To były piękne dni

Małgorzata Kroczyńska
Małgorzata Kroczyńska
Bułgarzy częstowali ich granatami, żołnierze Armii Czerwonej czystym spirytusem, Holendrzy dawali guldeny, dzięki którym mogli posmakować zachodniego świata.

Byli członkowie Zespołu Pieśni i Tańca "Opole", który w tym roku fetuje 50-lecie, z nostalgią wspominają Polskę Ludową. Dla nich to były dobre czasy, złote lata, wypełnione śpiewem i tańcem. Związek Spółdzielczości Pracy finansował zakup kostiumów, opłacał zagraniczne wojaże, partyjni sekretarze otwierali szufladę z paszportami, tancerzom w wieku szkolnym wypisywali zwolnienia z lekcji, których żaden nauczyciel nie odważył się nie przyjąć.
- Gdyby nie zespół gnuśnielibyśmy w domu albo szlifowali ulice, bo w tamtych czasach, oprócz sobotnich potańcówek, niewiele było w mieście rozrywek, a dzięki "Opolu" przeżyliśmy przygodę życia i dzisiaj mamy co wspominać - mówią zgodnie byli "opolanie".

Tańczysz, śpiewasz albo żegnaj się z robotą
W latach pięćdziesiątych amatorskie zespoły ludowe mnożyły się, jak grzyby po deszczu. Ich kolebką była spółdzielczość pracy, zrzeszająca ludzi niemal wszystkich zawodów. Każdy szanujący się wojewódzki związek chciał mieć taką artystyczną wizytówkę. Opolski także. Nabór odbył się w 1952 roku na zasadzie "tańczysz, śpiewasz albo żegnaj się z robotą". Z czasem jednak zespół okrzepł i wpisał się na tyle w krajobraz miejsko-wiejskich imprez okolicznościowych, że ludzie sami się do niego garnęli. I to niekoniecznie nastolatki.
Helena Wojnarowicz była już żoną i matką, kiedy trafiła do "Opola". Prosto z chóru kościelnego.
- Nie pamiętam, który to dokładnie był rok - 1956, a może 1958 - wspomina. - Ja i mój mąż całe życie chcieliśmy śpiewać i tańczyć, dlatego wciągnęło nas to "Opole". Tam se w parze z tatą tańcowałam. Pamiętam, jak na pierwszy występ do Prudnika wieźli nas ciężarówką. Nasz kierownik tłumaczył, że ludowe piosenki wnoszą polskość na tę ziemię, że my jesteśmy pionierami tej polskości. A znów w Poczdamie w czasach zimnej wojny brataliśmy się z Niemcami z NRD. Śpiewaliśmy dla nich "Choć burza huczy wkoło nas..."
Pani Helena przetańczyła z "Opolem" 15 lat. Z tamtych czasów zapamiętała jeszcze smak pomarańczówki:
- Byłam bardzo nieśmiała i przed każdym występem musiałam sobie dla kurażu łyknąć kieliszeczek. Zawsze pomagało.
Irena Frank, dziś 77-latka, pięć lat temu, na 45-lecie "Opola" jeszcze zatańczyła trojaka. A w 1962 roku do zespołu przyprowadziła ją sąsiadka, Helena Wojnarowicz.
- Śpiew to moje życie, jako młoda dziewczyna brałam prywatne lekcje u znakomitych profesorów - mówi.
- Przez lata śpiewałam w chórze Filharmonii Opolskiej i w orkiestrze wojskowej. I śpiewam do dziś, teraz już tylko w katedrze.
W zespole pieśni i tańca debiutowała arią Doroty w "Krakowiakach i góralach". To widowisko "Opole" obwoziło po Polsce i krajach tzw. demokracji ludowej.
Kiedyś na festiwalu folklorystycznym w Jugosławii występ wypadał 22 lipca. Chłopcy z zespołu od rana w hotelowych pokojach winem z gąsiorka czcili święto odrodzenia Polski Ludowej. Wieczorem już na niezłym rauszu tańczyli "góralskiego" aż iskry im spod butów leciały.
- I żadnemu nawet ciupaga z ręki nie wypadła. Zajęliśmy wtedy pierwsze miejsce - przysięga pani Irena.
Czego się nie robi dla dziewczyny
W Jugosławii największe wzięcie miały polskie dziewczyny w strojach ludowych. Zwłaszcza blondynki.
- Jeden taki Murzyn przyszedł wieczorem pod moje okno w hotelu - Irenie Frank nawet dziś śmieją się oczy, gdy o tym wspomina. - Wychylam się, a on krzyczy "kawu, kawu!" Myślę sobie, cholera, skąd on wie, że ja w KW pracuję - bo byłam wtedy bibliotekarką w komitecie. Potem do mnie dotarło, że ten Murzyn chyba mnie tylko na kawę zapraszał.
Pani Irena do "Opola" wciągnęła swoje dzieci, syna i córkę. A córka, Mirosława Kosmaty "do śpiewania Karlików" skłoniła swojego chłopaka.
- Grałem w zespole bigbitowym, dla mnie i moich kumpli z kapeli idolami byli wówczas Beatlesi i Rolling Stones - opowiada Jerzy Kosmaty. - Z folkloru to myśmy się podśmiewali, ale czego się nie robi dla dziewczyny.
Już jako członkowie "Opola" państwo Kosmaty pobrali się, w czerwcu 1971 roku. Rok wcześniej ślub wzięli ich przyjaciele z zespołu, Irena i Zygmunt Trzcińscy. Z okazji niedawnego koncertu jubileuszowego w amfiteatrze obie pary wraz z dziewięcioma innymi jeszcze raz włożyły ludowe kostiumy i zasiadły na scenie jako goście honorowi.
- Przed wyjściem, na odwagę wypiliśmy po kieliszku, jak za starych dobrych czasów - śmieje się pani Mirka. - Bo wtedy zawsze mieliśmy w odwodzie piersióweczkę.
Z tych starych czasów jej mąż zapamiętał znacznie bardziej upojne wieczory.
- Z okazji rocznicy Rewolucji Październikowej zawsze wieźli nas do Brzegu, do koszar żołnierzy radzieckich - wspomina. - Po koncercie Ruskie koniecznie chcieli nas ugościć. Dawaj stakan - krzyczeli i sami wychylali do dna. Oni, kadra oficerska, byli od nas starsi, mieli może po 30 lat, a my po 17-18. Ale ambicja Polaka nie pozwalała, żeby być gorszym. Wychyliłem, pamiętam taki stakan i zatkało mnie, łzy mi z oczu pociekły, bo to był czysty spirytus!
Irena Trzcińska z kolei do dziś czuje na języku cierpki smak granatu, owocu wówczas w Polsce nieznanego, którym "Opole" raczyli Bułgarzy. Był niedobry, bo jeszcze niedojrzały, ale każdy chciał go spróbować. Z trasy do Bułgarii ma też inne, mniej przyjemne wspomnienie.
- Jechaliśmy tam pociągiem, z przesiadką w Rumunii - opowiada.
- Dwóch kolegów nie dotarło na czas na zbiórkę i zrobiła się zadyma. Że uciekli, że to na pewno byli szpiedzy. A potem się okazało, że oni po prostu się zgubili. I przeżyli koszmar. Zanim trafili do polskiej ambasady, już ich złapała i przemaglowała rumuńska milicja.
Ażurowa kurtyna
Gdyby zebrać wszystkich członków zespołu, którzy przez 50 lat jego istnienia wyemigrowali za granicę, można by utworzyć drugie "Opole" i to z orkiestrą.
Niektórzy przyjechali na okrągły jubileusz. Byli tancerze i chórzyści z USA, Kanady, Włoch, Niemiec... Wielu wybrało emigrację tuż przed stanem wojennym, paru jeszcze wcześniej, zaraz po opadnięciu żelaznej kurtyny. A ta dla Zespołu Pieśni i Tańca "Opole" przestała być barierą nie do pokonania w 1971 roku. Brzemienny w skutkach okazał się wówczas przegląd zespołów spółdzielczości pracy w Rzeszowie. "Opole" go wygrało. Dostało główną nagrodę - Złote Skrzydło Ikara.
- I od tego się zaczęło - wspomina Andrzej Maurer, wieloletni kierownik muzyczny "Opola". - Weszliśmy do pierwszej ligi, ministerstwo dostrzegło zespół i zaczęło wysyłać na zagraniczne wojaże już nie tylko do krajów demokracji ludowej, ale także na Zachód. A w 1986 roku odbyliśmy podróż życia, byliśmy w Puerto Rico.
Wcześniej jednak była Francja. W 1972 roku "Opole" wyjechało na festiwal folklorystyczny do Confolens.
- Mieliśmy wielu konkurentów, bo tam zjechały grupy z całej Europy. Z reguły to byli zawodowcy, ludzie po szkołach baletowych, a my przecież byliśmy amatorami - mówi Maria Zajączkowska, kiedyś tancerka, a od 10 lat choreograf opolskiego zespołu. - A jednak znaleźliśmy się w najlepszej trójce.
W latach 70. "Opole" to było już prawdziwe okno na świat. Młodzież lgnęła do zespołu, bo w nim upatrywała szansę na zagraniczne wyjazdy, a czasem na ucieczkę do wolności. Maria Zajączkowska przypomina sobie kolegę, który po ostatnim koncercie w Holandii już nie pojawił się w hotelu. Znaleźli tylko kartkę: "Nie szukajcie mnie, zostaję". Andrzej Maurer pamięta chłopaka, który zanim zaczął tańczyć w "Opolu", trenował piłkę ręczną i marzył, żeby grać w zachodniej lidze.
- Zaciągnął się do zespołu, wywalczył sobie miejsce, bo tańczyć potrafił i wyjechał z nami na tournée - wspomina kierownik Maurer. - No i oczywiście został. I proszę sobie wyobrazić, że jego marzenie się spełniło.
O masowych ucieczkach nie było jednak mowy. Po pierwsze dlatego, że zespół na Zachód wyjeżdżał z obstawą (- Paru komuszków z Opola zawsze się z nami zabierało - mówi Jerzy Kosmaty), po drugie - członkowie zespołu pilnowali się nawzajem, wiedzieli, że jak paru nie wróci do ojczyzny, mogą zapomnieć o kolejnych wyjazdach.
- Poza tym paszporty były jednak ściśle reglamentowane - przypomina Mirosława Kosmaty. - Ludzie donosili na siebie i czasem tuż przed wyjazdem okazywało się, że połowa nie może jechać. Nigdy nie dowiedzieliśmy się, dlaczego. Ja i moje trzy koleżanki nie pojechałyśmy do Włoch. To była rozpacz, byłyśmy już spakowane, kiedy dowiedziałyśmy się, że nie dostaniemy paszportów. Żeby było śmieszniej, to nas nie puszczono, bo może ktoś podejrzewał, że nie wrócimy, a wtedy właśnie została za granicą jedna dziewczyna, taka niby poza podejrzeniem.
Pani Mirka i tak uważa się za szczęściarę. W zespole była 15 lat, z przerwą na wychowanie dziecka. Pięć razy załapała się na miesięczne wyjazdy do Holandii, dzięki którym jej mąż...mógł otworzyć prywatną firmę.
- Bo Holendrzy płacili nam za każdy koncert po 20 guldenów, koncertów było zawsze około 30, więc się uzbierało 600 - wyjaśnia. - Dziewczyny wydawały wszystko na prezenty dla rodziny, na ciuchy, chciały zakosztować tego zachodniego luksusu, a ja wszystkie pieniądze przywoziłam do domu. Zamieniliśmy je na marki i dzięki temu Jurek mógł wyjechać do pracy do Niemiec. Konsekwencją tych wyjazdów jest dziś nasza rodzinna firma. Bez tych guldenów, nie wiadomo, czy tak by się sprawy potoczyły, więc i nasz biznes to poniekąd zasługa zespołu.
Europa tego na razie nie kupuje
Złote lata "Opola" skończyły się w 1989 roku. Po likwidacji spółdzielczości pracy, zespołem zaopiekował się Wojewódzki Dom Kultury, ale po dwóch latach i on przestał istnieć. Żeby ratować "Opole" jego etatowi pracownicy zawiązali spółkę, która jednak nie udźwignęła ciężaru utrzymania przede wszystkim zrujnowanej siedziby w Nowej Wsi Królewskiej. Kiedy "Opole" stało już na krawędzi bankructwa, miasto przejęło go z całym dobrodziejstwem inwentarza, ale kokosów nie obiecało.
- Od 1997 roku jesteśmy pod egidą Miejskiego Ośrodka Kultury. Zespół liczy około 100 osób, ma dwie grupy dziecięce - początkującą i zaawansowaną, i tzw. duże "Opole" - wyjaśnia Halina Burek, wicedyrektor MOK, od 10 lat szefująca zespołowi. - Dotacja starcza nam na utrzymanie budynku i pensję dla pięciu pracowników. Każda zaoszczędzona złotówka idzie na odnowienie garderoby, bo na nowe kostiumy nas nie stać.
Potencjalnych sponsorów los zespołu pieśni i tańca nie wzrusza, ilość imprez, na których może się w mieście pokazać ograniczyła się do Dni Opola i festiwalu piosenki.
- Kiedyś było 12 etatów, własny autokar, co roku nowe stroje, trasy koncertowe - wylicza Halina Burek. - I występy na wszystkich możliwych świętach: od dnia milicjanta, górnika, hutnika, po święto piekarza... Dzisiaj, jeśli chcemy wystąpić za granicą, sami musimy za ten wyjazd zapłacić. A nawet jak kogoś na to stać, to myśli sobie, że lepiej te pieniądze wydać na wczasy i leżeć pod palmą, a nie paradować w upał w wełnianej zapasce.
Czy jest więc o co kruszyć kopię?
- Tak - mówi stanowczo szefowa zespołu. - Bo folklor to jedyna szansa, że we wspólnej Europie będziemy się odróżniać od innych. Muzyka hip-hopowa wszędzie jest taka sama, to samo jemy, korzystamy z takich samych sprzętów i samochodów, różni nas tylko folklor. To jest nasza kultura i - jestem o tym przekonana - Europa to kupi.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska