcu wyraz ich lekceważenia wobec pracy całej ekipy, która ten koncert robiła. Jeśli mówię, że nie chcę na festiwalu zespołu Andy, bo mnie nie przekonuje, to ktoś powinien tego przynajmniej wysłuchać. Efekt był jaki był.

- To znaczy?
- Odpowiem tak: dlaczego Jarek Janiszewski z zespołu Czarno-Czarni, podobno najbardziej zakręcony i nieokiełznany facet w polskim show-biznesie muzycznym, potrafi nauczyć się piosenki "Addio pomidory" z repertuaru Starszych Panów, a Maciej Maleńczuk, który nagrał niedawno płytę z ich piosenkami, miał to gdzieś? W związku z tym na ekranach w amfiteatrze i w domach widać było, że nie zna piosenki. A na próbie bezczelnie domagał się promptera, żeby miał z czego czytać. Dlaczego śpiewacy operowi, występujący w tym koncercie, potrafią się do niego przygotować i go zagrać? Basia Stępniak, Kasia Wilk, Ada Fijał, Grzesiek Skawiński, Jerzy Połomski czy zespół Video włożyli w ten koncert wiele pracy i publiczność to doceniła. A kilku arogantów, na czele z Maleńczukiem, olało go. Zlekceważyło publiczność, telewizję, wszystkich. Koncert zbudowany był na nowej formie artystycznej, gdzie dialog jest prowadzeniem, a występujący w nim artysta nie potrafił zapamiętać jednego zdania. Żałość i chałtura. Wstyd. Bo jedni są zawodowcami, czym - nawet bez znanych nazwisk - porywają widownię, a drudzy uprawiają kolorowotygodnikową amatorkę. Są z towarzystwa. Chyba przez popularność, którą daje im kiczowata prasa, zgubili proporcje i w jakimś sensie siebie.

- Boli tym bardziej, że koncert z piosenkami Kabaretu Starszych Panów był pana pomysłem i oczkiem w głowie...
- Na pewno. Nie rozumiem, dlaczego to, co miało być jego mocnym otwarciem, stało się blamażem. Nie wiem, dlaczego menedżment Maćka Maleńczuka najpierw długo zabiegał o to, by wręczyć mu złotą płytę za płytę z piosenkami Starszych Panów, a potem dopuścił do tego, że wielki artysta zachował się na scenie jak prostak. Ale nie tylko dlatego żal mi tego koncertu. Nawet gdyby De Press nauczył się tekstu, a Maleńczuk znalazł odrobinę taktu, to on i tak nie miał szans. Agencja Produkcji Telewizyjnej zaangażowała taką ekipę dźwiękową, że tak naprawdę nie odbyła się żadna próba muzyczna.

- Zatem brak suportów to nie jedyne, co nie wyszło?
- Prawdę mówiąc, mało brakowało, a w ogóle nie byłoby nas w Opolu. Dwa tygodnie przed festiwalem dowiedziałem się, że szef Agencji Produkcji Telewizyjnej, Andrzej Jeziorek, obdzwania kolejne orkiestry w Polsce i proponuje im robienie festiwalu - muzyczną jego oprawę, napisanie i przećwiczenie w czternaście czy piętnaście dni czterdziestu utworów.

- Nie wiem, dlaczego menedżment Maćka Maleńczuka najpierw długo zabiegał o to, by wręczyć mu złotą płytę za krążek z piosenkami Starszych Panów, a potem dopuścił do tego, że wielki artysta zachował się na scenie jak prostak.
(fot. fot. Krzysztof Świderski)

- Czyli dwa tygodnie przed terminem festiwal wisiał na włosku?
- Tak. Długo pracuję w polskiej rozrywce, znam chyba wszystkie orkiestry, więc gdy tylko kończyli rozmawiać z telewizją, dzwonili do mnie i pukali się w czoło. To był szalony pomysł. Przecież wszystko przez miesiące było robione pod dużą festiwalową orkiestrę. Scenografia została zbudowana pod orkiestrę.

- Dlaczego pan Jeziorek szukał nowych muzyków?
- No i to jest właśnie coś, co mnie kompletnie zniesmaczyło i wyprowadziło z równowagi. Filharmonia Dowcipu - uznana przez recenzentów tejże samej Agencji Produkcji Telewizyjnej za odkrycie telewizyjne - to orkiestra, w której gra wielu muzyków Filharmonii Narodowej, 12 profesorów szkół muzycznych. Skrzypaczki nie dość, że grają wyśmienicie, to jeszcze są pięknymi kobietami. Wymarzona ekipa do telewizji. Do tego znakomity band Tomka Filipczaka. Moja żona, która jest menedżerem tego projektu, negocjowała umowę z TVP dwa miesiące. Punkt po punkcie, ze wszystkimi, którzy chcieli w tych spotkaniach brać udział. Tymczasem Andrzej Jeziorek stwierdził, że jesteśmy najdroższą orkiestrą w historii i że to pachnie przewałem. Kompletnie pomylił pojęcia, zaczął szukać spisku i haków.

- Zostaliście posądzeni o korupcję? O jaką kwotę chodziło?
- O takich oskarżeniach rzeczywiście słyszeliśmy pokątnie. A chodziło o 320 tysięcy plus VAT. Kto działa w rozrywce, ten wie, że to nie jest duża kwota. Tym bardziej że mieściło się w tym wszystko: oprawa muzyczna festiwalu, transport sprzętu, instrumenty, ubezpieczenia i wynagrodzenia trzydziestu muzyków i kilku solistów, dyrygentów, techników - całość. W tej kwocie był też zrobiony od początku do końca koncert Laskowik-Malicki.

- Jak to się skończyło?
- Moja żona natychmiast zakończyła rozmowy z panem Jeziorkiem. Nie przejęła się nawet jego groźbami, że jej perspektywiczna współpraca z telewizją jest wykluczona. Zrobiła tak, bo łatka łapówkarzy po latach pracy w rozrywce i przy tak zawodowym i uznawanym projekcie jak Filharmonia Dowcipu była jej do niczego niepotrzebna. A co do festiwalu - wszystkie orkiestry, do których zadzwonił pan Jeziorek, odmówiły. Poza jedną - bandem Jacka Piskorza zaproponowanym przez Romana Rogowieckiego.

- A za ile mieli grać?
- 200 tysięcy plus VAT i plus 2,5 tysiąca za każdy z 40 zaaranżowanych przez nich utworów. I to już nie był przewał. To była hucpa. Pan Jeziorek odebrał mi wiele zdrowia i nie wiem dlaczego to zrobił. Może chciał przy pomocy tego pretekstu wysadzić z siodła swoich wrogów? To była największa głupota tej produkcji, a prócz tego arogancja, buta i chamstwo. Fala nienawiści, jaka wylała się na moje plecy - bo oczywiście wszystko odbywało się za plecami - na szczęście spływała po mnie jak pomyje. Szybko i do klozetu.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska