Teraz góry muszą poczekać...

Fot. archiwum prywatne
Z Andrzejem Zawadą, legendą światowego himalaizmu.
Z Andrzejem Zawadą, legendą światowego himalaizmu. Fot. archiwum prywatne
Z doktorem nauk medycznych Piotrem WOJTKIEM, himalaistą, kierownikiem pracowni rezonansu magnetycznego i tomografii komputerowej "Helimed" w Opolu i Kędzierzynie-Koźlu, rozmawia Krzysztof ZYZIK

- Najpierw był pan lekarzem czy himalaistą?
- Wspinaczka była pierwsza. W drugiej połowie lat 70. byłem na niezwykle nudnym obozie lingwistycznym w Zakopanem. Zafundowałem obiad przypadkowo napotkanemu taternikowi, on w nagrodę zabrał mnie na Mnicha. To była pierwsza w moim życiu wspinaczka. Potem spędziłem parę sezonów w Tatrach i Alpach francuskich. Tam już wspinałem się wyczynowo. W 1982 roku po raz pierwszy pojechałem w Himalaje, jako student piątego roku medycyny. Wspinaliśmy się na Makalu, piąty najwyższy szczyt świata. Wybraliśmy zachodni filar, bo był jeszcze niezdobyty, to było wówczas jedno z głównych wyzwań w Himalajach.
- Jak się udało wyrwać studentowi z Gliwic w sercu stanu wojennego w Himalaje?
- No tak, to była jedna wielka degrengolada, ocet i musztarda, ogólna niemoc itp. W środowisku gliwickich alpinistów stwierdziliśmy, że jest już tak źle, że gorzej być nie może, i w związku z tym trzeba się odbić, zrobić coś nadzwyczajnego.
- Skąd wzięliście pieniądze na wyprawę?
- Dzięki pracy wysokościowej na kominach zarobiliśmy trochę grosza. Udało nam się zdobyć ze strony rządowej dwa tysiące dolarów. "Star" Starachowice wypożyczył nam ciężarówkę, firma Adidas dała jakiś sprzęt. Ale to ciągle było mało. I wtedy poprzez znajomości jednego z kolegów nawiązaliśmy kontakt z... bankiem narodowym Brazylii i brazylijską firmą produkującą odkurzacze. Tak oto narodziła się "The First Polish-Brazilian Himalaya Ekspedition". Ale tych pieniędzy ciągle nie było tyle, żeby 10 osób mogło polecieć samolotem. Pojechaliśmy więc w te Himalaje starem ze Starachowic. Wyjechaliśmy z Gliwic do Katmandu, przedzierając się przez Iran w trakcie wojny. W Katmandu czekało już na nas trzech brazylijskich wspinaczy i dodatkowe pieniądze. Zatrudniliśmy 500 tragarzy, bo to była bardzo duża i ciężka wyprawa. Pięć tygodni przedzieraliśmy się przez dżunglę. Udało nam się zdobyć to Makalu zachodnią ścianą, choć okupiliśmy to zwycięstwo śmiercią kolegi, Tadeusza Szulca.
- Był pan już wtedy lekarzem ekipy?
- Nie, pomagałem lekarzowi. Ale już wtedy musiałem asystować przy trepanacji czaszki.

Z Andrzejem Zawadą, legendą światowego himalaizmu.
(fot. Fot. archiwum prywatne)

- Podczas wspinaczki?
- Tak, to się zdarza w górach. Spotkaliśmy się po drodze z ekipą Szwajcarów. Mieli nieprzytomną od trzech dni dziewczynę, spadający ze ściany kamień ranił ją w głowę. Miała obrzęk mózgu, podejrzewaliśmy krwiaka wewnątrzczaszkowego. Lekarzem ekipy był wtedy Michał Gliński, wysokiej klasy chirurg. To on zdecydował, że trzeba dziewczynie otworzyć czaszkę, bo nie było szansy na szybkie dotarcie helikoptera.
- Można otwierać ludziom czaszki poza salą operacyjną?
- Trzeba, jeśli może to uratować życie.
- Jak to wyglądało wtedy?
- Nie chciałbym wchodzić w chirurgiczne szczegóły... Dziewczyna leżała na kocu pod namiotem. Mieliśmy światło z lamp naftowych. Specjalnym borem nawierciliśmy jej dwa otwory w głowie. Było trochę krwi, ale panowaliśmy nad sytuacją, operacja się udała. Potem doleciał w końcu helikopter, który zabrał dziewczynę do Katmandu, stamtąd samolotem sanitarnym Lufthansy poleciała do kliniki w Zurychu. Po kilku miesiącach dostaliśmy od niej miłą kartkę ze Szwajcarii.
- Jak pan zniósł zdrowotnie pierwszą wyprawę na ośmiotysięcznik?
- Fatalnie, strasznie się pochorowałem. Bo młodzi ludzie ciężko chorują na dużych wysokościach, wbrew pozorom gorzej się adaptują do wysokogórskich warunków. Z himalaistami jak z winem - im starsi, tym lepsi. I to zarówno od strony fizycznej, jak i psychicznej. Jeden z Francuzów rozpoczął wspinaczkę wysokogórską w wieku 70 lat i całkiem nieźle mu szło.
- Na jakie choroby najczęściej zapadają nasi himalaiści?
- Na górze największym zagrożeniem jest niedotlenienie, które w skrajnym przypadku prowadzi do obrzęku płuc i mózgu, a w efekcie - śmierci. Niedotleniony himalaista doznaje najpierw zaburzeń świadomości, podwójnie widzi, ma halucynacje. Reinhold Messner opowiadał kiedyś, że widział pod szczytem stado pędzących koni. W stanie przedobrzękowym występują zjawiska, jakich doznają ludzie przed śmiercią, tzn. poczucie obecności drugiej osoby, oddalania się, obserwacji własnego ciała. Leczenie może być tylko jedno: natychmiastowy transport na dół. Kolosalnym problemem himalaistów są też odmrożenia. Na wielu wyprawach Polacy odmrażali sobie dłonie, stopy, nosy, uszy. W skrajnych przypadkach, jak podczas mojej ostatniej wyprawy na Nanga Parbat, kończyło się to martwicami, które wymagają amputacji.
- Czy jako lekarz wyprawy nie powinien pan zawracać ze szlaku ekipę? Przecież wasza naczelna zasada brzmi: przede wszystkim nie szkodzić...
- Moim obowiązkiem jest im pomagać, ale nie mogę się wtrącać do ich wyborów. Kiedy ktoś chce atakować szczyt, a ja widzę, że może się to źle skończyć, to mimo wszystko muszę uszanować jego wolę. Bo jest dorosłym człowiekiem i może zrobić ze swoim życiem co chce.
- Wyjeżdżając w góry, miał pan czas rozwijania się jako lekarz?
- Obroniłem doktorat, uzyskałem specjalizację I stopnia w zakresie chorób wewnętrznych i II stopnia w zakresie radiologii, odbyłem trzy stypendia zagraniczne, w tym jedno w prestiżowym amerykańskim uniwersytecie Yale. No więc wychodzi na to, że ten czas jakoś udawało się wygospodarować. Ponad osiem lat przepracowałem w Śląskim Centrum Chorób Serca w Zabrzu, gdzie stworzyłem laboratorium kardiologii doświadczalnej. Ale góry zawsze były obecne w moim życiu, kiedy dzwonił telefon z propozycją wyprawy, zakładałem adidasy, dresy i biegałem, szlifowałem kondycję. W 1985 roku udało mi się połączyć pasję z nauką - pojechałem na południową ścianę ośmiotysięcznika Lhotse, by zbierać materiał do doktoratu.
- Doktorat z medycyny na Lhotse?
- Prowadziłem tam monitoring pracy serca w warunkach ekstremalnego stresu. W tym czasie powstały tylko dwie podobne prace na świecie - robiła je chińska armia i amerykański naukowiec John West. Chińczycy robili swoje badania do celów militarnych, amerykanie badali obciążenie psychofizyczne pilotów rakiet kosmicznych. Bo to jest porównywalny stres. Okazuje się, że himalaista podczas ataku na szczyt ma poziom napięcia psychicznego podobny do tego, jaki występuje np. podczas działań wojennych. Południowa ściana Lhotse, na którą wspinała się nasza ekipa, to największa ściana na świecie. Trzy i pół kilometra oblodzonego pionu. Lawiny, w nocy minus 30 stopni. Messner próbował zdobyć tę ścianę, ale mu się nie udało, więc zniechęcał wszystkich. Mówił, że do końca wieku nikt jej nie zdobędzie. Próbowaliśmy trzy razy. Kiedy byłem tam jako lekarz w 1985 roku, Polacy weszli na grań podszczytową. Ale były tak ciężkie warunki, że z bólem serca wrócili. Podczas tej wyprawy zginął kolejny kolega, Rafał Chołda. Zresztą tak już było, że na wszystkich trzech polskich wyprawach na Lhotse ktoś ginął. W 1985 roku w naszej ekipie wspinali się m.in. Jurek Kukuczka i Rysiek Pawłowski. Oni wrócili na tę samą ścianę, już beze mnie, w październiku 1989 roku. Byli bardzo blisko szczytu, ale wtedy właśnie Kukuczka odpadł od ściany i poleciał w przepaść. Koledzy pochowali go w lodowej szczelinie. Ta góra poddała się w końcu Rosjanom.
- Jaki był Kukuczka?
- Porządny człowiek, kolega, wielkie serce do gór, niesamowita odporność psychofizyczna. On osiągnął najwięcej, ale ja bym go specjalnie nie wyróżniał. Podobnie harda była cała ówczesna polska czołówka: Wielicki, Czok, Cichy, Pawłowski, Zawada. Ja w 1985 roku monitorowałem pracę ich serc, a na końcu wyprawy sam się pochorowałem, przeszedłem dosyć poważne zapalenie mięśnia sercowego...
- Był pan na wyprawie, z której wszyscy himalaiści wrócili zupełnie zdrowi?
- Nie było takiej. Ale nawet gdyby były, to i tak lekarz ma tam masę roboty, i to nie tylko pod samym szczytem. Bo na początku karawany leczymy miejscowych ludzi. Przechodzimy przez najbardziej zacofane tereny, gdzie nie ma prądu, higieny, ludzie są bardzo chorzy. Na każdym postoju mamy 30-50 pacjentów. Leczymy dzieci z anginy, rozdajemy antybiotyki, nacinamy wrzody. Dobry zwyczaj jest taki, że tych ludzi się nie odgania. To są wspaniałe wspomnienia, pełna satysfakcja dla lekarza. Nie ma żadnych druczków, kas chorych, limitów leków. Jedyne rozliczenie to moja moralna satysfakcja.
- Kiedy ostatni raz był pan w Himalajach?
- W 1996 roku. Pracowałem jeszcze w klinice w Zabrzu, kiedy pewnego dnia zadzwonił Andrzej Zawada i zaproponował mi wyjazd na Nanga Parbat, na zimową wyprawę. Andrzej był wtedy legendą światową, był twórcą himalaizmu zimowego. On był współuczestnikiem lub organizatorem wszystkich zimowych wejść Polaków na największe ośmiotysięczniki świata, począwszy od pierwszego zimowego wejścia na Mount Everest, którego dokonali Krzysztof Wielicki z Leszkiem Cichym. Od razu się zgodziłem, bo to było bardzo duże wyzwanie. Nanga Parbat jest położony w bardzo dziewiczej części Pakistanu. Do jednej z dolin byli zsyłani przestępcy, kręci się tam dużo afgańskich ekstremistów, w związku z tym wielu tamtejszych górali jest uzbrojonych w karabiny Kałasznikowa. To pod Nanga Parbat pierwszy raz usłyszałem, od pakistańskiego kucharza, nazwisko Osama bin Laden. Ten kucharz mówił, że w Afganistanie jest taki milioner z południowej Arabii, który chce odrodzić konserwatywny islam na terenie zacofanych arabskich krajów. Zauważyłem, że dla tych wieśniaków Osama już wtedy był idolem.
- Rozmawialiście z pakistańskimi wieśniakami o polityce?
- Toczyliśmy z nimi prawdziwe obozowe debaty. Nasze wyprawy zatrudniały około 300 tragarzy, na ogół prostych wieśniaków, ale także kilku miejscowych funkcyjnych. Tamtejsze ministerstwo turystyki wymagało bowiem, aby zatrudnić przy wyprawie oficera łącznikowego, kucharza z kuchcikiem i gońca. Przy kolacjach toczyliśmy z nimi ostre dyskusje polityczne.
- Wyżej, już bez tragarzy, też toczy się życie towarzyskie?
- Do pewnej wysokości. W bazie na wysokości 3,8 tysiąca metrów, czyli względnie nisko, toczyło się jeszcze intensywne życie towarzyskie, był alkohol, było radio... W bazach człowiek ma czas się rozwijać. Nie ma telewizora, to można podyskutować z kolegami o świecie.
- Jak się skończyła wyprawa na Nanga Parbat?
- Oblegaliśmy górę półtora miesiąca. Była fatalna pogoda, potworny huragan i mróz, nie mogliśmy rozpocząć ataku szczytowego. W końcu dwóch kolegów, Zbyszek Trzmiel i Krzysiek Pankiewicz, podjęli próbę. Byli już jakieś 100 metrów od szczytu, ale musieli się wycofać. Zbyszek odmroził sobie prawą dłoń, nie mógł jej używać. W takim stanie zjeżdżał na linach poręczowych około trzech kilometrów do bazy, gdzie miał na niego czekać helikopter z Islamabadu. Pilot jednak nie chciał się oderwać od ziemi, dopóki towarzystwo ubezpieczeniowe z Singapuru nie zdeklaruje się, że za ten lot zapłaci. Przeżyliśmy biurokratyczny horror, aż w końcu jeden z przyjaciół "na dole" sam wyłożył 7 tysięcy dolarów na tę maszynę.
- Na ile doświadczenia z Himalajów przydają się panu w życiu?
- Góry nauczyły mnie, że przy konsekwentnym i upartym postępowaniu jest bardzo mało celów, których nie można osiągnąć. Jak rozpocząłem pracę na Opolszczyźnie, powiedziałem, że muszą tutaj stanąć dwa aparaty do badań metodą rezonansu magnetycznego, choć wielu uważało, że jest to niemożliwe, bo taka tu bieda.
- Jak trafił pan na Opolszczyznę?
- Po powodzi ściągnęli mnie z Zabrza do Kędzierzyna-Koźla lekarze Anatol Majcher i Bogdan Górniak. Wtedy region pozyskał dużo sprzętu z Niemiec, Szwecji i Włoch. Szukali kogoś, kto by im to zagospodarował, rozkręcił. Trafiłem na świetnych ludzi, którzy zrozumieli, że nowoczesna radiologia jest podstawą dobrego leczenia. Stworzyliśmy tam zgrany, dobry zespół lekarski. Potem to samo powtórzyliśmy w Opolu, gdzie przy Wojewódzkim Centrum Neuropsychiatrycznym zbudowałem dla firmy "Helimed" kolejny zespół ludzi, udało się pozyskać tak świetnych opolskich lekarzy jak np. doktor Ireneusz Bogusz. W górach nauczyłem się, że dobry zespół jest podstawą. Solista wprawdzie wchodzi na szczyt, ale sam nic nie zrobi.
- Zanim włączyliśmy dyktafon, przyznał pan, że już chyba łatwiej zdobyć ośmiotysięcznik K-2 zimą, niż wywalczyć w Opolu dobry kontrakt na usługi medyczne. Faktycznie ma pan u nas takie problemy?
- Wiem, że wszystkie placówki medyczne mają problemy, bo kołdra w całym kraju jest za krótka. Ale nasza sytuacja jest szczególnie przykra, bo firma "Helimed" weszła do Opola i Kędzierzyna z bardzo nowoczesnym i kosztownym sprzętem i ten sprzęt teraz stoi większość dni w tygodniu bezużyteczny, ponieważ nie udało nam się uzyskać dobrego kontraktu z opolską kasą chorych, aby wywalczyć godziwy kontrakt. Zapewniliśmy pacjentom bardzo wysoki standard obsługi, niepodobny do krajowych przychodni lekarskich, zupełnie nieadekwatny do refundacji. Rezonans w Opolu stoi, co szumnie ogłosiły media, ale wykonujemy tak małą ilość badań, że pacjenci, jak za starych czasów, znów czekają w długich kolejkach. Dziś rejestrujemy pacjentów na następny rok. Przykro to powiedzieć, ale pewnie przeszkadza mi w Opolu brak tzw. pleców, nie jestem członkiem tutejszych elit, nigdy nie zabiegałem o poparcie polityczne.
- Może to był błąd?
- Na początku mojej kariery lekarskiej powiedziałem sobie, że będę apolityczny. Chciałbym po prostu robić swoje, i tyle. Jednak trudno spokojnie patrzeć, jak wielomilionowej wartości sprzęt stoi w Opolu nie w pełni wykorzystany, a pacjenci czekają w długich kolejkach.
- Pańskim kolegom z wypraw ułożyło się w życiu, w pracy?
- A jakże. Sporo z nich zrobiło wielkie kariery, np. Janusz Onyszkiewicz, były minister obrony, Kostek Miodowicz, były członek kierownictwa UOP, Janusz Majer i Artur Hajzer - właściciele firmy "Alpinus". Można by jeszcze wymieniać. Badania psychologiczne zrobione przez Anglików wskazują, że ekstremalni wspinacze himalajscy to indywidualiści o bardzo wysokim stopniu IQ, dużej inteligencji emocjonalnej.
- Czego pan szuka w górach?
- Kocham góry, świetnie się tam czuję, nie tylko pod szczytami. Kiedyś, po zakończeniu ekspedycji, spędziłem sześć tygodni w klasztorze hinduistycznym w Gangotri, u źródeł Gangesu. Przebywa tam pilot, który zrzucił bombę atomową na Hiroszimę. Nie udało mi się z nim porozmawiać, bo zamknął się w chatce pustelnika i medytuje, nikogo nie chce widzieć. Tylko miejscowi donoszą mu jedzenie...
- Jak znów zadzwoni telefon od kolegi z gór, pojedzie pan?
- Tym razem się zawaham, bo mam tutaj, na Opolszczyźnie, jeszcze wiele rzeczy do załatwienia. Chcemy stworzyć w Kędzierzynie pracownię hemodynamiki, w której będziemy wykonywać zabiegi radiologiczne, np. leczyć tętniaki mózgu w sposób mało okaleczający. Teraz góry muszą poczekać...
- Dziękuję za rozmowę.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska