Paweł i Gertruda Krawcowie, starsze małżeństwo z Balcarzowic, tegoroczne święta Bożego Narodzenia mieli spędzić w szopce. Sierpniowe tornado niemal całkowicie zmiotło z powierzchni ziemi ich dom. Szopka to jedyny budynek na ich podwórku, który oszczędził wiatr.
- Tutaj się urządziliśmy - mówi Paweł Krawiec, pokazując kilkumetrowy pokoik wewnątrz szopy. W centralnym miejscu stoi niewielki kaflowy piec, obok wersalka i stolik. Na nierównej i popękanej ścianie wisi duży drewniany krzyż.
- Już mieliśmy wszystko przygotowane, żeby spędzić tutaj święta - mówi Gertruda Krawiec. - Dania miałam przyrządzić na piecu kaflowym. Jeść mieliśmy na zbitym z desek stoliku. Ale w samą Wigilię dostaliśmy niesamowity prezent! W pewnym momencie usłyszałam, jak na nasze podwórko zajechał potężny TIR. To byli pracownicy firmy Adamietz ze Strzelec Opolskich, którzy przywieźli nam prawdziwy kontener mieszkalny - ocieplony i z meblami. Wystarczyło tylko przenieść do środka swoje rzeczy.
Państwo Krawcowie na kilka godzin przed wigilią urządzali jeszcze pomieszczenia w środku. Pracownicy firmy montowali natomiast schody przed drzwiami oraz podłączali domek do prądu i wody.
- Lepszego prezentu na święta chyba nie mogliśmy dostać - cieszy się Paweł Krawiec. - Przedtem byliśmy mocno przygnębieni. W ciemnym pokoju w szopie żyliśmy jak pustelnicy. Dzięki temu prezentowi mogliśmy normalnie świętować.
W kontenerze mieszkalnym pani Gertruda ustawiła na stoliku świąteczny stroik i krzyż. To przy nim Krawcowie spędzili większą część świąt.
- Jak się rodzina dowiedziała, że w końcu mamy gdzie mieszkać, to od razu nas odwiedzili - cieszy się Paweł Krawiec. - W pierwszy dzień świąt przyjechali teściowie od córki. Godzinami przy kawie i pierniku rozmawialiśmy o tym, co słychać u nas i u nich. To były bardzo rodzinne święta.
Krawcowie kontener dostali przed wigilią. W podobnym budynku święta spędziła rodzina Leksy z Balcarzowic.
Ludzie o nas nie zapomnieli
Niespełna metrowa choinka stojąca przed wejściem do kontenera to w zasadzie jedyny symbol przypominający w tym miejscu o świętach Bożego Narodzenia. Na podwórku próżno szukać świecących ozdób czy uśmiechających się mikołajków z reniferami. Centralne miejsce zajmuje bowiem betoniarka. Obok stoi paleta pełna pustaków, dalej leżą drewniane belki.
Dosłownie kilkadziesiąt godzin przed Wigilią pracownicy firmy budowlanej wciąż krzątali się po budowie. Wśród nich Henryk Leksy. W roboczej kurtce i butach przemykał pomiędzy stemplami podpierającymi konstrukcję domu.
- Święta świętami, ale póki jeszcze nie ma mrozów, trzeba było budować - mówi właściciel. - Pracowaliśmy na pełnych obrotach, żeby do wigilijnego stołu usiąść z pełnym spokojem. Nie chcieliśmy mieć przez święta poczucia, że zmarnowaliśmy wcześniej czas.
Podczas sierpniowego kataklizmu trąba powietrzna zabrała rodzinie cały dom. Henryk Leksy wraz z żoną Reginą, córką Wioletą i synem Dawidem zostali bez dachu nad głową. Dziś w miejscu zgliszczy stoi już parter i pierwsze piętro nowego domu.
- Heniu! Chodź na chwilę do środka - głos Reginy Leksy, przebija się przez szum pracujących maszyn. - Zobaczysz, co dostaliśmy! - woła męża do kontenera. To w nim mieszka teraz cała rodzina.
W głównym pokoju blaszanego domku, na kilkunastu metrach kwadratowych większość miejsca zajmują dwie wersalki. W kącie stoi jeszcze szafka z telewizorem i stolik. Na nim leży wielka paczka.
- To od Holendrów! - cieszy się Regina Leksy. - Byli w wiosce i mówili, że ich fundacja chciała nam jakoś pomóc na święta. Dary od nich przywieźli ludzie z Caritasu.
Regina Leksy rozcina taśmę, którą oklejony jest karton. Z wypełnionej po brzegi paczki wyciąga pierwsze produkty: kawa, płatki owsiane, kakao, słodycze. Dawid (8 lat) dostrzega w środku niewielką maskotkę. Na jego twarzy pojawia się uśmiech. Matka wyciąga ze spodu jeszcze herbatę, mąkę i cukier.
- Pan nawet nie wie, jak nam się to wszystko przyda - mówi Regina Leksy. - Taka pomoc cieszy podwójnie. Nie tylko dlatego, że będziemy mieli co dać na świąteczny stół. Cieszy mnie przede wszystkim to, że ludzie o nas nie zapomnieli. Mimo tego, że od klęski minęło już pięć miesięcy, wszyscy dalej pamiętają. To daje nam siłę, żeby przetrwać te trudne dni.
Te święta były skromne
Do tegorocznych świąt rodzina Leksych przygotowywała się... niecały dzień. Wystarczyło ogarnąć trochę podwórko, wysprzątać kontener i przywieźć zamówione wcześniej jedzenie.
- To z konieczności były skromne święta - przyznaje Regina Leksy. - W domu nie było tylu ozdób co zawsze; żywej, pachnącej choinki ani żadnych stroików. Czasami łapałam się na tym, że szłam z mężem po sklepie i dostrzegałam jakąś piękną świąteczną ozdobę, którą bardzo chciałabym kupić do domu. Ale chwilę później od razu przychodziło otrzeźwienie. Mówiłam sobie, że przecież nawet nie miałabym gdzie tego postawić.
Na kilka dni przed świętami Dawidowi tak brakowało w domu choinki, że wyciął jedną z papieru. Pokolorowaną na zielono ozdobę ustawił na telewizorze tak, żeby wszyscy widzieli.
- Dzięki temu nowemu kontenerowi mogliśmy normalnie świętować - mówią Gertruda i Paweł Krawcowie.
- Bo w zeszłym roku mieliśmy w domu prawdziwe drzewko - tłumaczy Regina Leksy. - Stało przyozdobione bombkami i lampkami, a w całym domu pachniało świerkiem.
W domu Leksych świąteczną atmosferę było czuć zawsze przynajmniej na tydzień przed. W tych dniach największą frajdę miały dzieci. Szczególnie przy robieniu pierników. Wykrajały z ciasta różne wzory i przyozdabiały je lukrem.
Żal. Ale w tym roku musieliśmy obejść się bez tego - mówi Regina Leksy i wskazuje na niewielki blat, na którym mieszczą się raptem dwa talerze. - Co roku na wigilijnym stole mieliśmy przynajmniej 12 dań. Był oczywiście karp, kapusta z grochem, dwa rodzaje makówek, moczka (red. danie na słodko z piernika)... - wylicza Leksy. - A w tym roku nawet nie było gdzie tego wszystkiego przyrządzić. Mamy w kontenerze aneks kuchenny, ale nie bardzo jest miejsce, żeby garnki rozstawić. A trzeba przecież mieć miejsce, żeby wstawić do wody groch, zemleć mak, czy choćby rybę rozkroić. Dlatego w tym roku wszystko, co się da, musieliśmy kupić gotowe, ze sklepu.
Regina Leksy jeszcze raz spogląda na niewielką kuchnię. Po chwili dodaje:
- Ale przecież nie ilość potraw się liczy. Dla mnie najważniejsze w te święta było to, że spędziliśm je razem całą rodziną.
Ważne, że wszyscy żyjemy
W sąsiednim domu Kariny i Huberta Palusów choinka była jedną z pierwszych rzeczy, która stanęła na nowo wybudowanym poddaszu. W pustych pokojach nie ma jeszcze ani kafelków, ani paneli podłogowych. Na ścianach dopiero schnie farba.
- Raptem kilka dni temu udało nam się "zamknąć" górną część domu - mówi Hubert Palus. - Ściany nie są z zewnątrz jeszcze otynkowane, ale mamy już wstawione okna i drzwi balkonowe. Jak tak patrzę na zniszczenia w okolicy, to dziękuję Bogu, że tornado zburzyło nam tylko pół domu. Dzięki temu mogliśmy budować od parteru w górę. Nie trzeba było stawiać całego budynku na nowo.
Tuż przed Wigilią przejęci Tomek, Grzesiu (po 7 lat) i Michał (15 lat), synowie Kariny i Huberta, wnieśli po schodach na poddasze zamknięte w pudełkach nowe bombki i lampki choinkowe.
- Powiem panu szczerze, że gdyby nie pomoc rodziny i zupełnie dla nas obcych ludzi, to z tych świąt niewiele byśmy mieli - mówi Karina Palus. - Pomogli nam przy odbudowie domu i podzielili się tym, co mieli. Nawet ta choinka to czyjś dar. A znalazł ją jeszcze w sierpniu najstarszy syn, Michał. Do ustawionego w Balcarzowicach kontenera ludzie z całego województwa znosili wtedy różne dary. Proszę sobie wyobrazić, że ktoś przyniósł choinkę! Latem nikt z sąsiadów jej nie chciał, a Michał zapytał się, czy może ją wziąć. W ten sposób trafiła do nas.
Ze sztucznego drzewka, które jeszcze rok temu zdobiło dom, zostało tylko kilka metalowych patyków. Tornado wywiało z poddasza kartony, w których było zapakowane. Podobnie stało się z ubraniami, zabawkami, sprzętem elektronicznym i meblami.
- Mamo, a przyjdzie do nas w tym roku Dzieciątko? - pytali tuż przed świętami Tomek i Grzesiu. - Oczywiście, że tak - zapewniła mama i oczywiście dotrzymała słowa.
- Wie pan, od czasu jak była ta wichura, dzieci mają raptem kilka swoich rzeczy. Wcześniej bardzo interesowały się zwierzakami. Miały książki na temat zwierząt z całego świata i pełno zabawek. Teraz nie mają się za bardzo czym bawić, dlatego tak liczyli, że Dzieciątko coś im przyniesie. Prezentów pod choinką rzeczywiście nie zabrakło. Ale były raczej skromne. Dla mnie najpiękniejszym prezentem jest to, że żyjemy.
W święta podziękowaliśmy Bogu
Po krótkiej namowie jeszcze przed Wigilią bracia ustalili między sobą, że Grzesiu zapali na drzewku lampki, a szpic choinkowy na samym szczycie założy Tomek. Tata wziął więc chłopaka na ręce i razem mocowali ozdobę na wierzchołku. Karina Palus uśmiecha się na wspomnienie tego widoku.
- To były chyba najszczęśliwsze święta w całym moim życiu - mówi matka. - Jak tak wracam pamięcią do tego, co tu się w sierpniu wydarzyło, nie mogę uwierzyć, że nikomu nic się nie stało. Że żadna ze spadających belek nikogo nie przygniotła, że fruwające w powietrzu kawałki cegieł, szkła, metalu nikogo z nas nie zraniły. To prawdziwy cud.
Do wigilijnego stołu rodzina Palusów zasiadła razem z babcią i dziadkiem. W tym dniu wszyscy modlili się o zdrowie i dziękowali Bogu, że dał im przeżyć ten rok.
- Jeszcze w tamte święta jedną z najważniejszych rzeczy było, to żeby dom był idealnie posprzątany, a podwórko pięknie przystrojone - mówi Hubert Palus. - Dziś wszyscy wiemy, że nie na tym święta polegają. Niech pan zobaczy. Po tym, jak deszcz padał na otwarte ściany, pojawił się na nich grzyb, a w kuchni na suficie jeszcze tynku nie ma. Ja wiem, że to wszystko da się wyremontować. Najważniejsze jest to, żeby zdrowie całej rodzinie dopisywało.
- Bo Bóg chciał dla nas dobrze - dodaje Karina Palus. - On jednym daje, a innym zabiera, ale robi to tylko po to, żebyśmy coś mogli zrozumieć. Ja wiem, że najważniejsza jest dla mnie rodzina. Nic nie liczy się bardziej.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?